fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Autorka zdjęcia: Marta Żarska

Rozmowa z malarką Niną Paszkowską

Rozmawiali: Agnieszka Modrzejewska i Sylwester Kurowski

– Każdy dzień zaczynam od oglądania Pani profilu na Facebooku, gdzie zawsze czeka na wiernych odbiorców jakaś zaskakująca malarska perełka, kreacja, przesłanie, aforyzm, myśl… Dodam tylko, że nie jest to forma pani autoreklamy, ponieważ głównie promuje tam pani dzieła innych malarzy. I są to twórcy z całego świata. Skąd wziął się pomysł?

 – Na co dzień przede wszystkim maluję i to wypełnia mi czas, natomiast to o czym pani wspomniała, robię dodatkowo, z doskoku, z ciekawości świata, głównie malarskiego. A wyszukując tego rodzaju ciekawostek, sama wiele się dowiaduję.

Jest to też pewnego rodzaju zamiennik. Ludzie czasem proszą, żebym napisała coś o sobie, to na to przystaję, ale uważam, że nie od tego jestem. Po prostu wydaje mi się, że gdy ktoś jest bardzo szczery, otwiera się mocno ekstrawertycznie, to jest to striptiz jego duszy. Wszystko otwierasz, i może to być nawet ciekawe, ale dla mnie trudne, trudno mi otworzyć siebie… Może dlatego przekierowuję uwagę odbiorcy na innych malarzy i tym samym, niejako zasłaniam się tą obcą twórczością. Jestem bardziej owiana tajemnicą, a artyści, według mnie, powinni być tajemniczy. No i też taką wrażliwą osobę trudniej wtedy zranić.

– Jak się tworzy taki profil czy stronę, która żyje, którą ludzie chcą i lubią odwiedzać? Jest na to jakiś przepis?

– Nie wiem, staram się trzymać jedynie zasady pisania krótko, bo w Internecie ludzie lubią czytać krótkie posty. Pomyślałam, że jak będę pisać długo i rozwlekle, to nikt nie będzie chciał tego czytać. Dlatego staram się tak błyskawicznie.

–  Przejdźmy może do tego, jak to się wszystko zaczęło, jeśli chodzi o malowanie. Czy to prawda, że zaczęło się od dziadka Aleksandra?

– Tak. Mój dziadek Aleksander Paszkowski malował i opiekując się mną, chciał mnie po prostu czymś zająć, zainteresować. Jak każde dziecko byłam ruchliwa i pewnie bał się, żebym gdzieś nie polazła i nie nabroiła, więc wolał mnie czymś zaciekawić. On sobie malował siedząc przy biurku i ja też malowałam. Tak to się zaczęło. Niestety z twórczości dziadka zachował się tylko jeden obraz przedstawiający zimowy krajobraz.

–  A dziadek chwalił, czy może raczej mówił: – Ooo, dużo się jeszcze musisz nauczyć? Pozytywnie patrzył na to malowanie czy w ogóle tego wtedy nie oceniał?

– Nie oceniał, ja po prostu siedziałam obok i malowałam. Zapamiętałam taką sytuację, że raz dał mi banknot i powiedział: – Maluj. No i ja malowałam, to znaczy starałam się odwzorować to, co na nim widziałam. Niestety więcej nie pamiętam, bo byłam naprawdę mała, miałam wtedy nie więcej niż jakieś 4-5 lat.

– Myślę, że talent musiał być w genach, tylko dziadek go po prostu odkrył, bo gdyby go nie było, to by się Pani zniechęciła, rzuciła przybory do malowania w kąt i nie byłoby żadnej kontynuacji.

– Ja miałam to szczęście, że również mama interesowała się sztuką. Mieszkałam z rodzicami na Litwie w takim miasteczku Ignalino i stamtąd jeździł pociąg do Leningradu (obecnie to Petersburg) i bardzo mnie ciągnęło do tego miasta. Jeździłam tam zarówno z mamą, jak i z innymi osobami. Jest tam taka ogromna galeria (Ermitażmuzeum sztuki i rzemiosła artystycznego, największe muzeum w Rosji i jedno z największych na świecie przyp. red.) w której obrazy raz na pół roku są wymieniane. I tam jeździłam je oglądać. Czasem, jak to dziecko, narzekałam oczywiście, że już bolą mnie nogi i chcę do domu, ale… Tak udało mi się poznać wielu mistrzów malarstwa. I to zaowocowało, dało takie pierwsze zachwyty. 

