Rozmowa z rysownikiem, satyrykiem Henrykiem Sawką
Rozmawiali: Grzegorz Misiak i Sylwester Kurowski
– Zacznijmy może od tego, o czym zapewne nie wszyscy wiedzą, a mianowicie, że jest pan Mistrzem Polski Artystów w ujeżdżaniu koni. Te zwierzęta są więc obecne zarówno w pańskiej twórczości, jak i w pańskim życiu. Czy może Pan powiedzieć, skąd ten pomysł i jak to się zaczęło?
– To banalnie proste. Mój ojciec, który był zootechnikiem, miał zestaw podręczników z różnymi zwierzętami. Była tam również książka o hodowli koni, no i ja po prostu zacząłem je kopiować.
Taki w ogóle dryg i pociąg do rysowania jest chyba naturalnym odruchem człowieka, szczególnie człowieka młodego. W każdym razie we mnie był.
Potem nauczyłem się sam te konie rysować i malować, a rysunki bywały nawet na jakichś wystawach. Był to czas, kiedy bardzo dużo rysowałem.
Stwierdziłem, że skoro wychowałem się na końskiej literaturze, na ,,Bonanzie” na ,,Winnetou”, ,,Krzyżakach” i ,,Panu Wołodyjowskim”, gdzie konie były wszędzie, a do tego doszły jeszcze jakieś rodzinne tradycje ułańskie w dalekiej przeszłości, to warto na te konie wsiąść.
Zacząłem profesjonalnie jeździć w stadninie. Miałem w liceum przyjaciela, którego ojciec był tam dyrektorem, a on sam jeźdźcem, no i tak to się zaczęło.
Jako ciekawostkę dopowiem jeszcze, że mój brat: po dwudziestoletniej karierze dziennikarskiej został dyrektorem Wrocławskiego Toru Wyścigów Konnych Partynice i jest zawodowcem. Ja zaś tylko amatorem i nie ma w tym żadnej fałszywej skromności czy kokieterii. Wsiadam po prostu na konia, czasem na jakichś zawodach albo na wycieczkach górskich po Beskidzie Niskim, bo lubię w siodle tak sobie pomedytować, to moja hipoterapia.
To może przejdźmy teraz płynnie od koni do kabaretu, bo o tym aspekcie pańskiej drogi zawodowej również nie wszyscy wiedzą. A od tego, zdaje się, Pan zaczynał?
– Tak. Jeśli chodzi o bycie satyrykiem, to zaczynałem od kabaretu, bo również piszę i śpiewam. To była taka moja, jakby druga noga. Podobnie zresztą rzecz się ma u Jacka Fedorowicza, który jest satyrykiem po szkole plastycznej i też rysuje.
Kiedy moi koledzy nie chcieli już kontynuować ze mną kabaretu, nie chcieli przejść na zawodowstwo, bo nie wierzyli, że z tego można się utrzymać, a ja potrzebowałem partnerów – bo to były lata 80., nie było jeszcze przecież stand-upu, to zacząłem tak sobie rysować tu i ówdzie, aż trafiłem do ,,Tygodnika itd.”, bo wygrałem, którąś ,,Famę” jako rysownik. I tak to się zaczęło, w ten sposób w 1985 r. przeszedłem na zawodowstwo.
Czy zawsze był Pan wolnym artystą, który tworzy na własnych warunkach, czy też może pracował Pan kiedyś na etacie?
– Tak, pracowałem na etacie, bo za moich studenckich czasów, które przypadały na lata osiemdziesiąte, było tak, że artyści studenccy, a ja byłem jednym z nich, potrzebowali jakiegoś: ubezpieczenia i etatu. Tego ostatniego zresztą nie wolno było nie mieć, bo policja zawsze pytała: gdzie pan pracuje?! Inaczej było się uznawanym za bumelanta lub niebieskiego ptaka, więc jak wielu moich kolegów kabareciarzy byłem zatrudniony w Akademickim Biurze Kultury i Sztuki ,,Alma-art”. Byłem tam organizatorem imprez i konsultantem do spraw artystycznych. To był etat, ale tak naprawdę utrzymywałem się z rysunków, projektów, okładek i plakatów.
