Zaledwie sześć lat po wyzwoleniu, rozpoczęła się droga przez życie drugiego dziecka – wymarzonej córeczki, przedwojennej miłości.
Potrafiła słodko marzyć o zupie landrynkowej i kartofelkach z barwnych dropsów, której nie ugotowała do dzisiaj.
Matczyne serce kochało, to się czuło szczególnie, gdy pozwalała skryć
się za spódnicą – broniąc i nadstawiając swój policzek do liścia zostawiającego pięciopalczaste ślady. Jednak wylewność uczuć od mamy nie kipiała, co przez małą dziewczynkę odbierane było jako chłód. Matka kochała czynami, lecz nie tkliwością.
Czasami bardzo chciała przytulić się do mamy, gdy ta zaplatała jej warkocz, szykując do szkoły, albo gdy prasowała biały kołnierzyk do granatowego fartuszka.
Cieszyła się, gdy mama robiła jej przymiarkę, własnoręcznie uszytej sukienki
z kolorowego kretonu.
Czy było by miło siedzieć u taty na kolanach? Nie wie, bo nie pamięta takich momentów. Utkwiła za to szorstkość i ból, który stemplował fioletem nie tylko pośladki. Nocne ukrywanie się na sąsiednim podwórku, gdy z nadmiaru procentów rzucał pogrzebaczem, a bambusowe wędki rozbijały żyrandol, zrywając sztywno krochmalone firanki.
Często myślała o innym, lepszym domu, gdzie pogłaskanie po głowie, wpisane było w rodzicielską miłość, a i prawdziwe masło znajdowało się zamiast ceresu na pajdach chleba.
Podusia cierpliwie suszyła dziecięce łezki na rozkładanym,
turystycznym łóżku, w jednoizbowym mieszkaniu, gdzie nie starczyło
miejsca na kolejną wersalkę.
Mama starała się, żeby święta zapamiętane były miło przez dzieci,
chociaż w Wigilię nie mogły podzielić się opłatkiem ze śpiącą tuż
obok ustrojonej choinki, obrzydliwie zgrzytającą zębami, głową rodziny.
Kiedy ojciec zachorował, jakby nieco spokorniał. Wtedy jednak każda latorośl kolejno wyfruwała już z gniazda, ścieląc własne.