fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

O Solaris Stanisława Lema

To Obcy

Stanisław Lem o książkowym Solaris zwykł wypowiadać się lakonicznie, tyrady krytycznych spostrzeżeń rezerwując zazwyczaj dla jej filmowych adaptacji. Zapytany niegdyś o odczucia wobec swego przełomowego dzieła, odparł tylko, iż pozycja ta wydaje mu się zupełnie przyzwoita, a co do treści, sądzi, że udało mu się powiedzieć to, co zamierzał.

Wobec ogromu zawartych na kartach powieści motywów, podobne stwierdzenie można uznać za wręcz karygodne uogólnienie. O czym bowiem Lem chciał nas poinformować? Zależnie od przyjętej perspektywy Solaris może być kameralną kroniką zmagań człowieka z sobą samym lub filozoficzną opowiastką o ogólnych przywarach naszego 

gatunku. Ale też – a być może przede wszystkim – dowodem na to, iż renesansowe dewizy
o poznawczej supremacji nie przystają do rzeczywistości wykraczającej poza naszą wyobraźnię.

On: autor

Zabierając się za Solaris wraz z początkiem lata 1959 roku, Lem miał już za sobą niemal dekadę pisarskiego doświadczenia i 10 innych zbiorów opowiadań tudzież powieści, poczynając od debiutanckich Astronautów. Dzieje Krisa Kelvina na odosobnionej stacji wyszły z niego jednak kompulsywnie, bez przygotowania, bowiem Lem z początku sam nie wiedział, o czym pisać zamierza. 

Kiedy wprowadziłem Kelvina na stację solaryjską i kazałem mu zobaczyć przestraszonego i pijanego Snauta, sam jeszcze nie wiedziałem, co go przerażało, nie miałem zielonego pojęcia, dlaczego Snaut zląkł się zwyczajnego przybysza. W tym momencie nie wiedziałem, ale wkrótce się miałem dowiedzieć, bo przecież pisałem dalej – komentował. 

A gdy już się dowiedział, detale Solaris krystalizowały się w nim jeszcze przez 12 miesięcy, po czym w roku 1961 ukazały się zawrotnym nakładem 10 tys. egzemplarzy
w Wydawnictwie MON-u. Terminologicznie powieść natychmiast uznano za modelowy przejaw fantastyki naukowej, co bywa jednakowoż mylące, jeśli uwzględnić, że clou dzieła – choć nie można konwencji science fiction odmówić atrakcyjności – nie jest bynajmniej zakotwiczenie akcji w futurystycznym środowisku stacji. To wtręty egzystencjalne, m.in. spod znaku Alberta Camusa, zapewniły Lemowi nienotowany wcześniej sukces. 

Solaris zgodnie przyjęło się uznawać za majstersztyk prozy opisującej nieznane – fabuła obraca się tu wokół nieludzkiego, zagadkowego, karmi się tajemnicą, ambicjami bohaterów, ich skazanymi na niepowodzenie dążeniami, paradoksem poznania, wreszcie chyba wrodzonym u Lema sceptycyzmem co do naszych możliwości komunikacyjnych.

Jak pisał Jerzy Jastrzębski w posłowiu do edycji z Wydawnictwa Literackiego, Solaris zawdzięcza zapewne swoje powodzenie niezwykle udatnemu zespoleniu potraktowanej serio problematyki Kontaktu z pełną emocji, romantyczną akcją. Ja dodałbym tu jeszcze wieczny powab pytań retorycznych (w rodzaju: jak poznawać obce formy życia? Jak definiować człowieczeństwo?) i rynkową oryginalność.

Nasz fantasta spojrzał na spotkanie z obcym, mitycznym „kosmitą” daleko subtelniej od większości klasyków. Enigmatyczny, nieprzenikniony Ocean (wyobrażał go sobie jako lampę lavę), zdolny perfekcyjnie replikować określone pokłady ludzkich zasobów psychiki, umyka wszak dwóm powtarzalnym archetypom. Obcym jako bezwzględnym niszczycielom
i obcym w roli potulnych owieczek.