A czy rozważał Pan kiedykolwiek wykonywanie wyuczonego zawodu polonisty?
– Był taki moment, że przez jakiś czas zastępowałem pewnego polonistę, ale to był epizodzik i wiem, że to nie jest na moją energię, na mój temperament.
Próbowałem też np. pisać ikony, ale po dwóch minutach zrezygnowałem, bo ja nie mogę się zamknąć; ja muszę robić obrazy w towarzystwie, najlepiej w grupie, na jakichś plenerach, kiedy wszyscy widzą, kiedy ktoś ocenia, kiedy doradzamy sobie, kiedy w ogóle jesteśmy w jakiejś interakcji; ale żebym tak siedział sam i malował, jak niektórzy to mogą i lubią robić, to nie. Muszę mieć publiczność.
Czy zdarza się Panu odmawiać wykonania rysunku albo podjęcia jakiegoś tematu?
– Nie. Gotów jestem podjąć każdy temat – jeżeli tylko mam swobodę ustosunkowania się do niego.
Jeśli ktoś zgłasza się do mnie i prosi, żebym skomentował jakichś problem, na przykład: pigułkę dzień po, no to wie, że zrobię to tak, jak chcę. I jeżeli ktoś by próbował mi narzucić coś niezgodnego z moimi odczuciami czy poczuciem humoru, no to nie, na to bym się nie zgodził.
Ale na ogół ludzie wiedzą, czego się po mnie spodziewać, więc obecnie rzadko mi się zdarza, żeby ktoś do mnie trafił z jakąś niemoralną propozycją.
Ale dawniej rzeczywiście tak bywało, że próbowano mnie prosić, żebym gdzieś zamienił dymek nad rysunkiem, albo dopisał czyjeś nazwisko czy nazwę firmy.
Czy to znaczy, że nie boi się Pan ruszać tak zwanych narodowych świętości?
– Nie boję się, dlatego, że już Urban udowodnił, iż w Polsce wszystko można.
Kiedy zaczynałem w latach osiemdziesiątych, to pamiętam, że niektórzy się dziwili i nawet pytali mnie wtedy, czy się nie boję. Potem, już na początku lat dziewięćdziesiątych, też dowcipkowałem i to dość mocno, a to z Wałęsy, a to znów z Krzaklewskiego czy Oleksego. Choć oczywiście jest w naszym kraju pewien rodzaj respektów.
Mówi się o nas jako o dzielnym narodzie i być może w bitwie pod Grunwaldem nim byliśmy, ale w życiu cywilnym niekoniecznie.
Kiedy w latach dziewięćdziesiątych miałem wystawy w Niemczech, to Niemcy mnie często pytali, czy obrażają mnie dowcipy o Polakach? Mówiłem, że nie obrażają mnie, ponieważ one mnie nie dotyczą, ja tych samochodów nie kradnę.
I myślę, że obrażają się ci, którzy czują się jakoś winni.
Dowcipy za granicą były zresztą zawsze dobrze odbierane. Oczywiście, jeśli robię rysunki, no to wiadomo, iż zakładam, że odbiorca jest w stanie je zrozumieć, bo zna właściwy kontekst.
Niektórzy twierdzą, że np. pisanie bierze się z czytania. A z czego rodzi się Pańska sztuka? Czy to przetwarzanie obserwacji z zewnątrz, czy też raczej uwalnianie wewnętrznych emocji?
– Mówienie też bierze się z czytania, bo poprawne mówienie wymaga przecież znajomości i przestrzegania pewnych wzorców i ram. Wychowujemy się na lekturach i to one wpływają na to, jak dobrze władamy językiem. To lektury wzbogacają nasze słownictwo.
Kiedy czytamy, to tworzymy rodzaj wspólnoty: wzajemnie lepiej się wtedy rozumiemy, rozumiemy też swoje dowcipy, mamy wspólne odniesienia, konteksty kulturowe; ale taka wspólnotowość nie jest już dzisiaj możliwa i ja się z tym pogodziłem. Po prostu żyjemy w takim tempie rozwoju sztucznej inteligencji, kanałów, tik-toków, facebooków i różnych źródeł, gdzie możemy szukać jakichś swoich ulubionych tematów, że ta prędkość wpływa na pogorszenie jakości języka, jako formy komunikacji.
