Wsobnie
… wezbrana wilgoć nocy wypełniła nozdrza, zakryte powiekami ślepia rozświetliła pamięć luny. Skulił uszy, otworzył pysk i cicho zawył….
Człowieczeństwo odbiera prawo do wycia, dusi każdy nieludzki dźwięk, zanim zdoła wyrwać się z krtani. – Dajcie mi prawo do wycia, człowiek mnie skrzywdził, ludzkim głosem mówić już nie chcę.
Z perspektywy ostatniego roku, tym, którzy Marię dziś znają, z pewnością wyda się to być dziwnym, ale ona nigdy wcześniej nie potrafiła płakać. W źrenicach szarych oczu nosiła ból, w zaciśniętych wargach milczenie.
Matka – żona, skulona na podłodze, w rogu za szafą. Poniżana przez lata na dnie serca, łkała niemym płaczem. Na zewnątrz posiniaczona, Maria miała suche oczy od zawsze brakowało w nich łez. Kobieta, która nie płacze. I z roku na rok twardniała. Mówiono o niej: zimna, bezkompromisowa, ale zawsze aż do bólu sprawiedliwa.
O poranku tulę do snu gasnące gwiazdy, a gdy nadejdzie mrok wieczoru, delikatnie ich dotykam, budzą się i radośnie mrugają.
Wczesnym rankiem, gdy w pokoju panował półmrok, delikatnie dotykała wargami paluszków śpiących dzieci, czule je całując. Chciała powiedzieć im: tak bardzo was kocham. Nigdy takich słów wypowiedzieć na głos, nie zdołała.
To była moja Maria, którą znałam od lat.
Odchodzenie
Bywają ludzie, którzy mają w sobie czucie-wiedzę o przejściu na drugą stronę duszy. Maria od kiedy pamiętała, wiedziała o nadchodzącej śmierci. Z nikim o tym nie rozmawiała, bo i po co. Przychodził dzień, gdy czuła, powoli napływający z oddali spokój, bezkresną spełnioną ciszę – ktoś umierał. Nie wiedziała tylko: gdzie, kiedy i kto. Ale w takiej chwili całą sobą, tam gdzieś w środku miała świadomość, że śmierć jest blisko. Potem czekała na wiadomość. Czasami jeszcze tego samego dnia był telefon: – Ciocia dziś w południe zmarła – w słuchawce szloch. Irenka miała raka; Boże jak ona cierpiała. Po miesiącach niewyobrażalnego bólu, morfina już nie pomagała, a dziś dostała prawo do odejścia. Bywało, że dopiero po kilku dniach w skrzynce na listy była pocztówka, litery rozmazane, czytała: …wielka woda przyszła, w sobotę trzyletniego synka Jaśka wezbrana fala powodzi zabrała. Pogrzeb w środę o 14.00 cmentarz…
Ułomność czy dar? – zapyta ktoś. Maria też pytała. To oczekiwanie było częścią niej, a przecież zrozumieć dlaczego właśnie ona – nie rozumiała.
Gdy przestała być dzieckiem
…tchnienie wiatru, zapach już dawno skoszonych traw, wilgotny dywan mchu, drobne suche łodyżki, na których już nie wiszą poziomki. Rudość, purpura, złoto – kolory tak piękne, a przecież ostatnie. Świat jeszcze raz rodzi piękno, zanim okryje go szarość.
Późna jesień, za oknem deszczowy półmrok. W pokoju przy biurku siedzi przygarbiony, starszy człowiek, przegląda książkę, tnie kartki na zakładki, wkłada je pomiędzy strony, coś na nich notuje. Listopad podobny do tych minionych, a przecież jednak inny. Maria już od wielu dni czuła, że ojciec z dnia na dzień staje się coraz bardziej nieobecny – odchodzi. Próbowała powiedzieć, właściwie raz powiedziała: – Mamo, tata gaśnie. – Jak możesz tak mówić! – usłyszała w odpowiedzi krzyk.
Mijały kolejne tygodnie. Czas bycia tu – chciał zdążyć. Ojciec poprosił, aby córka mu pomogła. Maria wzięła wolne w pracy, biegała po instytucjach, przynosiła z urzędów dokumenty, wykonywała telefony. Nie zostawić spraw niezałatwionych – to było dla niego tak ważne.
