fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Nagle wszystko się skończyło. Pękło jak mydlana bańka. Bez wyrzutów, słowa wyjaśnienia czy pożegnania. Jedynie metaliczny chrobot odkładanych na komodę  kluczy, pomruk domykanego skrzydła drzwi i przeraźliwa cisza.

Poczucie odrzucenia obrastało strachem. Panicznym. Nie do opanowania.

Jak formalina wnikało w każdą komórkę ciała. Wysysając tlen, wypełniało ciało stanem nieważkości.

Nawet nie wiedziała, kiedy i jak znalazła się na ścieżce, dobrze znanej z niezliczonej ilości wspólnych spacerów.

Niosła swoja kruchość w marmurowe zbocza zieleni drzew, lejami alejek ociekających wodą, pomiędzy wyspami świeżo opadłych liści.

A niebo tego przedpołudnia było kamieniste. Spadało drobinami kwarcowych kropli, boleśnie nakłuwając skórę.

Mijane obrazy stawały się jednowymiarowe, płaskie, a po chwili znikały, pozostawiając szklistą powłokę obojętności.

Na ubitej ścieżce stopa wyczuła miękkość.

Kobieta spojrzała nieprzytomnie. W potokach spływającej wody, skrzydła martwego kruka… rozpostarte jak milczenie, jak nigdy więcej. Ominęła omen jeżący włosy i już nie wiedziała, gdzie idzie. Zaufała drodze. Sama ją do celu doprowadzi, jak Anioł Struż wiodąc do tego, co nieuniknione.

Stanęła na moście nie plecami, a przodem do śmierci. Z czołem gładkim, bez wgłębień zamyślenia, z oczami zastygłymi od niepatrzenia, jakby w obawie przed zmąceniem widoku rzeki… od brzegu do brzegu. Z rękami w kieszeniach, zanurzona w ten kawałek powietrza pośrodku widoku głębokiego, mistycznego spokoju nieprzebranej ciszy w dostojeństwie obumarłego powietrza.

Na jej zastygłą stronę czasu wdarł się dźwięk miejskiego kuranta oznajmiającego południe.

– Trzeba odebrać dzieci z przedszkola. Trzeba odebrać dzieci… Trzeba odebrać… – powtarzała bezgłośnie w rytmie uderzeń zegara.

Niewybaczenie sobie czegoś co niezawinione, jest piciem trucizny systematycznie, małymi łyczkami oczekując na śmierć. I coś w niej pękło. Wybuchło bezgranicznym zaufaniem. Ślepym, niewytłumaczalnym, a deszcz wzmagał się, napełniając powietrze niczym żywa woda mykwę, jakby rytuałem ablacji chciał zedrzeć nieczystość śmierci.

Balansując na skraju decyzji, patrzyła na skłębione chmury, odbite w nurcie rzeki. Napęczniałe wilgocią rwały się szarpane wiatrem.

Ulewa cichła. Przemoczona do szpiku duszy ruszyła lunatycznie, po raz kolejny instynktownie zawierzając drodze. Umykała spod stóp, pewnością wiodąc do celu. Jeszcze tylko skręt w lewo i barwna elewacja budynku przedszkola… i pierwsze świadome myśli…

– Nie wszystko co zepsute można naprawić, ale trzeba próbować.

– Są takie oczy, po których nie sposób poznać, że płakały, Trzeba je tylko wytrzeć. A są takie, że płacz długo w nich stoi, nawet, gdy dawno płakały.*

Odruchowo, wierzchem dłoni przetarła powieki, jakby badając swoje, zanim kąciki ust uniosły się pozorem uśmiechu.

mykwa – w judaizmie łaźnia lub zbiornik z wodą, w której dokonuje się rytualnych kąpieli oczyszczenia;

ablacja – rytualne obmycie ciała w wodzie, w celu przywrócenia czystości, po kontakcie ze śmiercią w szeroko rozumianym kontekście;

* W. Myśliwski, Traktat o łuskaniu fasoli

Skip to content