05/2020
Ewa
(autorzy: Marcin Lenartowicz / Basia Derlak – z zespołu Chłopcy Kontra Basia)
Pamiętam pierwszy śnieg,
ten który jeszcze wiosną zamarzał na wargach,
kiedy piekliśmy chleb, a czas nie znał się na zegarkach.
W cienistym wnętrzu, otoczonym zewsząd zapachem drożdży,
zakwitły mi na palcach pierwiosnki, kaczeńce.
W starym kredensie, tym jeszcze po mamie, schowałam je przycięte, aż uschły
i uszedł z nich duch i uleciał po stokroć, w aromatycznym truchle.
A gdy już umiałam kisiel i kompoty, bez żadnego ostrzeżenia przyszła jesień,
jak te szpaki dojadające wiśnie, które obwieszczą długi szabat.
Więc grzałam się chrustem i ostatkiem drzew, na których dogasały jabłka.
I spadłam razem z nimi, oderwana od myśli, aż przyszli ze wschodu i mnie zabrali.
Stałam się w końcu zaledwie zalążkiem, ziarenkiem siebie.
I mogę tylko czekać, aż ktoś wsadzi mnie w ziemię i podleje obficie.
Stanę się wtedy pierwszym drzewem, dając w zamian poznanie i wiedzę.
Już nikogo nie zaskoczy mroźny ranek.
Piaskienie
To już nie oddech, lecz świst – rzężenie –
ząb o ząb, pomiędzy nimi kamień średnicy ucha od igieł.
Pustynie drobniutkich głazów, a na każdym tańczy piaskień.
Szybszy niż światło, niż dźwięk – osuwisko, jak ściany wydm
piętrami sięgające niemal pod sklepienie.
Niegdyś musiał wyrastać stąd sad, wzgórza ozdobne w kwitnący aksamit,
gdzie okiem sięgnąć kwiatostan i mgiełka nektaru. Aż zsechł.
Wsiąka teraz pod paznokcie i powieki, kalecząc tkankę. Do szkliwa.
Tak, że jedyne co jeszcze mogę dostrzec, to ty na skraju skarpy.
Uśmiechasz się szelestem, jak wiatr który zrodził zadrę.
Poszarpał mi płaszcz, więc nic nie chroni skóry, nie tłamsi.
Mogę rozpłynąć się w twoich nieboskłonach, deszczu,
tracisz wilgoć przy samej ziemi i parujesz w górę tworząc chmurę piasku.
Ta nabiera prędkości, nażarta jakby szaleju.
Owiewa cię, a ja nie mogę już dłużej na to patrzeć więc znikam.
Kwitnę pod warstwami nabierając szlifu, zamieniając się w różę pustyni.
Z cyklu: Gwiazdozbiór.
Astro
Czerń, której nie potrafisz sobie nawet wyobrazić,
wpadająca wręcz w granat – trotyl.
Gdzieniegdzie plamki, jak promień. Jak piegi na twojej twarzy.
Byliśmy świadkami powstawania planet i galaktyk,
choć zmarli już wszyscy, którzy mogliby to poświadczyć.
Przynajmniej większość.
Gdzieś w oddali tli się – to oszukuje nas wzrok –
przebłysk wypalającej się gwiazdy.
Zbliża się z cichnącą prędkością, jakby to ona sprawiała,
że dzwięki stają się kalekie, a potem? Jakby ich nigdy nie było.
Niemal już czuję szorstkość na skórze,
piasek i pył, z którego pleciesz swój warkocz.
Skalne podłoże, twardsze niż granit. Niż marmur i kora
porastająca kratery.
Jeszcze tylko eon, dwa.
Jeszcze łudzę się przekonaniem, że miniesz nas o włos.
Że gdybyśmy wszyscy naraz wstrzymali oddech,
a potem uwolnili go w jednej chwili – to wystarczy.
To nic, że wszyscy oznacza: dwoje.
Przecinasz horyzont, aż w końcu zawadzasz o błękit
i biel. A potem otwierasz oko.
Bylismy świadkami powstawania galaktyk, pamiętasz?
Choć zmarli już wszyscy którzy mogliby to poświadczyć,
łącznie z nami.
Kto zatem opowie o nas – Ona?
04/2020
Ciszkiem
Kiedy na ten przykład
wchodzę z butami w czyjąś bezsenność.
Krwawi z nosa – rosa –
rozlewa się po dywanie
abstrakcjami lata.
Leżymy na nim, łapiąc ostatni haust odwagi
– bo przecież huk za oknem, huragan
przewracający drzewa na hamak – grunt,
usuwa się nam spod stóp i łamie palce.
Pamiętam, jak przyrzekaliśmy sobie
chwilowość – że za kolejną tęczą, następnym kapslem
może zabraknie nam w końcu tematów do rozmów
o tym, że na ten przykład –
wchodzę z butami w czyjąś samotność i
zgubię któryś.
Ciężkości
Jesteś ośrodkiem, czymkolwiek to pachnie.
Nigdy nie czułem się bardziej obok.
Bardziej wokół ciebie.
A skoro mogę cię okrążyć i nadal cię widzę,
to jaki jest sens uciekać?
Horyzont jest nadal na wyciągnięcie oka,
co jest równoznaczne z obecnością.
Czuję go przez prześwietlenia, przez wzrost,
przez delikatne poruszenia pod podeszwą buta.
Stoję na jednej nodze jak czapla.
W strumieniach pełno jest pstrągów,
czy rybek pstrych kolorami światła.
A skupiam się przecież tylko na jednej
i kłapię dziobem, jak mogę.
Wilgotność powietrza, niewidomy posmak,
to wszystko jest mniej istotne.
Jesteś ośrodkiem, cokolwiek to znaczy,
ale to ja jestem w centrum widzenia.
Światłotoczyć.
odkąd twoje imię
stało się mantrą dla wiatru
częściej wychodzę
zbieram kamienie do kieszeni
by ułożyć z nich mozaikę
na obraz i podobieństwo martwych jabłek
potem schnę
Ziemiomoc.
Odkąd twój głos przypomina
powódź dekady, częściej milknę
– dogasam, schowany
za płaszczem z liści akacji.
Tym częściej,
im bardziej zdaję sobie sprawę,
że to jedynie ułamek