fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Recenzja tomiku poezji Beaty Poczwardowskiej – ,,Kobieta w przedsionku serca”

 

Czymże jest kobieca miłość? – zdaje się pytać Beata Poczwardowska w nowym tomiku poetyckim pt. Kobieta w przedsionku serca – i jak można ją zdefiniować? Czy to wyłącznie uczucie, gorętsze lub zimniejsze; czy może tylko przywiązanie do najbliższej osoby; albo abstrakcja, słownikowa nazwa uczucia, które nie podlega określeniu? Odpowiedź wydaje się banalna – wszak sądzimy, iż czujemy wewnątrz siebie, jakie miłość ma oblicze.

Dla poetki jest ono zwodnicze – najróżniejsze emocje mieszają się nieustannie, tęsknota przechodzi w smutek, odnajduje chwilową nadzieję, która zaraz jak się pojawi, zostaje rozbita, odsłaniając kolejne pokłady rozpaczy. Miłość krąży w wiecznym cyklu zmian, a za jej rozedrganiem podąża ludzka myśl.

Beata Poczwardowska słynie z liryki osobistej, zaglądającej głęboko w psychikę człowieka, i najnowszy tomik nie próbuje przestawić już wytyczonych torów. Owa osobistość nie oznacza jednakże, iż podmiot liryczny tożsamy jest z poetką – to raczej możliwość przypisania uczuć bohaterki każdej kobiecie, która w swoim życiu doświadczyła miłości
i traumy z nią związanej.

Miłość dostrzegamy już przy pierwszym wierszu, rozpoczynającym się od słów kochany/już nie płaczę, stało się/zaginąłeś w śmierci. Z pozoru trudno o większą dychotomię – miłość, symbol życia, zazwyczaj gwałtownego, radosnego – i śmierć, symbol końca.

Dysproporcja dominuje pierwsze poematy, przystraja się w coraz to nowe szaty – od zwątpienia (co mi pozostało, gdy nie oddychasz?), przez rozpacz z całą intensywnością jej bezradności (chowam się w pościeli/udaję przed sobą, że śpię), depresję, aż po histeryczne poczucie zamknięcia i odrzucenia. Z tej ewolucji autorka nigdy nie rezygnuje, choć zaraz po gwałtownym wybuchu paniki bohaterka wkracza w stan pewnej stagnacji – umrzeć mi trzeba – przyjacielu drogi/może w trudzie umierania – wiersz odsłoni – spopielały akt.

Śmierć nie odstępuje jej ani na krok, zawsze skryta w cieniu, wyczekuje na dogodny moment. Bohaterka zawieszona jest w stanie nieważkości między snem a jawą, który to stan poetka wykorzystuje na rozważania, objawiające się pod postacią wierszy-listów do przyjaciółki i przyjaciela, dwóch istotnych, jednakże nieokreślonych konstruktów.

Nie sposób odkryć ich prawdziwą tożsamość. Czy są jedynie wytworem udręczonego umysłu, czy rzeczywistymi postaciami, na które można się natknąć? Ich kreacja jest niewiarygodna w pełnym tego słowa znaczeniu, poetka żongluje ich obecnością jak piłeczką – raz są dalej, raz bliżej. Kunszt ich portretowania opiera się na bezosobowej formie – nie wiemy, do kogo kieruje swe słowa podmiot liryczny, kiedy w ten kolejny dzień bez Ciebie/myślę
o moich urodzinach/to już niedługo/nie przyjeżdżaj wcześniej/ale później tak
– a jego szczyt odnajdujemy w samotnym erotyku, gdy słowa może blisko jesteś, w nocy może jesteś, wydają się kierowane zarówno do kobiety, jak i mężczyzny.

Konstruktów o podobnie istotnej roli jest w tomiku znacznie więcej i podobnie skomplikowana jest ich natura. Bohaterce towarzyszy pragnienie życia, absurdalne, bo jednocześnie wydaje się konsekwentnie je odrzucać. Jej świat ulega destrukcji, zderzenie ze śmiercią zdaje się nieuniknione, lecz moment odejścia jest odwlekany. Bohaterka chce egzystować, wciąż pragnie słuchać Twoich rąk, jednocześnie krążąc wokół niepokoju, wątpliwości, strachu i melancholii. Pomimo pokładów bólu uwalnianych przez emocje, cały czas chce odczuwać – poczucie zatracenia tej zdolności jest dla niej koszmarem. To namacalne rozdarcie potęguje motyw wierszy, które działają jak swoisty alarm, przypominający, że kres nadchodzi i tylko poezja może mu się oprzeć.

Daleko jej jednak do nieśmiertelności – przeciwnie, określana jest zależnie od nastroju bohaterki, niekiedy uderzając w skrajności – od wzniosłości po „wierszoklectwo”*. Tu właśnie ujawnia się pierwszy paradoks – tylko przez wiersze bohaterka może się uzewnętrzniać, nawet jeżeli w procesie twórczym zdaje się na przyjaciółkę (a może przyjaciela?). Jej racjonalne myślenie zespolone jest z wierszami, które, co zaskakujące, wcale poezji nie przypominają.

Przybierają bowiem formę opowieści, uderzają wręcz prozatorską formą. Zgrupowane w jeden tom, ale stanowiące w istocie długie opowiadanie, spowiedź – niczym w wielkim zegarze, gdzie rozmaite, co rusz zmienne ułożenie wskazówek systematycznie przestawia tematykę. Inspiracja dziełem Haliny Poświatowskiej (Opowieść dla przyjaciela) staje się w tym momencie klarowna, co nie oznacza, że Kobieta w przedsionku serca to tylko kopia
z podmienioną perspektywą.

