Teresie Bachledzie-Kominek dedykuję
Jadźka była już słynna na całą okolicę jako poetka i drwal. Kobieta rzeczywiście zmagała się w górskim lesie z ogromnymi świerkami i miała krzepę jak chłop. Siłą nie ustępowała okazałemu jak dąb mężowi, z którego mocnej ręki miała tylko taki pożytek, że czasem jej wlał. Ich najlepsze lata minęły. Jadźka nie była już młoda. Kiedyś na pewnym spotkaniu poetów uraczyła mnie opowieścią, której nigdy nie zapomnę.
– Idę ja ci po lesie, już po całym dniu roboty, ale jeszcze nie całkiem umęczona, w kierunku chałupy. Wlokę się wolnym krokiem, żeby oddychnąć chwilę, zanim chłop znowu w domu zagoni do pracy. I co? Co ja widzę? Z naprzeciwka wychodzi ku mnie wolnym krokiem niedźwiedź, zwalisty i urodziwy. Pierwsza myśl: uciekać! Ale coś było w nim, co mnie spowolniło i zatrzymało. Patrzył na mnie gorącymi oczyskami wręcz zachęcająco. Myślę sobie, coś mi się przywidziało. Należałoby raczej uciekać. I tu ogarnął mnie lęk, ale gdy znów spojrzałam na niedźwiedzia, zrobiło mi się gorąco. Te rozpalone oczyska. Ten błysk w oku zapowiadający największe rozkosze. No i idę ja w kierunku Miśka. Niedźwiedź spokojny, nie wykonuje żadnych ruchów, to i ja przestałam się bać.
– Jak masz na imię, kawalirze?
Misiek milczał, tylko dalej spozirał na mnie tymi gorącymi oczyskami. Zapomniałam o bożym świecie, o tym, że w chałupie czeka chłop. I nuże, chciałam dopaść Miśka. Tu potknęłam się i boleśnie walnęłam o duży pniak, który widziany z bliska rzeczywiście miał kształt dużego niedźwiedzia.