11/2024
W granicach początku
Starsza Pani z nogami
Manekina siedzi przy
Stoliku zasłania oczy przed bijącymi
Po twarzy światłami
Na zgnieciony uśmiech brakuje chęci
Pordzewiały jej wszystkie kości
Zaraz podbiegną do niej dziennikarze
By wydrzeć ostatek sił
Właśnie została poinformowana o
Możliwości wypełnienia ankiety
Która zadecyduje o jej dalszej karierze
Wybrała o dziwo reinkarnację
Mimo że kwadracikiem najczęściej
Dotąd zakreślanym było
Ostateczne zakończenie swej
Działalności na tym łez padole
Trudno stwierdzić co zaważyło
Libacje wielopokoleniowe
Czy w krwiobieg wrośnięta tradycja
A być może było to nowe
Zgoła niestandardowe podejście np.
Kabaret niemoralnego pokoju
Egzaltacja buchająca z trzewi
Asteroidy na sterydach
Dystorsje w torsjach itd. itd.
Aby wróciła do początków
Z nowo wypraną wyperfumowaną nadzieją
Lecz starsza Pani odesłała
Wszystkie te pytania w niebyt
Jednym susem znalazła się przy oknie
I z impetem wyskoczyła
Wnet też wyrosły jej skrzydła
A głos stał się jakby dźwięczniejszy
Niby poczuł smak wolności
Niby poszczuty smakiem wolności
23.
Dreszczę się na samą myśl
Chodząc po rzeczowych drogach
Tak do krzaczastej wąsistości podobnych.
Miasto toczy się powoli żuczym tempem
Kiedy wracam zdyszany do domu –
Moja chata z kraja,
Chatka z mięsistej gliny;
Wyśmienity sztafaż zdyszańca.
Do okna dobija się tężyzna tęczowych kolorów,
Promieniuje ślamazarnym kształtem.
Przedziera się przez słabnące palce
Próbujące być śmieszną tarczą dla powiek.
Ręce pomarszczone jak u starca,
Patrzę na nie codziennie.
Rozmyślam czemu mi
Nie dano miękkich, gładkich rąk
Jak u mężczyzn w reklamach,
Lub przynajmniej pięknych.
Lecz nie dano.
Stanowczo postawiono wielki i głośny wykrzyknik
Po zwyczajnym nie.
O, nie będziesz miał, mój drogi kolibrze,
Przyjemnych, zanadto łatwych w obsłudze rąk.
Będziesz za to tylko wpatrywał się w nie
Codziennie o długiej godzinie
Rozmyślając.
Tak ci nakazano Tak mi nakazano
Dochowaj więc tajemnicy Dochowam więc tajemnicy
Pięć godzin
Nasze twarze błyszczały sklejone
Nad unoszącym się w przestrzeni miastem,
Cieniem swym światło na dwoje przecinającym.
Jak rakieta płomień ten buchał,
Niczym rysowany kreską w fachu wprawionych,
A jednak i smutek i radość, co w sobie
Jednym zawsze były, teraz
Jedynie słyszą kroplę wzruszenia
Potykającą się o asfalt drogi.
Tak spędziliśmy pięć godzin,
Na tej sennej wyspie,
W objęciu obłoków i uśmiechu słońca.