Ojciec nie umiał okazywać uczuć, ale zawsze był przy córce sercem. Nie chciał jej zmieniać, kochał ją taką, jak była. I ona o tym wiedziała. Nie oczekiwał, nie żądał – wspierał i dawał. Od kiedy Maria wyszła za mąż i wyprowadziła się z rodzinnego domu, to mimo iż mieszkała zaledwie kilka przecznic dalej, pisał do niej listy:
Marysiu,
dziś w ogrodzie rozkwitły pąki na magnolii i widziałem parę synogarlic, jedna niosła w dzióbku gałązkę, pewnie budują gniazdo… Bądź dzielna Marysiu – bo tylko on jeden wiedział, jak jest u niej w domu.
A ona każdego dnia starała się być dzielna.
Od kilku miesięcy ojciec codziennie słał pocztą listy do córki. Ale od listopada Maria nie otwierała już korespondencji, składała koperty w szufladzie, na dni kiedy Taty już nie będzie.
Mijały tygodnie. Dzień po dniu Maria patrzyła w znajome oczy, coraz bardziej zakryte mgłą i starała się sprawić, aby szczęśliwie przeżył chwile, które mu jeszcze zostały. W tygodniu odbierała dzieci wcześniej i przychodziła do rodziców. Wnuki wdrapywały się na kolana dziadka. – Czy wiesz, że smoki są bardzo duże i zielone? – paplały z dziecięcą beztroskością. A on słuchał i delikatnie gładził, szczupłą dłonią, po kędzierzawych główkach. W takich chwilach jakby się budził i na powrót był tu i teraz.
Kolejnego popołudnia Maria przysiadła na krześle przy biurku ojca. Patrzyła na stojące koło piórnika, pożółkłe zdjęcie prababci, na dzieci bawiące się na podłodze kolejką, na ojca, w którym miała przyjaciela, i tak bardzo zapragnęła zatrzymać czas.
A dziadek ponad główkami dzieci spojrzał łagodnie na ukochaną córkę, dziś przygarbioną, przedwcześnie postarzałą kobietę, jakby chciał powiedzieć: Dziecko to nic, nie martw się.
Wiedział, że odchodzi i ona wiedziała. Z całego serca pragnęła jednak, aby był, a przecież go nie zatrzymywała. Czas bycia – jego czas.
Początek grudnia. Od wielu dni ojciec był bardziej tam niż tu. Mrok pokoju rozświetlało blade światło lampki nocnej, stojącej przy łóżku. Leżał na wznak, bez ruchu, a pled którym był przykryty, lekko się na piersiach poruszał. Maria siedziała obok na skraju materaca. Zza ściany słychać jazgot głosów, włączonego raptownie telewizora. Zbudził się, uchylił powieki i cicho powiedział: Marysiu, niedługo będziesz miała urodziny, tam na dolnej półce w kredensie jest zielony flakonik, który tak od dziecka lubisz, weź go, proszę.
Dzieciństwo – zapracowany, schorowany ojciec, któremu tak ciężko było wyżywić rodzinę z jednej pensji.
– Weź go, proszę – powtórzył raz jeszcze.
–Tato, przecież urodziny mam dopiero w kwietniu – odpowiedziała. Proszę, weź dziś – powtórzył. Dziś.
Tego grudniowego wieczoru, wychodząc od ojca, Maria ostrożnie niosła w reklamówce porcelanowy flakonik, ostatni prezent urodzinowy, jaki od niego dostała.
Bez patosu
Nie było żadnych symptomów ciężkiej choroby ani dolegliwości podeszłego wieku, tylko to Marii czucie. Chciał zasnąć w domu, być blisko tych, z którymi… dla których przez te wszystkie lata żył, wśród znajomych ścian, przedmiotów.
Kochana moja – Kochany mój.
–Dziś ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz, że cię nie opuszczę, aż do śmierci. Tak mi dopomóż… Jesienią minęło czterdzieści dwa lata, od czasu gdy brali ślub.
Mroźna, grudniowa noc. Żona zatelefonowała na pogotowie i uprosiła lekarza dyżurnego, żeby zabrali męża do szpitala. Przed północą, bez sygnału podjechali pod dom. Weszli na piętro z noszami, przetransportowali pacjenta. Wbrew jego woli, był przytomny i żywy, nadal żywy.
Nie opuszczę aż do śmierci – nie pamiętała, czy pamiętać nie chciała. A może tak bardzo bała się spotkania ze śmiercią.
KARTA PRAW PACJENTA, część ogólna, Pacjentowi przysługuje: – 5. Prawo do umierania w spokoju i godności (art. 19 ust. 1 pkt 5 ustawy o zakładach opieki zdrowotnej). -12. Prawo do pomieszczenia i wyżywienia odpowiedniego do stanu zdrowia pacjenta w zakładach opieki zdrowotnej (art. 20 ust. 1 pkt 3 ustawy o zakładach opieki zdrowotnej).
