Światło pobłyskiwało wśród kamiennych łuków, przeszklone wille tętniły życiem: a to ktoś gotował, a to tańczył. Dsenge czesała opalizujące w błękicie włosy, wpięła w nie żółtozłote pióra i ozdoby, które pięknie kontrastowały z bladozieloną skórą. Autonomiczny ślizgacz już czekał pod domem, nie mogła się spóźnić na randkę z poznanym na CVIT’e chłopakiem z kolorowych skał. Na zdjęciu profilowym stał dumnie wypięty na tle Alei Bohaterów, wielkich dłoniokształtnych pomników położonych w miejscu, gdzie odrodziło się ich państwo, po stu latach pelegrińskiej niewoli.
Do skalnych nisz wracały pterusy, jej naród otaczał je czcią, od nich wywodzili się bogowie, w których już nikt nie wierzył. Wychodząc wdepnęła ogonem w fekalia futrzaków. Bogacze zwozili je tu masowo z Marsa, by rzekomo ratować przed zagładą. Gdy zwierzaki pouciekały, zaczęły wypierać rodzime raptory. Marsjanie, jak i Wenusjanie, stali się ciekawostką etnograficzną, przyjeżdżano na Gondwanę, by oglądać je za pieniądze w skansenach.
Jej ręce zaczęły się trząść, gdy tylko ślizgacz zbliżał się do sztucznego kanionu. Przed domem stał młodzieniec o płomiennych włosach i srebrzystych oczach.
-Jesteś Dsenge?- zapytał, gdy wyszła.
-Fanka Pelegrinu, ale chyba ci to nie przeszkadza? Pacnęła go palcem w klatkę piersiową.
-Nic do nich nie mam, przynajmniej dopóki nie narzucają nam swojej chorej kultury – dodała.
-Tak w ogóle, to nie lubię bezogonowców, nie potrafią żadnych sztuczek.
Pokazał, jak zawisa na trzepaku ogrodowym. Dsenge uśmiechnęła się. Była pewna, że jakoś przezwycięży wstręt do jego światopoglądu.
Zaprosił ją do środka, pełno tu było starych masek rytualnych i fotografii z podróży. Jednak nie to przykuło jej uwagę, a dalwizja i wiadomość, że asteroida Potwór nie została zniszczona i najdalej za jakiś tydzień uderzy w obszar Karax. Dsenge stała zakłopotana. Gdy chłopak zapytał, co się stało, wskazała na telewizor. Podszedł doń od tyłu.
-Jeśli to mają być ostatnie chwile naszego życia, to spędźmy je najlepiej, jak potrafimy – szepnął do kanału ucha.
Kochali się jak nigdy, nie myślała wtedy o tym, czy będzie z tego jajko czy nie, strach przed Potworem był silniejszy.
Trzy dni po tym spotkaniu doszło do kłótni. Ona chciała schronić się w Pelegrinie, a on wiać do Gondwany, do Państwa Krzyża Południa. Wpadli na siebie przypadkowo na lotnisku, lotniki samobieżne wzbiły się wtedy w powietrze po raz ostatni.
***
Kolumna uchodźców zbliżała się do granicy, wszyscy czekali na zaczipowanie. Pelegrińczycy uchodzili za tolerancyjnych, nikogo nie odrzucali. W rogu siedziała wysoka Wenusjanka, jej oczy wpatrywały się podejrzliwie w Dsenge.
-Czy ty nie zadajesz się z wrogiem naszego państwa?- zapytała.
Dsenge zamurowało. Przecież tamten to już przeszłość, zresztą nigdy nie rozmawiali o polityce.
-Nie- odparła.
