11/2024
tchnienie
przynoszę pustynnym wargom
wodę ze źródła przemian
które zachodzą we mnie
wraz z księżycem
czerpię z czerni
nocnej materii
zlepiającej palce
stając się jaszczurką
śliska skóra
rozpostarta na kamieniu
błyszczy na firmamencie
samotności
pławiąc się w ciszy
rzucam słowa na wiatr
zasiewając spokój
w burzliwych czasach
wieczny szum
granatowe niebo
lepi się do skóry
chcemy zdjąć
ciężar
naszych ciał
szybko i dobitnie
przedrzeć warstwy
dotrzeć do źródła
na chwilę która
wtłoczy ciepło w żyły
zamknięte w nas
jak muszle
drewutnia
jestem sztuką
celebruj mnie
zębami
zgrzytam z zimna
w środku lata
płonie czas
na policzkach
jęzory ognia
trawią las rąk
wyrosłych na pniu
ścinasz mnie z nóg
leżę jak kłoda
płynąca rzeką
pod prąd
łowisz mnie wzrokiem
w sieć kłamstw
które podajemy sobie
z ust do ust
bliżej
zacznijmy mówić
na poważnie
otwierać skorupy
zwalniać tempo
patrzeć na siebie
bez różowych okularów
żeby stworzyć obraz
bez wzoru i podobieństwa
daleko nam do boskości
kości nasze zmęczone
trzymają ciała w ryzach
kruche jak chleb
w powszedni dzień
nadal się nie łamiemy
łapiemy w locie
jak głodne ćmy
światła