Czy miał Pan swoich mistrzów, jakieś zachwyty i wzorce?
– Oczywiście. Jako dziecko lubiłem komiks w ,,Świerszczyku” Jerzego Flisaka ,,Co robi nasz Bobik?”, potem śmiałem się z dowcipów Gwidona [Miklaszewskiego], które były w szkolnych czytankach, a kiedy już byłem świadomym licealistą, to takim moim mistrzem był Andrzej Mleczko. Właśnie ze względu na jego rysunki kupowałem ,,Szpilki”.
No i teraz się przyjaźnimy, byliśmy niejednokrotnie w różnych jury, nie tylko rysunkowych zresztą. Mamy gorącą linię i świetnie się rozumiemy. Odwiedzam go często, jak jestem w Krakowie, to wpadam do niego do galerii. To właśnie Andrzej bardzo mocno wpłynął na moje poczucie humoru i na moją kreskę. Ale lubiłem też Andrzeja Czeczota.
Teraz młodzież np. moja córka dostrzega i lubi rysunki Janka Kozy. Synowi natomiast zacząłem kupować ,,Przekrój” ze względu na rysunki Marka Raczkowskiego. Wśród młodych, ciekawych twórców jest jeszcze Patryk Sroczyński i oczywiście Andrzej Rysuje.
Oczywiście wszystko teraz przeniosło się do Internetu, a ja jestem jeszcze z epoki analogowej, ale nie wzbraniam się przed nowymi technologiami.
Jakiś czas temu rozmawialiśmy o sztucznej inteligencji i zagrożeniach, jakie może ze sobą nieść. Czy wyobraża Pan sobie taką sytuację, że budzi się Pan pewnego dnia, a ona jest w stanie Pana zastąpić tzn. rysować stylem Sawki? Czy to jest w ogóle realne zagrożenie?
– Nie. Wydaje mi się, że sztuczna inteligencja jest tylko ułatwieniem, skróceniem czasu potrzebnego na wykonanie jakiejś czynności; ale też nie wiem do jakiego stopnia, więc nie chcę się mądrzyć.
W końcu nie wierzyłem też, że Putin napadnie Ukrainę, bo myślałem: po co?! A jednak…
Niektórzy straszą sztuczną inteligencją, ale mnie ona pomaga, np. nagrywa i jednocześnie zapisuje tekst, który musiałbym sam przepisywać.
Myślę nawet, że jest równie potężnym ułatwieniem, jak wynalezienie: druku, elektryczności, pociągów, samolotów i tak dalej. To tylko przyspieszy i ułatwi nam pracę, a trudności zostaną dalej te same.
Inny mam raczej problem ze sztuczną inteligencją, czy w ogóle szerzej z mediami, a mianowicie, że ludzie komunikując się, np. pisząc za pomocą telefonu, gubią, tracą emocje, no bo telefon nigdy nie odda emocji. Piszemy jakiś tekst – sam się na tym przyłapałem- i możemy go na różne sposoby interpretować, bo nie wiemy, z jaką intencją zostało to nadane. Dlatego ja na przykład stosuję emotikony, one mają podkreślać, czy to jest tylko żart, tutaj mrużymy oko i w sumie mamy pozytywny odbiór, bo każdy aktor wie, że nawet abecadło można powiedzieć dramatycznie, a monolog Hamleta można powiedzieć na wesoło, więc te nowoczesne środki przekazu powodują, że ludzie komunikując się niebezpośrednio, czyli nie face to face, potem nie rozumieją ironii. Młodzież bierze wszystko dosłownie, jeden do jednego, oni dzisiaj nie rozumieją sarkazmu, nie wyłapują dwuznaczności.
Jest Pan rekordzistą Polski w rysowaniu na czas. W 2020 r. w ciągu godziny wykonał Pan 61 rysunków. Czy ktoś jest w stanie pobić ten rekord? Albo czy słyszał Pan, że ktoś próbował się z tym zmierzyć?
– Nikt nie pobił. Ja chcę pobić sam siebie i dlatego nie zrobiłem na przykład 65., a mogłem. Zostawiłem sobie jeszcze czas. Zatrzymałem się.
