Aż żal, że George’a Orwella nie ma już z nami. Jego rzetelna, beznamiętna, czasem wręcz antypatyczna wizja poddawania się reżimom ma w sobie coś z pociągającego scenariusza, który chce się odgrywać, rozbijać na czynniki, rozczłonkowywać po to tylko, by przekonać się, na jak wiele sposobów oplatają nas – szeregowych obywateli – macki kontroli. Wszędobylskiej i nieuchronnej – tak dawniej, jak i dziś.
Dziś jednak, choć permanentna, to przynajmniej skryta za węgłem nowoczesnych technologii. Nasze ściany wolne są od teleekranów, gdyż zastąpiły je sztampowe i sugestywne kaskady licencji oraz zgód na wykorzystywanie danych osobowych. I to już progres – za czasów pisarza niewielu łaskawie indagowałoby nas o pozwolenie.
Orwella wychowały klęski ideologii, boleśnie przeżywane na własnej skórze. Jego literacka delta, choć bogata ponad normalność, czerpała swe dopływy z jednego tylko górskiego lodowca, zwanego reżimem. Wokół niego orbitował, analizując socjalizm, faszyzm, ale przede wszystkim komunizm i jego stalinowskie wcielenie, za co płacił permanentnym strachem.
Przed nim samym? Nie – przed lękiem wpadnięcia w jego pędzącą, ale nie na oślep, machinę inwigilacji. Niezliczone razy przed nim przestrzegał, a dwukrotnie wyrazy tegoż lęku, demitologizując zgubne kuszenie komunistycznych utopii, naniósł na papier. Pod postacią kultowych: Folwarku zwierzęcego i 1984.
Cztery nogi dobre, dwie nogi złe
To Folwark Orwell – czy też naprawdę Eric Arthur Blair (będę używał nazwiska George Orwell, to takie dobre i takie prawdziwe angielskie nazwisko) – naznaczył stemplem pełni odautorskiego zadowolenia z ostatecznego jego kształtu. Stemplem, dodajmy, debiutanckim, gdyż pierwsze reportaże i dzieła, jak Na dnie w Paryżu i Londynie (wyraz jego nędzarskiego życia w obu metropoliach) wydawał wewnętrznie rozdwojony, niepewny czy udało mu się zogniskować pisarski kunszt na pożądanym meritum.
Folwark – alegoryczna bajeczka o zwierzęcej rewolucji i wprowadzanej na wyswobodzonej z rąk ludzkich farmie doktrynie animalizmu, demaskowała wszelkie cechy znienawidzonego totalitaryzmu rosyjskiego tak ekspresyjnie, jak żadna polityczna mowa zagorzałych antykomunistów. Orwell (nauczony doświadczeniem) też się do nich zaliczał – dzieło wyszło spod jego pióra w roku 1943, a gorzki ślad czerwonych zbrodni tlił się w jego psychice już od wojny domowej w Hiszpanii.
Ruszył tam w charakterze ochotnika, jako bojownik wyraźnie antystalinowskiej republikańskiej strony Robotniczej Partii Zjednoczenia Marksistowskiego. Chwały do domu nie przywiózł: ścigany przez Gwardię Cywilną podczas kierowanej przez oficera NKWD akcji likwidacyjnej, postrzelony w gardło, chyłkiem wydostał się z Iberii i przez Francję powrócił na Wyspy.
Świadectwa wojennych tragedii spisał na kartach W hołdzie Katalonii – refleksyjnej książki, na którą można próbować cedować zaczątki orwellowskiej rezerwy względem polityki ZSRR. Z biegiem lat owa niechęć przeradzała się stopniowo w antypatię i wrogość. Jeszcze nim Folwark ujrzał światło dzienne, pisarz zajadle krytykował uległość brytyjskich polityków wobec Stalina, w trakcie decydujących bitew frontu wschodniego.
Nie przeszło to bez echa w samej powieści. Ukończony Folwark leżał odłogiem niemal przez trzy kolejne lata, gdyż wydawcy nie zamierzali zaaprobować publikacji książki
o jawnie antyrosyjskim charakterze. Wedle komunistów, nawet burżuazyjni redaktorzy od razu odmawiali, nie godząc się na szkalowanie wizerunku państwa, które dopiero co dało aliantom chwilę wytchnienia i odwróciło bieg wojny, bijąc III Rzeszę pod Stalingradem.
