fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Malarz, chłopiec i Ewa

Kiedy obudził się, dość dobrze pamiętał sen, a zdarzało mu się to rzadko. Śnił o bardzo małych istotach, które mogły kojarzyć się z twórczością pewnego Duńczyka nazwiskiem Andersen. Słyszał o nim, gdy przebywał kiedyś w Kopenhadze u swych dalekich krewnych. Ten Andersen był niezwykle ambitny i chyba coraz bardziej popularny. A sen ukazywał głównie maleńkiego chłopca stojącego na letniej łące. Chłopiec pozostał tam po tym, jak znikły inne maleńkie istoty.  Gdyby ów miał jeszcze skrzydełka, można by było wziąć go za duszka elfów. Chłopiec stał więc na owej łące i uśmiechał się. Zupełnie tak, jakby wiedział o czymś ważnym.

   Malarz zmarszczył brwi, skupił się na minionym dniu i po chwili również się uśmiechnął. No tak, chłopiec był przecież taki sam, jak ten z ostatniego obrazu! Z ostatniego dzieła, z którego budzący się twórca był wreszcie zadowolony. Może dlatego, że namalował kogoś, kto był podobny do Ewy? 

   Ewa pochodziła z Odense, była córką dorożkarza i praczki. Długo marzyła o teatrze. Niewiele jednak z tego wyszło, nie doceniono bowiem jej talentu. Aby żyć godniej, kobieta zajęła się handlem, lecz bez męskiego wsparcia  napotykała rozmaite trudności. Malarz poznał ją na miejscowym straganie, gdy kupował warzywa. W Slagelse było wtedy chłodno, jak na całej Zelandii. Od tamtego dnia spotykali się coraz częściej, planowali nawet małżeństwo. Natura Malarza popchnęła go jednak w stronę kolejnych dzieł i skupiał się głównie na nich. Ewa rozumiała to, dlatego nie porzuciła go na zawsze. Zresztą sprzedawał wtedy więcej obrazów i wspierał ją. Potem bywało różnie, ale Ewa walczyła i powiększyła stragan. W mieszkaniu Malarza pojawiała się czasami, przynosząc mu coś do jedzenia, zwłaszcza wtedy, gdy nie mógł niczego sprzedać. 

   Siedząc wciąż na łóżku, poczuł chłód. No tak, niebawem pierwszy śnieg, a w kominku ciemno jak podczas niejednej jesiennej nocy. Podciągając koszulę pod szyję, Malarz wskoczył w chodaki i ruszył w stronę paleniska. Gdy już zapłonął tam niewielki ogień, młody mężczyzna uśmiechnął się i ogrzał nieco dłonie. Potem zbliżył się do obrazu stojącego jeszcze na sztalugach i okrytego kawałkiem bawełny. Zdjął okrycie i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w drobną twarz może dziesięcioletniego chłopca, ubranego w żółtą koszulę i w krótkie, niebieskie spodenki. Musiał przyznać, że malowidło podobało mu się coraz bardziej. 

Nie czuł głodu ani zimna, gdy wpatrywał się w obraz. Drobna twarz przyciągała go śmiałym spojrzeniem jasnych oczu i tym trochę  tajemniczym uśmiechem. Kładąc się kolejnej nocy, chciał jeszcze zaakcentować kołnierzyk koszuli, jednak zrezygnował. Uznał w końcu, że lepiej już nie będzie. Zamknął tubki z farbami, pędzle włożył do słoja z terpentyną, zerknął jeszcze na kominek, gdzie dopalały się ostatnie polana i przymknął oczy. Chłopiec z letniej łąki towarzyszył mu podczas zasypiania.