 – Jednak musi pojawić się ktoś, dzięki komu to dziecko połknie bakcyla, więc w Pani przypadku byli to dziadek i mama… A mama była zdaje się nauczycielką chemii, tak?

– Tak…

– I to wydaje się dość zaskakujące, bo mama umysł ścisły, nie humanistka, a jednak interesowała się sztuką. A kim był pani tata?

-Mój ojciec był inżynierem kolejowym. 

To była rodzina inteligencka.

-Historia rodu Paszkowskich, zresztą rodziny arystokratycznej, jest bardzo ciekawa. Czy mogłaby Pani opowiedzieć, skąd pani przodkowie wzięli się na Litwie?

Dziadek pochodził z okolic między Grudziądzem a Bydgoszczą i przed wojną cała rodzina tam właśnie mieszkała. Dziadek pracował na stacji kolejowej w Grudziądzu i później, gdy już wybuchła wojna… wszyscy zresztą myśleli, że wojna potrwa najwyżej trzy, cztery dni, no może tydzień, góra dwa… pojechali do domu na Litwie. Potem okazało się, że powrót nie ma sensu, bo nie ma tu już domu i nie ma do czego wracać. Ja jestem już trzecim pokoleniem. Wróciłam do kraju antenatów. Moja mama miała zawsze polskie obywatelstwo. Rodzice i dziadkowie zostali pochowani tam, na Litwie. Ja czuję się Polką. Jestem Polką z Litwy.

 A swoje korzenie odnalazłam sama, pewnego dnia poszłam po prostu do archiwum i doszukałam się w drzewie genealogicznym szlachectwa. Mam wszelkie dokumenty i stosowne pieczątki potwierdzające to, że pochodzę z rodziny szlacheckiej. Co do niczego mnie oczywiście nie upoważnia, ale cieszy.

–  Kiedy postanowiła Pani wrócić do Polski i co na tę decyzję miało największy wpływ?

– Wróciłam w roku 2005, kiedy wszyscy moi bliscy już nie żyli. Przyjechałam wtedy do Polski i zamieszkałam najpierw u siostry mojej mamy – Lidii Paszkowskiej, bo ona była w bardzo zaawansowanym już wieku, a została sama. Wtedy postanowiłam, że sprzedam  mieszkanie na Litwie, a kupię tu. Postawiłam wszystko na jedną kartę. Ciotka zmarła w 2018 roku, a ja już zostałam. Potem przeniosłam się do Warszawy.

-I jakie były te początki ukorzeniania się tu?

Kiedy przyjechałam, znałam język, miałam mieszkanie i obywatelstwo, ale jednak czułam to, że jestem kimś z zewnątrz. Były różne takie bariery, trochę inne podejście, inna mentalność. A teraz jak jadę na Litwę, to tam mi ciężko się odnaleźć, a tu mi dobrze. Przyzwyczajenie robi swoje.

– Jakie są Pani zdaniem największe różnice między polską a litewską mentalnością?

– Polacy szybciej otwierają serca dla każdego. I bardziej okazują emocje.

–  Myślałem, że Litwini…

– Nieee. Oni tam inaczej żyją, każdy ma swojego pieska, swój płotek, swój trawniczek, swoje życie… Litwini są spokojni, milczący. Pomagają, ale w ciszy, milcząco właśnie. A Polacy są emocjonalni, wylewni. Z początku trudno było mi się do tego przyzwyczaić, ale teraz postrzegam to już jako najzupełniej normalne, a nawet bardzo dobrze mi z tym.

– A czy w tym pamiętnym roku 2005 był plan, że przyjeżdżam i osiedlam się tutaj, czy raczej przyjeżdżam na chwilę, a potem wracam tam?