A czy robił Pan kiedykolwiek takie podsumowanie ilości rysunków, które Pan wykonał?
– Osobiście nie robiłem, ale wiem, że zarejestrowanych mam gdzieś ze dwadzieścia parę tysięcy, może koło trzydziestu. Ale gdyby liczyć każdy szkic, który zrobiłem komuś na serwetce, to pewnie ze sto tysięcy pewnie by się uzbierało.
Jaki jest Pana stosunek do konkursów? Czy brał Pan w nich udział?
– Tak, brałem udział w konkursach w Satyrykonie i jeszcze kilku innych, coś tam nawet zdobywałem, ale to było na samym początku, czyli w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.
Na Satyrykonie zdobyłem Złoty Kluczyk i potem przestałem już w nich uczestniczyć z prostych powodów, po pierwsze: zacząłem bywać jurorem, nie tylko zresztą w Polsce, ale również w Turcji, a po drugie: wiem, że obecnie rysunek obywa się już bez dymku, a ja jestem satyrykiem takim bardziej gazetowym, komentatorem.
Teraz wszystkie rysunki muszą być uniwersalne, zrozumiałe dla całego świata, dlatego na ogół są to rysunki bez słów; a ja takich nie robię. Moje zwykle zawierają: komentarz, doraźność, oczywiście mam też takie bez dymków i mógłbym je wysyłać na konkursy, tylko mi się po prostu już nie chce, bo to wymaga czasu. Stwierdziłem, że skoro mam już ten medal i bywałem jurorem, to mi wystarczy. Poza tym jako juror wiem, że te kryteria oceny są płynne.
Ma Pan swoją galerię w Szczecinie, czy można w niej nabyć rysunki lub jakieś gadżety z pańskimi rysunkami?
– Tak, można tam kupić gadżety, np. karty do gry oraz oczywiście również moje obrazy, gdyż postanowiłem się zdywersyfikować i teraz troszkę więcej robię niepolitycznych rzeczy, bo ludzie jednak wolą obyczajówkę mieć w domu, a nie politykę. Po co się straszyć.
Ale są też inne prace w mojej galerii: są koguty witrażowe mojej żony, robione techniką Tiffany’ego, są prace ceramiczne mojej córki, która oprócz tego, że jest aktorką, to jeszcze ma szkołę ceramiki dla dzieci i zajmuje się właśnie ceramiką. Są też figurki do gier fantasy mojego syna, który z kolei jest wymyślaczem i scenarzystą takich właśnie gadżetów skierowanych na rynek amerykański.
Mieliśmy nawet rodzinną wystawę w Szczecinie – 4 X SAWKA w Morskim Centrum Nauki.
Skoro już jesteśmy przy temacie pańskiej rodziny, to czy był taki moment, że czuł się Pan bardziej ojcem swojej znanej córki Karoliny, niż tym znanym rysownikiem Henrykiem Sawką?
– Był taki moment, że faktycznie córka była bardzo medialna i wielu ludzi niezwiązanych z moją branżą – bo przecież wiadomo, że nie każdy musi znać rysownika, znają mnie pewnie głównie ci, którzy oglądali czasem kabarety PAKA, gdzie byłem jurorem, albo czytali tygodnik ,,Wprost”- zauważało bardziej popularność córki. W tamtym momencie stałem się dla nich tatą Nel [bohaterki ekranizacji w ,,Pustyni i w puszczy” z 2001 r.]
Ale ja nie czułem z tego powodu nigdy żadnego ukłucia zazdrości, bo uważam, że duma z dzieci jest w zasadzie dumą rodzica z samego siebie.
Przypomnijmy może, że Pan również ma powiązania z polską kinematografią, a mianowicie jest Pan członkiem Akademii Filmowej. Jaka jest geneza Pana spotkania z filmem?