        

Latarnie gazowe zgasły już, kiedy pierwszy raz ocknął się i spojrzał w sufit szarej izby. Świt przemijał, a dzień rozjaśniał wszystkie kąty. Malarz usiadł w pościeli i spojrzał w stronę ulubionego obrazu. Na drobną twarz chłopca padły pierwsze promienie jesiennego poranka i ozłociły ją. Mężczyzna uśmiechnął się, wsunął stopy w drewniaki i jak zawsze ruszył do kaflowego kominka. Będąc w połowie drogi, usłyszał cichy tupot po blacie. Spojrzał tam i aż cofnął się zaskoczony. Kilka kroków za nim stał…maleńki chłopiec! Ten sam co na obrazie. 

   – Co ty tu…kim jesteś? – spytał oszołomiony mężczyzna.

   Chłopiec wyciągnął do niego drobne dłonie.

   – Nie wierzyłem, że mam taką moc…Albo oszalałem z tej samotności – wymamrotał zatrwożony Malarz. 

           Był czas, w którym chciał mieć żonę, dzieci i całe to zwyczajne życie. Zdarzały się nawet chwile, kiedy bardzo tego pragnął. Myślał wtedy o synu, który mógłby usiąść mu na kolanach i uśmiechnąć się widząc poczynania ojca – artysty. Zawsze jednak ponad tą normalnością, albo tuzinkowością, unosiła się Pani Sztuka. To ona odcinała go od rodziny, zamykała w szarej izbie i rozkładała przed nim baśniowe światy. Światy tak różne od codzienności. Światy niosące piękno i beztroskę. Światy prawie realne! Siedząc przy sztalugach niekiedy miał dziwne wrażenie, że nie tylko mógłby sam mentalnie wniknąć w obraz,  ale  też że bohaterowie dzieła, stworzeni z barwnych plam, mogliby zjawić się w jego małym mieszkaniu, gdyby tego bardzo zapragnął. Otrząsał się wtedy i ganił siebie w myślach, wierząc że nie oszalał. 

   Tak było również w przypadku jasnookiego chłopca.  

   Jednak to, co się stało, było przecież nienormalne. Wykraczało poza wszelkie rozumowe ramy! Oszałamiało, nie pozwalało zebrać myśli… Malarz siedział więc skulony, z dłońmi na ściągniętej twarzy i coraz częściej miał nadzieję, że to co go spotkało, to tylko zwid, obraz umysłu ogarniętego tęsknotami. 

   Dopiero wieczorem odsłonił twarz i wstał z krzesła. I znowu ogarnęła go trwoga: maleńki chłopiec wciąż był! Siedział na krawędzi stołu z opuszczoną głową. Głęboki smutek malował się na jego drobnej, jasnej twarzy oświetlanej uliczną latarnią. Twarzy stworzonej jakby z kropli różowawej farby…Chwilami zdawało się, że osobliwa istota po prostu skamieniała. Gdzieś w głębi duszy Malarza zaczęła rodzić się pewność, a potem empatia. 

      Tej nocy nie zasnął, ale nie żałował. Samo wpatrywanie się w chłopca dodawało mu sił, chociaż dwucalowa istota podniosła głowę dopiero nad ranem. A kolejne dni były coraz jaśniejsze, piękniejsze. Malarz uczył chłopca tak, jak uczy się niemowlę, a potem kilkuletnie dziecko. Aby tego dokonać, obserwował kobiety z niemowlętami idące ulicami Slagelse lub siedzące przy chodnikach. Uczył chłopca dobrych rzeczy mówiąc mu czasami, że świat za oknem nie jest łatwy. Osobliwa istota uśmiechała się coraz częściej i coraz więcej mówiła. Chociaż sprawiała czasem kłopoty  psocąc niczym kociak, Malarz wszystko jej wybaczał. Nazwał chłopca Promykiem. Jesień zamieniła się w wiosnę. 

   Kilka razy w tygodniu Malarz musiał wychodzić do miasta, choćby po to, aby kupić coś do jedzenia. Któregoś wieczoru zauważył, że zostały mu ostatnie grosze. No cóż, pomyślał, trzeba będzie poszukać kupców na obrazy. W tamtej chwili zadrżał: ktokolwiek ujrzy chłopca, będzie co najmniej zaskoczony. Albo zechce ukraść go i wykorzystać dla szybkiego zarobku! Chyba, że jednak on, Malarz, często samotny mimo spotkań z klientami, rzeczywiście oszalał…

   W takiej sytuacji nikt normalny nie będzie widział kogoś, kto po prostu nie istnieje. 