W sprawę zaangażowało się samo Ministerstwo Informacji – to stamtąd przyszła sugestia (uknuta podobno przez zakonspirowanego rosyjskiego agenta Petera Smolletta), by Folwarku przypadkiem nie wydawać. Orwell oczywiście widział przesłanie swego dzieła inaczej – książka miała być satyrą na rewolucję rosyjską, ale ujętą bardziej holistycznie.
– Mój morał brzmi tak oto: rewolucje mogą przynieść radykalną poprawę, gdy masy będą czujne i będą wiedzieć, jak pozbyć się swych przywódców, gdy tamci zrobią, co do nich należy […]. Nie można robić rewolucji, jeśli nie robi się jej dla siebie; nie ma czegoś takiego, jak dobrotliwa dyktatura – wyjaśniał.
Mimo klarowności motywacji Folwark posiadał wyraźne podobieństwa oraz paralele między postaciami historycznymi a personami bajkowymi, które (w większości trafnie) odnajdywali już współcześni pisarzowi komentatorzy. I tak choćby Knur Major, duchowy przywódca rewolty, to – zależnie od opinii – Karol Marks, Fryderyk Engels albo Włodzimierz Lenin. Snowball, wygnany generał – Lew Trocki, Napoleon (w wersji francuskiej Cesar) – naturalnie Józef Stalin.
Wróg Wielkiego Brata
A odwołania do indywiduów (nawet do Aleksieja Stachanowa- przodownika pracy, animizowanego przez konia Boksera) to ledwie początek. Orwell nawiązał też do klas społecznych (klacz Mollie, emigrująca z folwarku po nadejściu dyktatury świń, to symbol burżuazji) i przeszłości Rosji wraz z determinującymi jej przyszłość wydarzeniami natury gospodarczo-politycznej.
Budowa wiatraka miałaby być wedle tej interpretacji alegorią dla planów pięcioletnich, a powieszenie części krnąbrnych zwierząt – Wielkiej Czystki. Przeciwnicy Orwella nie kryli oburzenia – ich zdaniem pisarz próbował zniszczyć wiarę proletariatu w budowę pięknej socjalistycznej przyszłości poprzez szydzenie z pomnikowych osiągnięć klasy robotniczej. Paradoksalne wydają się wobec tego różnorakie lewicowe przygody pisarza, który samego siebie określał jako demokratycznego socjalistę.
Za komunistyczne ciągoty jeszcze przed wojną miało na niego oko MI5. W 1942 roku, będąc odpowiedzialnym za transmisje BBC do Indii, dalej podlegał skrytej kontroli. Minęło siedem lat i tendencja uległa odwróceniu – teraz z podobnymi służbami współpracował. Znajdujący się już pod koniec żywota, przykuty do sanatorium z powodu tuberkulozy, zaoferował, iż zapewni Foreign Office listę sympatyków ZSRR.
29 marca 1949 roku odwiedziła go jego dawna miłość Celia Kirwan – pracowniczka działu Information Research Department, powstałego dla szerzenia antykomunistycznej propagandy. Orwell – mówiąc jej słowami – okazał entuzjastyczną
i serdeczną aprobatę dla naszych celów, po czym zasugerował imiona intelektualistów, którym w zakresie tworzenia wymierzonych w Rosję treści, ufać nie wolno.
Listę tę budował na bazie osobistego notatnika, gdzie zapiski przybierały często postać lakonicznych inwektyw pokroju zgniłego liberała, bardzo nieszczerego (wobec Kingsleya Martina- dziennikarza skręcającego w lewo magazynu). Znaki zapytania Orwell postawił też przy m.in. prominentach brytyjskiej sceny kulturalnej – Charliem Chaplinie (tak, tej ikonie kina niemego) czy aktorze i reżyserze Michaelu Redgravie.
Efektów nie było – ani jednego z rzekomych komunistów nie zatrzymano, nie postawiono przed sądem, a samo powstanie listy mogło być skutkiem postępującej paranoi pisarza, brzydzącego się stalinizmem, wiecznie utrzymującego, iż reżim ten stanowi zagrożenie dla zachodniej cywilizacji. I nie tylko reminiscencje znad Iberii mogły mu o tym przypominać. Dorosłość Orwella najeżona była pułapkami pustych obietnic.