– Nie zamierzałam wracać na Litwę, już nosiłam się z zamiarem pozostania w Polsce… Ciocia, jak już wspominałam, była wiekowa i nie chciałam jej za dużo mówić, żeby się nie przejmowała, ale przyjechałam na kilka dni do Warszawy, kupiłam mieszkanie w Ursusie i tak to się potoczyło. To było mieszkanie jednopokojowe, kawalerka, ale własne. I potem zadzwoniłam do cioci i powiedziałam: – Zapraszam cię w goście. – Cooo? – ciocia była zszokowana. Jak to? – No kupiłam mieszkanie i będę teraz tu mieszkać. Będę mieszkać w Polsce – powiedziałam. I jak powiedziałam, tak zrobiłam.

– Niezła niespodzianka…I ciocia zapewne była zadowolona…

– Pewnie… Potem, gdy kupiłam to mieszkanie, to cały czas byłam z nią, bo nie wstawała już wtedy z łóżka. Przez trzy lata się nią opiekowałam. Tak wyszło. Powtarzała: – Jak dobrze, że Ty jesteś Nino. Ciocia odeszła mając 95 lat, dziadek odszedł mając 102, a babcia aż 106, więc jak widać, jestem z takiej długowiecznej rodziny.

-To niezwykłe rzeczywiście…

– Wróćmy jeszcze na chwilę do malarstwa. Pewnie często pada to pytanie, ale bywają na nie różne odpowiedzi: Co daje większą radość, satysfakcję: sam proces tworzenia, czy już gotowe dzieło? 

– Wolę, gdy obraz jest już gotowy. Sama widzę czy dobrze wyszło, czy nie. Wydaje mi się, że umiem obiektywnie to ocenić: czy jest bardzo dobry, czy taki sobie, ale może być, czy do wyrzucenia…Jakoś to się wyczuwa.

 – Miałam raz taką sytuację, niedawno, przyszło dwóch nabywców, jeden i drugi chciał kupić ten sam obraz, no to ja siedzę i czekam, który pierwszy zapłaci, temu sprzedam.

– Czy to prawda, że gdyby Pani nie malowała, to zajęłaby się pisaniem? 

– Chyba tak, myślę, że poszłabym w tym kierunku.

 – Pani Nino, co takiego, pani zdaniem, musi się wydarzyć, zadziać, otworzyć, żeby człowiek mógł się poczuć szczęśliwy? I idąc dalej tym tokiem, czy pani jest osobą szczęśliwą?

– Tak, dziś jestem szczęśliwa. Oczywiście to się tak przeplata: raz człowiek jest szczęśliwy, a raz nieszczęśliwy, ale w sumie u mnie wszystko jest już poukładane, wszystko jest dobrze. 

 – Wykorzystuje Pani różne performersy, kreacje, np. pozuje pani do zdjęć z papierosem, choć jest osobą niepalącą. Zapytam w związku z tym przewrotnie: czy artystom wolno więcej?

– Zależy w jakim sensie, na jakiej płaszczyźnie…

– W każdym… 

– Kryminalnie nie 

Uważam, że jestem takim samym człowiekiem jak wszyscy. Muszę więc być odpowiedzialna za swoje decyzje i działania jak każdy.

– A jednak prowokacje artystyczne mogą poszerzyć pole odbiorców i pozwalają na mnogość interpretacji. Ten papieros, ten cylinder temu chyba służą.

 – Czasami tego właśnie potrzeba jako dopełnienia.