   Ta myśl uspokoiła Malarza, ale na krótko. Dotykał przecież chłopca i przenosił go to tu, to tam we własnych dłoniach! W takim razie należało zachować szczególną ostrożność. Może mniejszą, gdy zjawi się Ewa. Kobieta powiedziała mu kiedyś, że istnieją rzeczy, o których filozofom się nie śniło. Malarz mógł więc założyć, iż w konfrontacji z chłopcem z obrazu, Ewa nie przerazi się tak mocno jak inni. Nie było to jednak całkowicie pewne.

 Ewa nie przychodziła i Malarz zaczął podejrzewać, że stało się coś złego. Byli przecież przyjaciółmi, a przyjaciele powinni się odwiedzać niezależnie od swoich tajemnic. Wraz z pierwszym śniegiem w małym mieszkaniu Malarza zjawiło się kilku klientów. To ucieszyło mężczyznę, bo wcześniej już od starszej pani mieszkającej obok musiał pożyczyć parę groszy na jedzenie. Osobliwy chłopiec na szczęście nie jadł, tylko od czasu do czasu połykał trochę farby. Najczęściej białej. Na czas obecności klientów Malarz chował go do szafy. Chłopiec był ciekawski, ale obiecywał, że nigdy z niej nie wyjrzy.

   Pewnego chłodnego popołudnia pojawił się tęgi, bogaty kupiec, człowiek wścibski i chciwy. Nazywał się Jensen i gotów był zapłacić zaledwie połowę tego co inni za zamówiony portret. Malarz skrzywił się, ale przystał na warunki kupca, obawiając się, że ten wykorzysta swoje wpływy i zniechęci innych do korzystania ze skromnej pracowni. 

   Pozując mężczyzna rozglądał się z pogardą, narzekał na twarde krzesło i tylko czasami nieruchomiał, słuchając cichych poleceń Malarza. Znieruchomiał na dłużej, gdy szafa zaskrzypiała i wyszedł z niej ciekawski, maleńki chłopiec. Osobliwy syn Malarza nie wytrzymał utyskiwań bogacza. Nie do końca świadom zagrożenia, chciał powiedzieć mu kilka słów, chwaląc przy tym warsztat swojego człowieczego taty. Bogacz wystraszył go jednak basowym głosem. 

  – A to ciekawa zabawka! – zawołał kupiec, gdy zerwał się z krzesła, po krótko trwającym zaskoczeniu. – Wiem, wiem, może pan być nie tylko artystą malarzem. Zresztą artyści to w ogóle zdolni ludzie. Ciekawe, ciekawe…Ile pan za niego chce? 

   – Nie jest do sprzedania – odrzekł zdecydowanie Malarz. I chociaż kupiec go drażnił, to  jednak był mu jakoś wdzięczny za tę zabawkę, a nie dziwo, czy wręcz zmaterializowaną postać z bajki. 

 Bogacz zmarszczył brwi i rzekł:

   – Ma pan czas do jutra! 

   Potem rzucił wizytówkę na krzesło, odwrócił się i wyszedł. 

Malarz nie odezwał się do kupca przez kolejne dwa dni. Nie poszedł pod żelazną bramę stojącą przed okazałym domem. Nie zaniósł bogaczowi zabawki, dwucalowego chłopca z obrazu, którego kochał jak syna. Nie mógł być jednak spokojny. Bogacz lubił dostawać wszystko, czego chciał i miał wpływowych przyjaciół. Malarz siedział więc przygnębiony. Wybaczył chłopcu nieposłuszeństwo i przytulił go do policzka. 

   Wieczorem ktoś  zastukał do drzwi. Malarz spojrzał tam, ale nie otworzył. 