Pierwszą z tych dróg obrał w kultowej Wojnie światów H.G. Wells. I choć zrobił to
z polotem i wizjonerstwem kształtującym kinowe prądy, to meritum akcji obraca się u niego wokół tyranicznych Marsjan, w iście apokaliptycznym stylu eksterminujących populację Błękitnej Planety dla zdobycia pożywienia. Dywagacje a propos analogii, jakie przynosi ze sobą inwazja, umieszczone są niejako obok, nie w centrum wydarzeń.

W podobnym tonie, lecz poza otwartym konfliktem, swe wizje obcych cywilizacji snuł John Wyndham, którego Kukułcze jaja z Midwich oferują intrygujący zabieg zespolenia populacji. Tam oto pewnego dnia wszyscy mieszkańcy amerykańskiej wioski zapadają
w grupowy sen, by po pewnym czasie spostrzec, iż kobiety są brzemienne, a rodzące się dzieci posiadają dziwnie jasne włosy – jak się okazuje, znamionujące perfidną pozaziemską interwencję w proces zapładniania i wychowania. 

Dzieł mniej dramatycznych, opierających się na Kontakcie per se, też nie brakowało – na myśl przychodzi np. Ray Bradbury i jego Kroniki marsjańskie. Sęk w tym że Lem zapewne jako pierwszy potraktował problem zbliżenia, jako wyraźną przesłankę dla ukazania typowych słabości człowieka. Niemożność nawiązania porozumienia to jedno; ciekawsze wydają się leżące u jego podstaw przyczyny. A te są dwie.

Ona: planeta

Pierwsza: nasz aparat poznawczy nie jest dostosowany do rozumienia innych form życia, niż te dające się określić ziemskim zestawem pojęć. Oczywiście mowa o istotach inteligentnych, powodowanych wolną wolą, a nie głównie atawistycznym instynktem przetrwania (jak u zwierząt). Granice naszej wyobraźni kończą się na humanoidalnej formie – stąd Ocean, niemożliwy do sklasyfikowania wedle naukowej terminologii, szachuje obecnych na stacji.  

Jego sposób myślenia, motywacje, intencje – to dla człowieka tabula rasa. A może wcale nie pragniemy ich poznawać? Jak sugeruje Lem w swym słynnym cytacie, my przecież wcale nie chcemy zdobywać kosmosu. Chcemy tylko rozszerzyć Ziemię do jego granic. Jedne planety mają być pustynne jak Sahara, inne lodowate jak biegun albo tropikalne jak dżungla brazylijska. Jesteśmy humanitarni i szlachetni, nie chcemy podbijać innych ras, chcemy tylko przekazać im nasze wartości i w zamian przejąć ich dziedzictwo. 

Stąd i solarystyka, nowo powstała dziedzina nauki poświęcona wyłącznie badaniu unikalnej planety. Wrażenie nonsensowności jej istnienia przeziera przez powieść na każdym kroku; gdzieś zza rogu stron przebija rozbawiona twarz pisarza, śmiejącego się w kułak ambitnym badaczom, niestrudzenie aspirującym do poznania absolutnie wszystkiego, co empirycznie doświadczalne. 

Czyż nie tak wszak działamy? Opisujemy to, co widoczne, bo tak nakazuje racjonalny umysł. Sprawdzamy, testujemy, korygujemy. Wysnuwamy hipotezy. Tomiszcza o grubości książek Tołstoja mają zobrazować następnym pokoleniom ogrom naszego wysiłku, zawiłe eseje uzasadnić celowość działania, choć w głębi duszy wiemy, iż Wszechświat wbrew pozorom nie jest na wyciągnięcie ręki i wcale nie czeka na odkrycie.

Na to odkrycie nas nie stać. Solarystyka to parodia nauki. Nasz język nie przystaje do zbadania planety, nie posiadamy wystarczającej skali neologizmów i definicji, by wyrazić to, co obserwujemy. Zadowalamy się praktycznością, a gdy wykraczamy poza użyteczność, dalsze eskapady naukowe nagle stają się nam niepotrzebne. Pytania o metafizykę niewielu interesują. 