Kiedyś, jeszcze przed pandemią i wojną w Ukrainie, jeździłam samochodem służbowo na Białoruś. Pewnego razu wracam z tej Białorusi i polski żołnierz na granicy pyta mnie: Paszkowska? Tak – odpowiadam. A skąd pani ma polski dowód osobisty i tak dobrze zna język polski?  A ja mu na to: – Na stadionie kupiłam. Najpierw była konsternacja, a potem już zrozumieli, że to żart.  Także może taki rodzaj bezczelnej odwagi przerzuciłabym na konto artystów, ale z drugiej strony to też mogą być cechy osobnicze, charakterologiczne, bo ja wiem…

-Porozmawiajmy może chwilę o Pani październikowym wernisażu, na którym również mieliśmy zaszczyt być. Jak to się dzieje, że mimo paskudnej pogody, wyborów (ludzie się porozjeżdżali do swoich miejscowości, by zagłosować w wyborach parlamentarnych, być może najważniejszych po roku 1989), jednak były tłumy? Ludzie żywo dyskutowali o obrazach, robili zdjęcia, interesowali się. Wernisaż był w Warszawie, ale zjawiły się osoby z różnych stron Polski, niektóre przyjechały stricte właśnie na ten wernisaż. Jak się to robi? Jak się przyciąga ludzi do sztuki i do siebie?

 – Naprawdę dużo ludzi było na moim ubiegłorocznym wernisażu w Radziejowicach. Z Warszawy wtedy dużo osób przyjechało. Ja zawsze organizuję wernisaż minimum raz w roku. Nawet w pandemii był, gdy obowiązywały maseczki i obostrzenia, goście wchodzili po pięć osób. 

Wernisaż był również w Teatrze Druga Strefa na Mokotowie, ale nie wydaje mi się, żeby nadal robili tam wernisaże, teraz raczej skupiają się wyłącznie na graniu spektakli. Wtedy w przerwach widzowie przychodzili oglądać obrazy. Odpowiednia publika, zainteresowana sztuką. A tutaj gdzie mieszkam, jest Teatr Nowy Tartak i też można pomyśleć o jakiejś współpracy. 

 – A jak doszło do tego wernisażu w Radziejowicach?

– Pojechałam z kimś z polecenia. Kilka razy byliśmy tam też z profesorem zobaczyć obrazy Chełmońskiego. Spacerowaliśmy i ktoś nam wskazał, że jest takie miejsce, odpowiednie na wernisaże – taka sala widowiskowa Powozownia. Pomyślałam, że pójdę, porozmawiam, no i tak wyszło. Zawsze jakoś tak przypadkowo odkrywam takie miejsca.

-Choć z drugiej strony mówi się, że nie ma przypadków, że to przeznaczenie. 

A kiedy zwykle odbywają się Pani wernisaże?

– Organizuję je zawsze w październiku, dlatego że latem jadę na urlop, a potem we wrześniu zaczyna się szkoła i takie tam powakacyjne zajętości, no a październik jest już spokojny. Już wszystko jest jasne, poukładane, na swoim miejscu i najlepiej wtedy robić, nie jest jeszcze zimno, ani już bardzo gorąco. 

Zawsze staram się, żeby obrazom towarzyszyła jakaś muzyka na żywo. W Radziejowicach pianistka Beata Moryto wykonała utwór ,,Rozmowa z publicznością”, a na tym ostatnim wernisażu na Bemowie wykonała kilka utworów swego zmarłego męża Stanisława Moryto, który był wybitnym kompozytorem i organistą, wszechstronnie wykształconym muzycznie, prezesem Polskiego Instytutu Muzycznego i rektorem Akademii Muzycznej i Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina. Również pani Moryto to prawdziwa profesjonalistka. Kiedy w Radziejowicach był ten mój wernisaż, to tam stało pianino, na którym kto chciał, ten grał i ono było zupełnie rozstrojone. Moryto stwierdziła, że nie będzie na nim grała i przywiozła na swój koszt fortepian z Warszawy. Duży, czarny, stary i grała na tym swoim… 

– Prawdziwa artystka i profesjonalistka, która stawia jakość na piedestale. Dziś już coraz mniej takich osób, niestety.

– No ona gra tak, jak należy. Niestety nie znam się na muzyce… i na nowoczesnym malarstwie. Przepraszam, ale jakoś go chyba nie rozumiem, nie cenię. Dla mnie to taka zapryskana ściana, na której nie wiadomo co jest, to jakby takie dopiero przygotowanie do tworzenia, proces obróbki, a nie już efekt finalny. Może ja się nie znam … ale jakoś mnie to nie urzeka.