   – Przyszedłem od Jensena! – zawołał pukający. 

   Malarz schował chłopca do szafy i poszedł otworzyć. Miał nadzieję, że dogada się jakoś z kupcem. Zanim otworzył drzwi, wpadła mu do głowy pewna myśl. Chciał powiedzieć posłańcowi, że dopracuje jeszcze zabawkę i wtedy sprzeda ją Jensenowi za rozsądną cenę. Chciał dać sobie kilka dni na przeprowadzkę.

   – Dawaj go, bo pożałujesz! – zawołał rosły mężczyzna, kiedy tylko drzwi mieszkania stanęły otworem. Za plecami miał jeszcze dwóch osiłków. 

   Malarz cofnął się zaskoczony. Spojrzał do tyłu, szukając czegoś ciężkiego do obrony. Niczego takiego jednak nie było w pobliżu. Obcy wtargnęli do mieszkania, a drzwi uderzyły w ścianę. Pierwszy z wynajętych bandytów nosił bliznę na policzku, a zamiast ucha miał coś, co przypominało dzwon trąbki. Ten trzymał długi nóż, pozostali dwaj ściskali drewniane pałki. 

   – Gdzie zabawka? – spytał nożownik. 

   – Powiedzcie Jensenowi, że chcę ją jeszcze dopracować.  A kiedy będzie gotowa, oddam mu ją za niewielkie pieniądze – odpowiedział Malarz, rozglądając się wciąż w poszukiwaniu choćby miotły. 

   – Oddasz ją za darmo. I to teraz! – warknął nożownik.

Malarz skoczył ku ścianie, przy której zauważył wreszcie miotłę, ale nożownik był szybszy. Młody artysta poczuł mocne ukłucie w pierś. Świat zawirował wraz z ogromnym bólem, a potem odpłynął w rosnącą czerń. 

   – Coś ty zrobił idioto? – jeden z osiłków chwycił nożownika za gardło. – Mieliśmy go tylko postraszyć. Jeśli ktoś usłyszał podniesione głosy i hałas, zaraz może tu być patrol policji. Musimy uciekać! 

                                                             *        *         *

Promyk bał się nawet wtedy, gdy był jeszcze w szafie. Strach narastał, bo człowieczy tata wciąż leżał w słabym świetle latarni i nic nie mówił. Chłopiec czuł, że stało się coś bardzo złego. Że ludzie, którzy z hałasem przekroczyli próg ich mieszkania, mogli skrzywdzić tatę. W swej wielkiej bezradności maleńki chłopiec chodził wokół leżącego na plecach Malarza, dotykał go i próbował nawet potrząsać jego ramieniem i dłonią. Mężczyzna nie poruszył się. Wtedy z jasnych oczu Promyka popłynęły kryształowe łzy.

   – Promyku, synku mój, nie płacz – usłyszał maleńki chłopiec. Znajomy głos dochodził od strony obrazu, który stał na sztalugach tuż obok dębowego stołu. – Przed nami jeszcze wiele pięknych chwil. Nie bój się, spróbuj tylko wejść na stół. Na pewno pamiętasz o stopniach, które zrobiłem kiedyś specjalnie dla ciebie. Musisz zbliżyć się do obrazu, do mojego świata i zawołać mnie!  

   Promyk otarł łzy i poszedł tam, skąd dochodził głos jego człowieczego taty. Powoli wspinał się po maleńkich stopniach wyciętych w nodze stołu, a potem biegł po dębowym blacie. Kiedy stanął już przed malowidłem ukazującym chłopca i letnią łąkę, zawołał z wiarą:

   – Tato, jestem!

Pośród soczystych traw zobaczył wtedy znajomą postać. Obraz zafalował, kilka większych kwiatów pochyliło się w jego stronę. Promyk uśmiechnął się szeroko, wskoczył na mocne łodygi i ruszył w stronę postaci. Nie usłyszał już jak patrol policyjny biegnie po korytarzu prowadzącym do małego mieszkania.  