Za żywą tego egzemplifikację służy rozdział poświęcony historii pilota Bertona, którego dzieje zgłębia wspomniany psycholog Kris Kelvin, bohater nr 1 powieści, usiłując wyłapać kontekst badawczych przedsięwzięć na Solaris. Pilot oglądał dziwy podobne do delirium, marzeń sennych lub halucynogennego transu, co trzeźwe umysły komisji, przed którą raportował, uznały za drobnostki niemalże pozbawione znaczenia. 

Ale jest i drugi powód tej niezdolności do potraktowania Oceanu, a zatem także innych istot jako równorzędnych: indywidualność. Snaut, Sartorius, do pewnego stopnia również Kelvin – uparcie i gorliwie doszukują się w galaretowatej toni oznak człowieczeństwa, sensu działania. Sądzą, że jeśli Ocean wnika w ich psychikę, musi mieć
w tym swój cel, a skoro jest i cel, to z pewnością można go przeniknąć i pojąć. 

Wpadają tym samym w pułapkę wyrażoną w cytacie. Nie interesuje ich odkrywanie nowych form, lecz poszerzanie własnych horyzontów: wiedzy, zdolności, komunikacji (może
i władzy?). Ich świadomość nie dostrzega różnicy między rozumieniem a zawłaszczeniem. Rozumiejąc, akceptując prawdopodobieństwo pewnych zjawisk, powody ich istnienia oraz implikacje, utożsamiają je jako kolejne etapy obowiązkowej podróży na chwałę postępu.

Oni: Kelvin i Harey

Na tle powyższych intencji doskonale widoczna jest magia Solaris, jego odwróconego meritum. Osią ogniskującą wszelkie aktywności bohaterów wydaje się Ocean, acz wszelkie dysputy jemu poświęcone służą tak naprawdę zbadaniu emocji badających. Nie planeta – wbrew tytułowi – jest centrum powieści. Są nimi obecni na stacji ludzie, poddawani próbie przez produkowane z inicjatywy Oceanu fantomy.

Zmuszeni do współżycia z zapośredniczonymi z ich własnych umysłów tworami, krok po kroku przekonujący się, iż głębia Kontaktu nie istnieje lub nie sposób jej przeniknąć – dla Lema obrazują paradoks naszych interpersonalnych relacji. Czyż Kelvin, przykładając rękę do Oceanu, namacalnie nie przekonuje się o pobieżnym tylko jego zainteresowaniu? Galaretowata toń naśladuje ruch jego dłoni, odbija kształt, lecz po chwili znika, znudzona.

Ocean przemawia językiem najgłębszych pasji, obsesji, lęków i zagwozdek zagnieżdżonych w każdym z nas. Nie wybiera roli – dla niego ludzki umysł istnieje jako jedność (i to nie tylko w formie fizycznej). Człowiek z kolei działa inaczej, myśli kategoriami
i dobrowolnie rozszczepuje swoją osobowość, dostosowując się do sytuacji komunikacyjnej. 

Widać to w podstawowej lingwistyce. Urzędnik rozmawiający z petentem nie mówi tak, jak dyktuje mu serce, lecz szanuje procedury. Na mniejszą skalę ten sam zabieg zachodzi w przypadku dwojga przyjaciół, kochanków, małżeństwa, wrogów, etc. Po części
z premedytacją, np. by kogoś nie obrazić, a po części nieświadomie nie wyrażamy wszystkiego, co w danej chwili przemyka nam przez synapsy nerwowe.

W nasz gatunek wpisana jest niezdolność do pełnego zrozumienia siebie samych, ale Ocean tego nie dostrzega. Bezbłędnie czyta w umysłach badaczy, lecz nie może ocenić zasadności istnienia konkretnych emocji, idei, pragnień. I vice versa. Na nic się zdaje projekt myśl, opierający się na wysłaniu elektroencefalogramu (zapisu procesów elektrycznych
w mózgu) za pomocą promieni rentgenowskich w głąb organizmu. Dla będącego źródłem tychże procesów Kelvina interakcja kończy się w graniczących z rozmową snach.