Jako 19-latek zapisał się do Królewskiej Policji Imperialnej w Birmie i na własnej skórze doświadczył ulotnej, iluzjonistycznej potęgi Korony w jej azjatyckiej enklawie. Zrazu zapałał do niej wstrętem – topił się w morzu zapiekłej wrogości autochtonów, symptomatycznej w czynach młodych buddyjskich mnichów. – Wyglądało na to, że żaden z nich nie miał nic do roboty poza sterczeniem całymi dniami na rogach ulic i szydzeniem z Europejczyków – opisał potem w Strzelaniu do Słonia.
Kres wiary
Słynny esej stał się manifestem okrucieństwa, ale obustronnego. Katorgi ze strony tubylców Orwell zestawił z unoszącym się nad całym krajem biczem Imperium i zanurzył
w otoczce polowania na słonia. Prawdziwego zdarzenia, które zdeterminowało jego birmański epizod i dobitnie uświadomiło grozę nienawiści wszelkiej maści.
Na słonia czyhał jako stróż prawa – gdy ogromna bestia, prawdopodobnie w szale godowym pustoszyła dzielnice biedoty. Orwell ścigał ją, a za nim podążał gigantyczny tłum okolicznych mieszkańców o spojrzeniach przeżartych żądzą chleba i igrzysk. Gdy więc policjant słonia wytropił, uświadomił sobie, że odmowa zabicia zwierza nie wchodzi w rachubę. Pomimo faktu, że strzelać wcale nie chciał, albowiem słoń emanował już wtedy spokojem.
– Gdy stałem tam z karabinem w rękach, po raz pierwszy pojąłem pustkę, bezsensowność panowania białego człowieka na wschodzie. Oto ja, biały człowiek z bronią, stojący przed nieuzbrojonym tłumem tubylców, pozornie główny aktor tego spektaklu, w rzeczywistości byłem tylko absurdalną marionetką popychaną tam i z powrotem wolą twarzy stojących za mną – pisał Orwell. Musiał zabić słonia – poczucie niegodności postępku przegrało z presją milczenia.
Gdyby bowiem zrezygnował, ktoś z motłochu mógłby spojrzeć nań z pogardą i zaśmiać się. Tymczasem całe moje życie było długą walką o to, by nie zostać wyśmianym. Gorzka refleksja z tegoż płynąca, ukierunkowała część myśli Orwella na oksymoron przeświadczonej o swej omnipotencji władzy. Podległość wobec zachcianek grupy czyniła jej tyraniczność niczym więcej niż niewolą; byle tylko obronić pozory sprawczości.
Pisząc 1984 (i konsekwentnie odraczając terminy leczenia gruźlicy) Orwell nieco ów paradygmat odmienił. Moc dystopijnego Londynu opierała się na kontroli wdrukowanej
w ludzką psychikę, od której zwolniono jedynie proli – pariasów, prowadzonych nieświadomie na rzeź. Elity intelektualne były zbyt inteligentne, by nie wiedzieć, że trzyma się je w ryzach, lecz jednocześnie nie na tyle inteligentne, by oprzeć się żerującej na prymitywnych lękach i pragnieniach mantrze państwowej propagandy.
Rytuały, np. Dwie Minuty Nienawiści (groza […] polegała nie na tym, że człowiek czuł się zmuszony do uczestnictwa, lecz że nie mógł się powstrzymać od dostrojenia do ogółu); symbolika – np. Wielki Brat; terror – Myślicja i teleekrany; wszystko służyło budowie detalicznego aparatu przemocy. Orwell oparł go na ludzkich przywarach, czyniąc go tak wszechmocnym, że zwolnionym z zachowania dyskrecji. To samo było już w Folwarku, tyle że wyzbyte z beznadziejnej nieuchronności.
Londyn z 1984 nie oferuje równości, nawet pozornej, wzorem animalizmu. To stalinizm zmodyfikowany, może nawet wypaczony – oferuje tylko strach, nastręcza tylko bólu, wymaga tylko koszmarnego poświęcenia; próżno tu szukać płaszczyka wzniosłych ideałów. Pisarz przelał weń dojmujący lęk, jaki zatruwał mu naznaczone tragediami serce i przyprawił go najgroźniejszymi odchyłami pozostałych totalitaryzmów.
W Folwarku potrafił je jeszcze obśmiewać. Cyniczny osioł Benjamin – głos rozsądku pośród oceanu prokomunistycznej ekstazy, tylko w samym Orwellu mógł znaleźć swego protoplastę. Kilka lat później śmiech ten uwiązł w gardle Winstona Smitha, sparzonym podłym Victory Ginem, eksportowym towarem dystopijnej Oceanii. Wielki Brat patrzył.