Panna Helena przejrzała się w dużym lustrze. Miała na sobie nową sukienkę! Czy nie za strojną na zwykłą mszę? Szybko przekonała samą siebie, że tak właśnie powinna wyglądać w kościele dziewczyna z dobrej rodziny. Ależ mamusia i tatuś ją kochają! Jakże inaczej; zamówili jej stroje z samego Wilna! Tamtejsza modystka słynie ze swoich umiejętności i każda zamożna panna chce mieć od niej kapelusz. Jedwabna suknia idealnie podkreśla wdzięczną figurę, mieni się w słońcu i zapowiada wiele szczęścia na dzisiejszy dzień. Dzisiaj w kościele obowiązkowo będzie też pan Kazimierz. Tatuś bardzo chce, żeby wyszła za niego za mąż. Ma więcej bydła niż wszyscy iwienieccy gospodarze razem wzięci, a dom … No po prostu pałac, prawie jak ten, który widzieli w Warszawie zeszłego lata. Panna Helena nie miała nic przeciwko temu zamążpójściu: pan Kazimierz zdawał się być dość statecznym człowiekiem, a i ona stałaby się przy nim szanowaną damą. Będzie organizować bale: wspaniały powód, by na nich błyszczeć! Tylko (Helena śmieje się, że) pan Kazimierz jest trochę podobny do charta.
,, – Czy moje dzieci też będą podobne do chartów?” – pomyślała.
Panna Helena uśmiechając się, nałożyła kapelusik, poprawiła kasztanowy lok, jeszcze raz obejrzała się od stóp do głów i zadowolona z tego co ujrzała, niemal wfrunęła do czekającego już nań powozu.
Biały kościół dosłownie błyszczał w promieniach pełnego majowego słońca. Helena rozejrzała się wokoło i zobaczyła, że mnóstwo rodzin statecznym krokiem zmierza ku wejściu. I ona, w towarzystwie tatusia – pana Józefa, mamusi – pani Rozalii, oraz trzech braci, idzie godnie, z wyprostowanymi plecami i wysoko podniesioną głową.
Do rozpoczęcia mszy pozostało jeszcze kilka minut – pora zasiadać w ławach. Ale panna Helena prosi tatusia, aby pozwolił jej jeszcze porozmawiać z Marynią i Zosią – córkami pana Tadeusza Sudakiewicza. Muszą omówić zbliżające się dzisiaj przyjęcie w domu burmistrza, a zwłaszcza najważniejszą kwestię: którego z kawalerów będzie można się tam spodziewać? Przyjaciółki śmieją się: zamążpójście panny Heleny już prawie pewne, ale i im należałoby poszukać narzeczonych!
Panienki spoglądają na młodych mężczyzn, zbliżających się właśnie do kościoła, zgadując, który z nich będzie dzisiaj na balu. Obok przechodzą Jankiewiczowie, Staniuszewscy, Młodzińscy… Ich synowie zdecydowanie nie nadają się na kawalerów: są za młodzi. Oto idą Zmaczyńscy: ich synowie dawno już żonaci. Wreszcie obok przechodzi pan Kazimierz. Grzecznie całuje rękę panny Heleny i mówi, że ma nadzieję zatańczyć z nią dzisiaj u burmistrza. Helena uprzejmie słucha pana Kazimierza i skinieniem głowy pożegnawszy, znika w głębi kościoła.
Zaczyna się niedzielne nabożeństwo. Promienie słońca przenikają przez strzeliste okna, delikatny śpiew kościelnego chóru uspokaja; tatuś, mamusia i bracia są obok. Helena wyobraża sobie nadchodzącą przyszłość, w której jest żoną pana Kazimierza. Jest jej dobrze i czuje spokój.
Po mszy pan Józef z rodziną statecznie wraca do domu. Po drodze, obok apteki pana Lapidusa, rodzina spotyka burmistrza: tatuś omawia z nim szczegóły jakiejś sprawy.
W otoczeniu burmistrza Helena zauważa nieznajomego młodzieńca. Wysoki, ciemnowłosy, niebieskooki, badawczo spogląda w oczy panny Heleny. Na jego ustach pojawia się ledwo zauważalny uśmiech i … serce panienki zaczyna bić coraz szybciej. Jej policzki zalewa gorący rumieniec. Młodzian kłania się pannie Helenie. Nie przedstawiono ich jednak sobie. Zamiast tego tatuś srogo spogląda na Helenę, a ta zawstydzona i rozkojarzona, nie do końca wiadomo z jakiego powodu, odchodzi wraz z rodziną.
Potem był obiad, podczas którego panna Helena rozmyślała o wysokim, niebieskookim młodzieńcu i zupełnie niczego nie zjadła. Pani Rozalia pomyślała nawet, że to pewnie z powodu przyjęcia, na którym jak wszystko na to wskazuje, pan Kazimierz za pewne poprosi wreszcie o rękę Heleny.