Wyjaśnienie jest proste – człowiek i Ocean zbyt się różnią, by wypracować kompromis: kulminacją tej niemożności porozumienia staje się Harey, dla Lema postać bez mała wyjątkowa. Pisarz tylko kilkukrotnie, mimo swej olbrzymiej płodności literackiej, na miejscu ważnych protagonistów lokował postaci kobiece. Harey nie jest jednak kobietą jako taką, choć doskonale ją imituje.

A czymże jest? Tu wkracza już subiektywny ogląd wydarzeń. Harey to fantom złożony ze wspomnień Kelvina, pamiętający to, co pamięta on, lecz pozbawiony rudymentarnej wiedzy o otaczającym ją świecie. Gdy pojawia się po raz pierwszy, przypomina duże dziecko – kierowana uczuciami lgnie do Kelvina. Racjonalnego (sic!) oglądu sytuacji musi się dopiero nauczyć. 

Od kogo? Oczywiście od ludzi. Harey działa wespół z psychologiem i obok psychologa. Wraz z nim przeżywa karykaturę dawnej miłości, w tym samym czasie na własną rękę usiłuje poznać własną tożsamość. Oba te pragnienia nacechowane dramatyzmem
i gorzką ironią, w finalnym rozrachunku zakończą się katastrofą. Na pozór dogaduje się
z Kelvinem, ale ich relacja to zlepek nieporozumień, wątpliwości, mozolnego budowania przywiązania na strzępkach wspomnień. Obie strony podskórnie wiedzą, że to tylko iluzja.

Psycholog jest wewnętrznie rozdarty – Ocean żeruje na jego poczuciu winy za śmierć rzeczywistej Harey sprzed lat i cyklicznie wystawia go na próby, zmieniając anturaż emocji. Harey raz jawi się dla czytelnika jako kukiełka, innym razem wierna kochanka, personifikacja platonicznej miłości, symbol kompleksów Kelvina, może nawet sukkub. Połowa fabuły opiera się na rozwiązaniu tragicznego dylematu: miłości protagonisty do fantomowego odbicia swej partnerki i postrzegania samego siebie w klatce tej miłości.

Harey brakuje suwaka w sukience. Dlaczego? Gdyż Kelvin tego nie zapamiętał. Ocean odbił wizję jego ziemskiej żony, podając mu na tacy obraz wymuskany zewnętrznie, acz pełny niedoróbek wewnątrz. Powoli, krok po kroku, Kelvin domyśla się, że ludzie są tylko tacy, jakimi ich postrzegamy i myślimy o nich w kategoriach tego, co nam o nich wiadomo,
a nie tego, jakie motywacje mogą nimi kierować. 

Odesłanie Harey w kosmos, co Kelvin czyni na początku, interpretować można jako gest przerażonego pragmatyka. Im głębiej w Ocean, tym jaśniejsze staje się jednak, że Harey jest niezbędna psychologowi, by ten na stacji mógł egzystować, choć ona sama coraz częściej myśli o sobie, że jest mu obca. Podsłuchując rozmowy naukowców, dochodzi do wniosku, że stanowi w najlepszym razie instrument badawczy, w najgorszym – złośliwy dowcip Solaris, która wykreowała ją na atrapę kobiety. 

A skoro dowcip, to także wymierzony w nas: niespełnionych marzycieli sądzących, że nieskończoną eksploracją przykryjemy własny obłęd. – Przylecieliśmy tu tacy, jacy jesteśmy naprawdę, a kiedy druga strona ukazuje nam tę prawdę – tę jej część, którą przemilczamy – nie możemy się z tym zgodzić! […]. Mamy go, ten kontakt! Wyolbrzymiona jak pod mikroskopem nasza własna, monstrualna brzydota, nasze błazeństwo i wstyd!!! – pisał Lem. Miał rację?

Skip to content