                                                       *       *        *

Ewa płakała i klęczała wciąż nad martwym Malarzem, chociaż lekarz stwierdził zgon kilka godzin wcześniej, a zakład pogrzebowy chciał już zabrać ciało. I nie było już żadnej nadziei! Zrozpaczona kobieta nie dostrzegała nikogo wokół i winiła się za to, że tak długo nie przychodziła do skromnej  pracowni. Że zbyt wiele czasu poświęcała pracy na targowisku, choć ostatnio zarabiała więcej. Wprawdzie nie dałaby rady trzem uzbrojonym opryszkom, gdyby nawet kilka godzin temu była u Malarza,  ale mogłaby go jakoś  wesprzeć i może żyłby teraz.

    O śmierci przyjaciela dowiedziała się od policji. Stróże prawa z kolei dostali wiadomość od starszej pani mieszkającej obok Malarza. Kobieta słyszała odgłosy rozmowy i żądania bandytów. Słyszała, jak zaatakowali młodego artystę, jak oskarżali się wzajemnie, a potem biegli korytarzem i po schodach. Po kwadransie w świetle latarni zobaczyła patrol policji. Stróżom prawa powiedziała także z kim spotykał się czasami zaatakowany artysta. Nie rozumiała tylko o jaką zabawkę chodziło. Ewa również tego nie rozumiała. Policja, która niedawno przeszukała niewielkie mieszkanie Malarza, nie znalazła niczego, co można byłoby  nazwać zabawką.    

 Szef miejscowej policji wrócił ze słabo oświetlonego korytarza, gdzie rozmawiał z gońcem. Podszedł do Ewy, podniósł ją w końcu i podał jej suchą chusteczkę.

   – Wiem, że to nie ukoi pani bólu, ale mam obowiązek poinformować, że bandyci zostali zatrzymani – odezwał się mężczyzna. – Rzeczywiście było ich trzech, jak podała sąsiadka i przyznali się już do zbrodni. Powiedzieli, że wynajął ich niejaki Jensen, bogaty kupiec. Wiem, kim jest pan Jensen i postaram się, aby koneksje w niczym mu nie pomogły. On polecił im, odebrali artyście pewną cenną zabawkę, z którą Malarz nie chciał się rozstać dobrowolnie. Czy jako przyjaciółka zamordowanego kojarzy pani, o co mogło chodzić?

   – Niestety nie, komisarzu – odparła szlochająca kobieta. – Mój przyjaciel był artystą malarzem. A jak wiadomo artyści, to trochę tajemniczy ludzie. 

   Ewa spojrzała na policjanta prawie obojętnie, a potem rozejrzała się po pokoju. Jakiś ledwo dostrzegalny błysk pojawił się na obrazie ukazującym chłopca na letniej łące. Jasnooka kobieta zatrzymała spojrzenie na niedużym malowidle. Wtedy usłyszała znajomy głos, który brzmiał w jej głowie przez kilka minut:

– Ewo, nie płacz! Kiedyś staniesz się częścią mojego świata i odtąd zawsze już będziemy razem. Zabierz ze sobą obraz z chłopcem. Każdego wieczoru, gdy spojrzysz na niego i pomyślisz o mnie, we śnie wejdziesz do mojego świata. Jestem tam z Promykiem, moim największym dziełem i przybranym synkiem. Razem będziemy spacerować po bezkresnych łąkach, pod głębokim błękitem letniego nieba. A jeśli zechcesz, jeśli mocno uwierzysz, to kiedyś jak ja, już na zawsze wejdziesz do tego świata. Będzie to również twój świat, bo zaistnieją sceny stworzone przez ciebie w nieokreślonej głębi mojego obrazu, w pytajnikach mojego świata. Sceny pozwalające nam iść wspólnie ku fascynującej nieskończoności.    

   Szef policji znowu chciał ją pocieszać, ale Ewa uśmiechała się już przez łzy i powiedziała:

   – Wie pan, że najważniejsza jest wiara?

Skip to content