– To się nie wzięło znikąd, bo ja od zawsze byłem fanem filmu, zawsze lubiłem oglądać, na filmach się trochę znałem, miałem pewnego rodzaju ambicje reżyserskie, zdarzało mi się nawet robić na ,,Famie” jakieś spektakle. Umiem reżyserować. Jeździłem na wszystkie festiwale. Zawsze się filmem interesowałem i Dorota Kamińska powiedziała kiedyś: -A właściwie to ja cię zgłoszę do Akademii Filmowej, bo tam trzeba być zgłoszonym, no i potem przyjętym. Współpracuję, robię im często rysunki okolicznościowe, parę razy uczestniczyłem w gali jako przerywnik rysunkowy, czasem coś zrobiłem według pomysłu Maćka Stuhra, którego znam jeszcze z czasów, jak startował na krakowskiej Pace z kabaretem ,,Po żarcie”, a ja byłem wtedy jurorem. Zresztą film to jest dziedzina pokrewna mojej pracy, ponieważ ocenę filmu zaczynam od scenografii i zdjęć, Jeżeli to się zgadza, to powinno być dobrze; a rażą mnie wszelkie jakieś takie niedoróbki scenograficzne, niekonsekwencje w trzymaniu tonacji.
Wracając do pańskiej galerii, czy te rzeczy można nabyć również internetowo?
– Można. Zakupy przez Internet rozwinęły się głównie podczas pandemii, no bo wiadomo, mieliśmy wtedy wszystko zamknięte, ale i teraz dużo rzeczy sprzedaje się on-line.
Wróciliśmy oczywiście do bezpośredniego, stacjonarnego funkcjonowania, a ponieważ jesteśmy przy głównej alei Wojska Polskiego, która jest jednocześnie deptakiem, to galeria jest na szlaku wędrówek, dzięki czemu mamy dużo zwiedzających.
Czy jako człowiek i artysta czuje się Pan spełniony?
– Jako człowiek tak, natomiast jako artysta uważam, że wciąż mam jeszcze wiele do zrobienia, ponieważ nadal mam zgromadzone wszystkie swoje aforyzmy i chciałbym je wreszcie wydać, a zwlekam z tym, bo szukam najlepszego pod względem edytorskim i redaktorskim wydawnictwa. Aforyzm jest wymagający i tutaj sobie sam nie poradzę, potrzebni są mi dobrzy redaktorzy, którzy jeszcze czują tę kulturę słowa, taką z dawnych przedcybernetycznych czasów.
Na koniec pozwolę sobie przytoczyć pański cytat: ,,Nic tak nie poprawia nastroju jak śmiech. Mięśnie pracują, wydzielają się endorfiny jak przy wysiłku fizycznym, więc skojarzenie moich prac z lekarstwem na uśmierzenie problemów czy uzdrawianie za pomocą śmiechu jest mi na rękę”. Czy nadal się Pan pod tym podpisuje?
– Tak, podpisuję się, bo faktycznie mięśnie pracują, czego zwykle nie doceniamy, ja też się tego dopiero uczę. Nie doceniamy wysiłku fizycznego, nie doceniamy tych wszystkich rozciągań, dopiero może z wiekiem, ale faktycznie śmiech to są jakieś drgawki, wszelkie drgania i poruszenia są ruchem, a każdy ruch to zdrowie. Wiem, że dziewięćdziesięciolatkowie nie siedzą przed telewizorem i nie jedzą chipsów popijając piwem, a nawet jeśli już popijają, to przy okazji się ruszają. Robią to w ruchu. Żyj niezdrowo, ale w ruchu, żryj niezdrowo, ale w ruchu. Poza tym śmiech łączy, to jest taka – używam często tego pojęcia – wspólnota śmiechu.
Śmiech jest również jakimś rodzajem obrony. Trzeba się śmiać, a poza tym śmiech dowodzi też pewnego dystansu.
Dzisiaj Jarek Kuźniar powiedział na końcu spotkania, że on tu właśnie jest od pozbawienia złudzeń, ja też. Mnie ludzie często mówią, iż cenią to, że ja mówię prawdę, bo właśnie prawda jest najśmieszniejsza, co już dawno zauważyłem.
Cytuję Fedorowicza, zresztą też mojego mistrza, który powiedział, że: – Satyryk mówi głośno to co ludzie myślą po cichu. Oni się czasami boją, bo po pierwsze: nie są pewni czy dobrze myślą, a po drugie boją się ośmieszenia, a jak to za nich powie ktoś inny, to oni chętnie przyklasną, bo wtedy niczym już nie ryzykują.
Taka jest rola satyryka.
Bardzo dziękujemy za rozmowę.
– Ja też.