Wenusjanka westchnęła i pchnęła ją dalej. Dookoła piętrzyły się ogromne budowle ze schronami. Skoszarowano ją w jednym z baraków, gdzie na wąskiej przestrzeni gnieździło się mnóstwo przedstawicieli narodów północy. Przypadła jej prycza obok krótkoogoniastych mieszkańców państwa Karax. Uważano ich za mniej rozgarniętych. Z tą swoją bladą cerą i szlachetnymi rysami często występowali w reklamach albo świadczyli usługi seksualne. Żal jej było siedzącej obok matki dwojga dzieci, tulących się doń w strachu. Jedzenie smakowało, jak najgorsze ścierwo z marketów. Wiedziała, że Pelegrińczycy żywili się tylko molekularnym żarciem, bo przez przeludnienie nie byli w stanie uprawiać wystarczająco dużo ziemi. Ich potężne państwo rozciągało się od Oceanu Tetydy do Gór Kolchidy. Stolica Pelegrin lśniła blaskiem wśród górskich przełomów. Centrum kraju zajmowały potężne elektrownie energetyczno-piramidalne, Kolchida z kolei przyciągała łowców wszelkich bogactw. Dsnege śniła o tym miejscu, o złotych siedzibach Mcchety, wenusjańskich i marsjańskich dzielnicach i świecie, który ulegnie zagładzie.
***
W dniu uderzenia Potwora wypatrywano znaków. Nic nie zauważyła, póki nie zaczęły wyć syreny. Kamery zewnętrzne ukazywały nadchodzącą chmurę nocy, a potem deszcze ognia i skał. Tymczasowe budynki przestały istnieć, całe szczęście schrony znajdowały się naprawdę głęboko. Pierwsze tygodnie płynęły w przyjaznej atmosferze. Gdy jednak ubyło zapasów, zaczęły się kłótnie, a następnie bijatyki. Transporty żywności początkowo przychodziły raz na tydzień, lecz od jakiegoś czasu nie pojawiały się.
-Zobaczę, co się dzieje!- rzekła Dsenge.
-Odpuść, to niebezpieczne! Pewnie nas pilnują!- zawołał jeden ze współplemieńców.
Nie słuchała, otwarła właz i wyszła na zewnątrz. Słońce co jakiś czas przedzierało się przez grube chmury. Skradała się w stronę magazynu. Zauważyła, jak pięciometrowy Wenusjanin wchodzi do środka, by czmychnąć stamtąd z paczkami. Podążała jego śladami, rozmawiał z grupą Pelegrińczyków.
-A po co, to ma żreć?! Wyginą i będzie spokój!- rzekł z pogodnym uśmiechem.
Dsenge z impetem uderzyła go w głowę, po czym uciekła. Patykiem wyjęła czip spod skóry i zgniotła butem.
Udała się na wschód. Mijała potężne elektrownie-piramidy produkujące prąd dla mieszkańców kraju, który mocno stracił w jej oczach. Wenusjańscy i marsjańscy robotnicy jak gdyby nigdy nic szli do swojej pracy, uruchamiali generatory, podśpiewywali sobie. Jeden z nich spojrzał na nią z zaciekawieniem.
-Mogę się przejechać na twoim ogonie?- zapytał.
-Seksista- westchnęła, szepcząc pod nosem.
-Ej, panna z Karasanu, nie obrażaj się, nie zgwałcę cię!
Dsenge rzuciła w niego śmieciem. Ten pomstował głośno po marsjańsku. Nagle wybiegł długowłosy Wenusjanin i zaczął go upominać.
-Przepraszam za niego, jest zdenerwowany całą tą katastrofą.
Była zaskoczona. Jak to?! Przecież ten kraj jak żaden inny miał sobie poradzić ze skutkami uderzenia asteroidy.
-Nazywają nas braćmi, ale jesteśmy im tylko potrzebni do obsługi elektrowni i fabryk. Nie tolerują nas i naszych zwyczajów. Nie zrobili nic dla ocalenia naszych planet przed zmianami klimatu. Jesteśmy tylko pięknym dodatkiem do ich cywilizacji. W czasie katastrofy zginęło ich więcej niż nas. Tak, oni umierają od tego syfu.