Wieczór tej niedzieli upłynął jak we śnie. Na balu grała orkiestra garnizonowa, a pary tańczyły do utraty sił. Jak oczekiwano, pan Kazimierz poprosił o rękę panny Heleny
i został przyjęty. Sama Helena niewiele z tego pamięta. Właściwie tylko to, że na przyjęciu był ów młodzieniec napotkany przez nią po porannej mszy. I jeszcze, że mamusia powiadomiła rodzinę (według słów swojej zawsze wszystko wiedzącej kuzynki), że ten młody człowiek, to nowy kancelista miejski. „Z należytym przygotowaniem, wykształcony, z Wilna. Paweł Rozmysłowicz. Ale z ludzi prostych”. Tak powiedziała kuzynka, z obawą dodawszy: „I prawosławny!”.
„Z ludzi prostych … I prawosławny” – szeptała panna Helena. Wirując w walcu
z narzeczonym – panem Kazimierzem, ponad jego ramieniem patrzyła w oczy Pawła. A ten odpowiadał uważnym spojrzeniem, pełnym czułości i niebezpiecznej pewności siebie. Oszołomiona tym, wyobrażała sobie, że tańczy tego walca z Pawłem. Jej serce biło szybciej. W oczach zapłonął jakiś płomień. Włosy się zwichrzyły. I w swojej delikatnie liliowej sukni z tafty stała się podobna do pięknego kwiatu. Nieoczekiwanie całe jej życie nabrało sensu i spełnienia. A pani Rozalia spoglądając na córkę, ukradkiem ocierała łzy rozczulenia i myślała: „Moja mała dziewczynka jest szczęśliwa. Teraz jest narzeczoną”.
Helenę i Pawła przedstawiono wreszcie sobie. Ją – jako narzeczoną pana Kazimierza, jego – jako prawą rękę burmistrza, nowego kancelistę miejskiego. Paweł pocałował rękę Heleny, wbrew wszystkim zasadom, namiętnie przylgnąwszy wargami do aksamitnej skóry jej dłoni.
I los tych dwojga został przypieczętowany.
Nastał czerwiec. W domu pana Józefa wszyscy przygotowywali się do ślubu jego córki. Pan Kazimierz i tatuś zdecydowali nie czekać do jesieni. Przepiękna biała suknia ślubna była już gotowa. Posag leżał w kufrze, a pani Rozalia wydawała polecenia, co do weselnej uczty. Narzeczony natomiast nie zauważał, że panna Helena jakoś dziwnie często go unika.
Wonne ogrody nad rzeką Wołmianką, świerkowa aleja koło koszar i lasy Puszczy Nalibockiej chroniły zakochanych: Helenę i Pawła przed wzrokiem postronnych, gdy Helenie udawało się niezauważenie wymknąć z domu na godzinkę lub dwie. Śpiewały im ptaki, nad nimi przepływało bezbrzeżne niebo, otulał ich upał i wieczorny zmierzch. Każde z nich rozumiało, że chcą być razem na wieczność – i w smutku i w radości. I już wiedzieli, co mają dalej robić.
Trzy dni przed planowanym ślubem panny Heleny i pana Kazimierza, o świcie, przez Iwieniec przemknęła bryczka. Na koźle siedział wysoki, młody człowiek, z całych sił poganiając konia. Obok niego można było dostrzec niewiastę z głową owiniętą ciemnym szalem. Wkrótce całe miasto błyskawicznie obiegła wieść: córka Józefa Toczko – panna Helena – uciekła z kancelistą.
Rodzina pana Józefa została okryta hańbą. A on sam kipiał ze złości! Jeszcze czego! On, szanowany człowiek, słynny inżynier, z którego zdaniem liczono się i w Wilnie i w Warszawie, a nawet w Petersburgu, nie dał rady przywołać do porządku swojej szalonej córki! Jak ona śmiała uciec z tym oberwańcem? Narzeczonego mogła jej pozazdrościć każda dziewczyna w Iwieńcu! Zrezygnować z takiej wspaniałej partii! Jak on teraz spojrzy w oczy panu Kazimierzowi?! Jak będzie mógł prowadzić z nim dalej interesy?! Pan Józef szalał przez cały dzień, strasząc żonę, służbę i sąsiadów. A późno wieczorem, przeklinając niewdzięczną córkę, na progu domu porąbał toporem wszystkie jej rzeczy, w tym również suknie i kapelusze…
Helena i Paweł pobrali się 19 czerwca 1906 roku w Wilnie, w obrządku katolickim. Po roku urodziło się ich pierwsze dziecko – córka Zofia. Byli szczęśliwi. Paweł pracował jako kancelista, zaś Helena prowadziła gospodarstwo domowe i wychowywała córkę.
Po upływie kolejnego roku Helena dostała list. Składał się on z jednej tylko linijki, napisanej ojcowską ręką: „Przyjeżdżajcie. Przyjmę Was i wybaczę”.
I tak Helena z Pawłem wrócili do domu, do Iwieńca. Pan Józef naprawdę przebaczył zuchwałej córce i znienawidzonemu zięciowi. Mówiono nawet, że nierzadko można go było zobaczyć, spacerującego po ogrodach nad Wołmianką ze swoją maleńką wnuczką – taką samą pięknością jak Helena.
Od tamtej pory minęło wiele lat i Iwieniec zniknął z mapy Polski jak Atlantyda.
A mieszkańcy Iwieńca do tej pory opowiadają sobie tę historię. Zawarte jest w niej wszystko to, co drogie każdemu wrażliwemu człowiekowi: kwitnące ogrody, śpiew ptaków, niebo nad rodzinnym miastem, miłość i przebaczenie.