– Teraz dzieło sztuki nie musi być dobre, nie musi nawet być fizycznie obecne czy namacalne, ma się wyróżniać.

– Ja nie wiem, czy to jest abstrakcja, ładna abstrakcja? Biało, biało, no taki obraz to ja w pół godziny mogę stworzyć. Ale to nie jest to, u mnie obraz wychodzi, gdy sobie tak siedzę i maluję bez pośpiechu. Nawet trudno powiedzieć, ile taki proces powinien trwać, ale myślę, że tak od dwóch tygodni, miesiąca, nawet do półtora miesiąca. Tyle ja maluję jeden obraz.

-Ma Pani jakichś swoich mistrzów?

– Powiem tak, wszyscy mówili mi Łempicka, Łempicka, reklama, reklama, a jest taki malarz Edward Okuń, który jest stosunkowo mało znany w Polsce, a jest znakomity. 

Łempicka graficznie tak, dobra malarka, ja nie mówię, że ona jest niedobra. 

– Jaki jest przepis na odniesienie sukcesu?

 – Nie mam pojęcia, ale chyba wiem, jaką drogą powinno się pójść. Nikogo nie słuchać, jeśli ktoś próbuje zniechęcać, to ty i tak rób swoje, pod wiatr. Każdy z nas na własnych sprawach zna się najlepiej, jest ekspertem od siebie, więc nie miejmy żadnych autorytetów, słuchajmy tylko siebie i swojego wewnętrznego głosu, może intuicji.

– A rodzice nie mówili Pani np. nie, to nie jest zawód, profesja dla kobiety, albo że… trzeba mieć jakiś porządny zawód?

– Nie. Choć ja jestem z rodziny nauczycielskiej, babcia była nauczycielką, mama i wszystkie kobiety z tej linii rodziny to nauczycielki, natomiast ze strony męskiej, to kolejarze. Inżynierowie kolejnictwa. Ja chciałam się uczyć malarstwa, iść do jakiejś szkoły artystycznej, ale gdzie, w tamtych czasach funkcjonował stereotyp, że tam tylko narkotyki i alkohol. Nie mogłam pójść w takie miejsce. Jak przystało na pannę z dobrej rodziny, poszłam na pedagogikę. A potem skończyłam też psychologię na uniwersytecie. Mam dyplom. No i tak to wyszło. 

– Czy pracowała Pani kiedyś jako pedagog albo psycholog?

– Odbywałam praktykę w przedszkolu. I w zwykłym i takim, gdzie były dzieci z trudnych rodzin, ale to nie było dla mnie, nie odnajdywałam się w tym. To nie było moje.

–A malarstwa chciałaby Pani uczyć?

Uczenie kogokolwiek to nie jest moja droga.

Jest takie ukraińskie małżeństwo, oni malują dobre obrazy, reprezentujące bardzo wysoki poziom malarstwa. Przyjechali do Polski już ze 20 albo może nawet i 30 lat temu. Zamieszkali w Piotrkowie Trybunalskim, tam wybudowali dom, tam otworzyli swoją galerię i swoją szkołę, tam przynieśli swoją kulturę. To jest wielopokoleniowa rodzina, w której wszyscy: i ojciec, i dziadek, byli malarzami. I do nich przychodzą polskie dzieci uczyć się malować, oni potrafią tę wiedzę przekazywać. 

A ja jakoś nie mogę. Przychodzili do mnie różni ludzie, którzy o to prosili. Czasem w końcu nawet ulegałam. Ostatnio był pewien Gruzin, który w Polsce studiuje i pewna kobieta też przychodziła, ale ona zupełnie nie czuła kolorów, więc jakoś nic z tego nie wychodziło.

Czy czuje się Pani warszawianką? 

–  Lubię Warszawę, bardzo, dla mnie to najlepsze miasto na świecie. 

Przypomina mi Wilno, zwłaszcza te uliczki na Starówce.

– A co Pani sądzi o jednym z najbardziej chyba znanych Polaków pochodzących z Litwy, mam na myśli Józefa Piłsudskiego?