Oddział chorób wewnętrznych. Na ciasnej sali cztery łóżka i szpitalna dostawka, ustawiona między umywalką a drzwiami, bo tylko tam dało się ją wcisnąć. Zawieszona na ramie, nowa karta przywiezionego tej nocy pacjenta. Cewniki, z woreczków przywiązanych sznurkiem do ram łóżek, wydobywa się odór moczu. Chorzy w stanach skrajnej demencji i leżący na dostawce, w pełni świadomy Marii ojciec.
Już po porannym obchodzie. Uchylone drzwi do sali 251, koło umywalki siedzi Maria, prawą ręką podtrzymuje naderwaną rurkę od butli z tlenem. Ojciec tak ciężko oddycha, od dzieciństwa astma, zapachy szpitalne – dusi się. Wiesz Marysiu? – z trudem mówi:
– Wczoraj w nocy, gdy mnie przywieźli, wszyscy tutaj byli. – Tato, ale kto? – pyta. Babcia cię serdecznie pozdrawia – dodaje, łagodnie się do córki uśmiechając. Ukochana Babcia, Jej po której Maria dostała na chrzcie imię, odeszła już dawno.
Minionej nocy w holu szpitalnej poczekalni, pozostawiony przez sanitariuszy, leżał sam przez wiele godzin, leżał…
Odeszli z czasu minionego, dawno zmarli rodzice przyszli, nie zostawili syna samego.
Przed wieczornym obchodem. Zamknięte drzwi na korytarz. Jest tak przejmująco cicho. -Marysiu – mówił ojciec – Taki tu straszny ruch, po co te staruszki tu przychodzą, cały czas między łóżkami się kręcą, tyle mówią, tak mi to przeszkadza. Poproś je, aby wyszły.
Ale przecież na sali szpitalnej, oprócz leżących na łóżkach nieprzytomnych pacjentów, ojca i Marii, nikogo więcej nie ma.
Godziny mijają. Przycupnięta na szpitalnym taborecie koło łóżka, siedzi tylko Maria. Kap… kap… z zepsutego kranu spływają krople wody. Staruszek, w łóżku pod oknem, konwulsyjnymi ruchami zrzuca pościel. Maria wstaje i przykrywa chude ciało, ubrane jedynie w ubrudzony kałem, rozdarty pampers.
Kwadranse mijają. Czasami tata uchyla powieki : – Czy pamiętasz, jak na czworakach szukałaś rydzów w łopianach… – wspomina czasy, gdy spędzał z córką wakacje w górach. Mijają kolejne minuty. – Może napijesz się wody, tato? – pyta. – Nie… nie – tak bardzo jestem zmęczony.
W szpitalnej sali, czuwająca od kilkunastu godzin Maria, jest tak bardzo szczęśliwa. Ktoś zapyta zdziwiony: jak to? Kochany człowiek umiera, a ona jest szczęśliwa? – Nigdy w życiu Maria nie była tak spokojna, nigdy w życiu nie doświadczyłam tak wielkiej miłości, jak przy umierającym ojcu.
Przeżył w szpitalu tylko jedną noc, następnej, gdy już świtało, zawołał lekarza i w trakcie wypowiadanych ostatnich słów do obcego człowieka, cicho odszedł. Tak jak żył: skromnie, bez patosu, ale zawsze godnie.
Cisza w sercu
Ból. Ból jest nieodłączną częścią miłości. Po policzkach płyną łzy. Umierający ojciec obdarował córkę spełnioną miłością. Maria zapłakała nad umierającym samotnie ojcem. Zapłakała nad sobą. Po tylu latach na powrót pokochała, śniącą o wyspach szczęśliwych dziewczynkę, dziś przygarbioną, czterdziestoletnią – dzielną kobietę.
Za oknem pada deszcz. Pokochała deszcz i ludzi. Człowieka bać się przestała.
Bądź dobra Marysiu – w liście z minionej jesieni, dziś otwartym, pisze do córki ojciec.
Bycie przy odchodzeniu bliskiej osoby, to niewypowiedziany dar. Dziś, gdy w zgiełku dnia gwar ucicha i napływa z oddali cisza, Maria o nic nie pyta. Czeka. Stara się zrozumieć i pomóc.
Czasami dostajemy czas, aby się przygotować. Być przy drugim człowieku i pomóc mu się przygotować do śmierci.
Nocą łąka jest… jest zielona.