Oferowana jest świeża interpretacja, również dotycząca wspomnianego zegara. Ten wydaje się nie tykać – zawieszenie odbiera mu zdolność do egzekwowania upływającego czasu. Wobec prawdziwych emocji minuty i godziny rzeczywistości tracą na ważności, człowiek tkwi we własnym świecie. Przemiany bohaterki z początku bazują na oczywistej, można by wręcz pokusić się o stwierdzenie – schematycznej – symbolice. Kir, trumna, bluszcz (choć ten ostatni jest czymś więcej, aniżeli tylko pnączem) – obrazy te zakodowane są w pamięci zbiorowej jako obrazy smutku i traum.

Poetka korzysta z nich z rozmysłem, kreując świat bohaterki stopniowo, z każdym kolejnym wierszem powiększając pulę przeżyć o nowe powiązania. Stają się one coraz bardziej rozbudowane, precyzyjne, sięgające do duchowości – usłysz pąsowe nurty ściśnięte pod mostkiem. Jak zmieniają się w czerń/Może zapatrzysz się w ciszę serca, które nie wie, że ma oddychać/nieustannie.

Językowa ekwilibrystyka ewoluuje, lecz próżno tutaj szukać hołdowania klasycznym wzorcom poezji miłosnej. W dziele Poczwardowskiej forma ta nie znajduje dla siebie fundamentu, jest niepewna, jak emocje właśnie – synkretyczne, czasem syntetyczne, a innym razem rozwlekłe i nienazwane. Przeżywane głęboko, eksplozywnie, z traumatycznym zacięciem, które sugeruje nawet masochistyczną przyjemność w doświadczaniu nowych płaszczyzn depresji i bólu, które potrafią bohaterkę napędzić. Słowa nie odgrywają tu pierwszoplanowej roli, są jedynie przekaźnikami, nasyconymi znaczeniami zupełnie nieprzystającymi do ich definicji.

Bo czyż można zerojedynkowo opisać emocje – oddzielić strach od spokoju, tęsknotę od jej braku? Ustami bohaterki poetka mówi nam, że nie można, zawierając w tomiku swe credo: nic nie wygląda tak, jak nauczyliśmy się to widzieć. Nic nie jest takie, jakim nauczyliśmy się to postrzegać. Nic nie jest tym, czym jest w naszych oczach. Nic nie jest tym, czym się objawia w naszej perspektywie. Wszystko jest tym, czym jest.

Odczucia mieszają się ze sobą, dlatego wiatr zabarwia świat odcieniami, a zapach zmysłów można zobaczyć. Te zaskakujące kolokacje potęgują nieważkość, w której poetka odnajduje się wyśmienicie – zamknięty system przeżyć, w którym umieszczona (i uwięziona) jest bohaterka, tworzy synestezyjne kompozycje niewyobrażalne dla ludzkiego umysłu, niedostępne dla ciała, których nie sposób nazwać inaczej niż oksymoronami, ale które siłą przekazu i budowaną atmosferą czynią zadość pozornej nonsensowności.

Sprawdza się to wyśmienicie, ale czytelnik musi być ostrożny, bo choć ilość symboli rośnie metodycznie, to nastawienie bohaterki potrafi obrócić się o 180 stopni. W tym tkwi jedyny problem tomiku – w finalnej części podmiot liryczny przeżywa skokową przemianę – mam inne serce. I oddech głęboki/lekko zaczynam dzień – która to natychmiast ulega kolejnemu odchyleniu – może życie się mną zachłyśnie – i zniknie. Zwrot akcji uzyskuje ostatecznie swe logiczne wytłumaczenie, niemniej jest tak niespodziewany i niezgodny ze starannie budowanym suspensem, iż wydaje się, jakby bohaterka w drodze swej transformacji zgubiła kilka stron.

Wobec osobistości i intymności wierszy mankament ten jest jednak drobnostką. Siła tomiku tkwi właśnie w sposobie relacjonowania – Kobieta w przedsionku serca nie opowiada
o uniwersalnej miłości, lecz filtruje ją przez przeżycia jednocześnie konkretnej, jak
i niesprecyzowanej bohaterki, z którą może się utożsamić kobieta, ale którą może pojąć również mężczyzna.

To poetycka opowieść o zagubieniu wśród własnych uczuć, sercu wiecznie uwięzionym w strukturze tragicznych dylematów – kochania i niekochania, chęci i niechęci, entuzjazmu
i smutku. Uczucia są w niej jak węzeł gordyjski, a poetka lawiruje po sznurach tegoż węzła nadzwyczaj sprawnie, choć czasem wydaje się gubić wątek. Poszukując emocji, można jednak wybaczyć niezdecydowanie, bo te układają się jak puzzle do coraz to nowych kompozycji. Puzzle zamknięte w indywidualnej ramie, zawierające w sobie całe spektrum ludzkich odczuć, zawsze oscylujących wokół serca, lecz nigdy nie przebijających się do środka. Niczym
w przedsionku, do którego klucz zagubił się wraz z kochankiem, który odszedł.

 

* wiersz Beaty Poczwardowskiej

Ostatnio smażę głowę w lenistwie.
Neurony i zwoje z dymem ulatują.

Wierszoklectwo produkuje na akord.
A wypłata żadna i debet rośnie.

Umrzeć mi trzeba – przyjacielu drogi.
Może w trudzie umierania – wiersz odsłoni – spopielały akt.

Skip to content