– Ja mam nawet wśród rodzinnych pamiątek, takie stare przedwojenny albumy i tam się zachowały kartki, które uwieczniły moment, gdy moja ciocia jako mała dziewczynka, wręczała Piłsudskiemu kwiaty. A on z tymi wąsami sumiastymi, jeżdżący bryczką, wydawał mi się zawsze taki groźny i surowy. 

-Początek Pani nauki malowania był pod okiem dziadka Aleksandra, a jak ta edukacja przebiegała później?

 –  Potem sama malowałam, w szkole też były zajęcia plastyczne, ale i u znajomych się uczyłam. Najwięcej nauczył mnie profesor Jan Reszka. To z nim zaczęła się nauka już taka na poważnie. Przychodziłam do niego do domu i malowaliśmy razem. To było już w Warszawie. 

Dziadek profesora też pochodził z Litwy. On i babcia zostali zesłani na Syberię. Znakomicie mówili po rosyjsku. 

 On nauczył mnie najwięcej zasad malarstwa i jako pierwszy zauważył, że dobrze mi wychodzą takie bajkowe postaci: fruwające ryby, latające krasnoludki. Reasumując, najciekawsze są te moje prace, które pochodzą z fantazji, są surrealistyczne, to steampunk.

 

-Ale przypomnijmy, że maluje Pani również portrety. Jak powstaje portret?

Jeżeli maluję portret, to robię naprawdę dużo, dużo zdjęć, z tysiąc ich robię, a później wybieram jedno – dwa i na podstawie tych fotografii maluję. 

Kiedyś często przebywałam w Albanii, gdzie również robiłam dużo zdjęć i potem namalowałam obraz ,,Wspomnienie Albanii”. Także czasem potrzebna jest taka fotograficzna dokumentacja.

– Czy obraz, który uznaje Pani za gotowy, nadal podlega ulepszeniom, zmianom, poprawkom?

 – Tak, ja dużo dopracowuję; ale jak już stawiam podpis, to już nie poprawiam i nie chcę już na niego patrzeć, przynajmniej przez pewien czas. Jak już przypieczętuję podpisem, to nawet gdy profesor mi podpowiada, że tu by można tak, a tam tak, no to czasami poprawiam, ale niechętnie, bo to już dla mnie praca ukończona, finalna. 

 Przypominam sobie, że był taki jeden malarz, którego nie wpuszczali do muzeum, wyrzucali go nawet, normalnie miał zakaz wstępu, bo przychodził i poprawiał tam swoje obrazy.                    To wszystko zależy od charakteru twórcy. Ja nie mam takich zapędów, u mnie jak wspomniałam, podpis wieńczy dzieło.

Na koniec ostanie pytanie z cytatem z Pani wypowiedzi: ,,Jestem Nina. Wiem, kim jestem, jestem na swoim miejscu, wiem, tego jestem pewna. I to jest moja największa prawda i siła – zaufanie do tego, kim jestem i czym jestem. I będę malować bardzo długo!”.

Tego oczywiście bardzo życzymy Pani, sobie i wszystkim odbiorcom pani malarstwa. Ale skąd bierze się taki rodzaj pewności, co tę pewność daje, skąd wiadomo, że jest się we właściwym miejscu?

-No chyba z tego, że naokoło mnie było wielu ludzi sceptycznych, którym się wydawało, że obraz to nic takiego, wybudować dom to jest coś, ale obraz…. Patrzyli z taką ironią, że co to za praca. I z czasem miałam już ochotę i siłę, by odpowiedzieć tym ludziom, którzy z nieufnością na mnie patrzyli, zamanifestować, że oto jestem i robię dalej swoje, czyli maluję.

– To jest niezwykłe, niewielu ludzi umie tak powiedzieć sobie i światu.

–Tak, trzeba powiedzieć sobie, a potem wszystkim. Uspokoić, że wszystko dobrze. 

Dziękujemy za czas, emocje i oczywiście wernisaż. 

Galeria zdjęć pochodzi z wernisażu Niny Paszkowskiej w Warszawie 14.10.2023

Skip to content