Nie wierzyła w to, co mówił. Zaprowadził ją do swojej kanciapy. Wszędzie walały się śmieci, w podłodze ukrył zapasy jedzenia, dał jej trochę na drogę. Dsenge podziękowała i ruszyła dalej.
***
Czas płynął wolno, słońce już dawno rozgoniło ślady katastrofy, klimat się ochłodził. Mijała opuszczone osady i miasta, gdzie mimo wszystko zawsze udawało jej się znaleźć coś do jedzenia. Coraz częściej postrzegała Pelegrin jako ziemię niegościnną, a jednocześnie otwartą. Obserwowała: tragedie, upadek kontynentów, rozchwiane cywilizacje, plany ucieczki na inne planety. Zmieniał się świat, już prawie nie było małych raptorków, pozostały tylko pteryksy. Futrzaki rozpierzchły się wszędobylsko. Zastanawiała się, jak będzie wyglądał świat za kolejnych sto lat.
Obudził ją poranny śpiew, na gałęzi kilka pterysków wtórowało swą pieśń. Nagle zamarły, tłusty futrzak zaczął dobierać się do jaj ukrytych w gałęziach. Zachwycała się tym widokiem. Gdy tylko zwierzak zauważył ją, rzucił się z impetem i ugryzł w dłoń. Błękitna krew spływała wzdłuż przegubu. Obwiązała ranę liśćmi. Bała się, że umrze na jedną z tych obcych chorób, które przenoszą.
W dali wznosiły się złote kopuły stolicy Kolchidy, Mcchety. Była tak blisko.
Blask okazał się fałszywy, ulice świeciły pustkami, od czasu do czasu przemykali nimi Marsjanie i Wenusjanie. Smukli, złotowłosi Pelegrińczycy z opalizującymi wzorami na skórze, zniknęli na zawsze.
Zszedłszy po schodach podążyła ku Świątyni Objawień, a krwawy świat oplatał jej twarz. W środku wiało pustką. W kącie klęczała Wenusjanka, jej piękny, ciemny warkocz opadał na bogato zdobioną szatę, w tej chwili to ona stała się piękniejsza.
-Nie masz tu czego szukać. Pelegrińczycy albo uciekli, albo pomarli. Myśleli, że przechytrzą Potwora, a on ich zjadł. Już prawie nie ma jaszczurowatych, zostałaś ty i niewielka garstka waszych.
Dsenge poczuła ukłucie, nie docierały do niej słowa tamtej kobiety.
-A co z państwami Południa?
-Nie mam pojęcia, ale z tego, co się mówi, choroby futrzaków torbiastych strasznie się plenią.
Dsenge pokazała swoją ranę, kobieta pokręciła głową, jej mina była wymowna. Gdy Dsenge ochłonęła, zapytała o chłopaka, którego dane jej było spotkać tylko raz.
-Nie znam i nie słyszałam o nikim takim- odrzekła tamta.
Dsenge czuła ból i strach, gdy jej stan się pogorszył, nie chciała umierać, choć wiedziała, że to tylko proces, a ona będzie mogła obserwować, jak zmienia się planeta.
Choroba odbierała jej zmysły, choć wenusjański personel zniszczonego szpitala robił, co mógł. W dniu w którym klimat wreszcie się ustabilizował, Dsenge odeszła w kierunku Gwiazdy Polarnej. Po drugiej stronie globu, ten, którego spotkała tylko raz, dogorywał po walce o żywność ze swoim współplemieńcem.
Połączyli się. Dsenge uśmiechnęła się, a on wziął ją za rękę i szli wspólnie do końca ścieżki…
Epilog
Nie było już gadów myślących. Marsjanie i Wenusjanie przejęli ich wynalazki i kulturę. Gdy ich planety przestały podtrzymywać życie, wszyscy przenieśli się na Ziemię.
Pelegrin zatonął na skutek zmiany klimatu, jego spadkobiercy stworzyli imperia: Mu, Lanki, Lemurii i Atlantydy. Dalsze dzieje już znamy…