Od betonowego, kwadratowego rynku Miasteczka odchodziły cztery drogi: północna, południowa, wschodnia i zachodnia. Tędy w odległych zapomnianych czasach jeździły kolasy wypełnione dobrami wystawianymi na sprzedaż. Tutaj handlowano, targując się przy tym zawzięcie, niejednokrotnie dochodziło do rękoczynów, w czasie których interweniowali strażnicy, pilnujący porządku publicznego. Przestrzeń brukowaną krzywą kostką, pokrywały klatki ze zwierzętami, klamotami czy bibelotami. Wśród wszechobecnej tandety królowały pstrokate przedmioty, przykuwające wzrok miejscowych. Tam w prowizorycznych kramach, nieco na uboczu, rozkładał marionetki starszy mężczyzna o egzotycznej urodzie, przypominającej Nomada. Skupiony poprawił stary papier, na którym później układał większe i mniejsze marionetki. Niektóre wyglądały zabawnie, niczym miękkie, pluszowe zwierzęta, inne zaś przypominały, te żywcem wyjęte z pałacu grozy.
Dzień nieuchronnie zbliżał się ku końcowi. Słońce ustępowało miejsca księżycowi, który swym pełnym kształtem rozpychał się na siniejącym niebie. Rozczarowany Nomad ze złością wpychał z powrotem, towar zawinięty w brudnożółty papier, na dno furmanki. Upychał go rękami o niedźwiedzim wyglądzie, przeklinając raz po raz pod nosem w niezrozumiałym języku. Wchodząc na kozła złapał energicznie lejce, zmuszając tym samym leniwego konia do ruchu. Południowa, wschodnia i zachodnia- drogi odchodzące od rynku, zatamowane zostały odjeżdżającymi kupcami, przeliczającymi utarg, brzęk monet szczelnie wypełniał rynek. Starszy wyraźnie poirytowany mężczyzna wybrał drogę północną, którą podążali tylko nieliczni z handlujących. Prowadziła ona bowiem przez jedną z najbardziej zaniedbanych części Miasteczka. Na jej obraz składały się: obleśne rynsztoki, popękane okna kamienic i pijani osobnicy śpiący na środku ulicy, wydalający i wymiotujący gdzie popadnie, nie zważając na fakt, że znajdowali się w miejscu publicznym. Nomad starał się skupiać wzrok przed sobą, nie zerkać na boki, nie zważać na zaczepki ulicznic. Pozostawiał za sobą wyzwiska i niedopowiedziane słowa, które uleciały wraz z nadchodzącym wieczorem. Zostawiając za sobą obskurną bramę z odpadającymi szarymi cegłami, jego uwagę przykuła ciemna witryna amatorskiego teatru kukiełkowego. Ujrzał w niej ogromną kukłę wzrostu dorosłego, nad wyraz wysokiego mężczyzny, o niespotykanie długiej szyi, głowie przypominającej nieco strusia. Ptasie rysy podkreślała rzadka kępka białych włosów, na myśl przywodząca pióra. Wygląd lalki wzbudzał zaniepokojenie, mieścił w sobie ukryty strach skumulowany i odebrany wszystkim mieszkańcom Miasteczka. Widok kukły przyciągał Nomada, podchodzącego coraz bliżej szklanej witryny. Teraz przyglądał się jej z bliska, opierając niedźwiedzie ręce na szklanej powierzchni. W pewnym momencie mężczyzna poczuł napływ skumulowanej złości, na którą składał się przede wszystkim kiepski utarg z dnia handlowego, a także powracający niczym echo, wulgarny krzyk wymierzony w niego. Zacisnął pięści, mięśnie przedramienia lekko drgnęły napinając się kurczliwie, wtedy wyprowadził prawy prosty, cios wymierzony w grubą taflę szkła. Brzęk tłuczonej powierzchni rozległ się na uliczce. W obawie przed stróżami prawa, szybkim, zwinnym ruchem, zerwał kukłę, ukrył ją w kolasie i ruszył przed siebie, w górę, w stronę pomarańczowego księżyca. Adrenalina buzowała w nim, nie zauważył zatem, że z poharatanej dłoni kapie strużka brunatnej krwi, a jej ślady zostają na kocich łbach kamiennej drogi. Nie przypuszczał, że krople krwi spłynęły także na lalkę, brudząc jej biały, zewnętrzny plusz – jej sztuczną skórę.
Wiosenne noce najczęściej przynoszą ukojenie od ciepłego dnia, pozwalając rozpłynąć się w krainie snu, zaznać wewnętrznego spokoju regenerującego ciało. Cisza sielskiego krajobrazu, krajobrazu mieściny znajdującej się daleko od głównej piaszczystej drogi, okalała niewysokie drewniane zabudowania skromnego domostwa, a w przynależącej do niego rozklekotanej szopie nocował Nomad. Skrzypiała krzywa podłoga wykonana z pobliskich drzew, delikatny ruch wiatru wpadał przez maleńkie dziury w ścianach, działał niczym dzisiejsza klimatyzacja. Warunki dla dobrego snu wydawały się wręcz idealne, jednak mężczyznę dręczyły niepokojące wizje. Powracał obraz ciemnej, zaniedbanej uliczki, wulgarne krzyki, szare postaci przypominające zjawy. Podniósł ciężkie powieki tylko na sekundy, zaciągnął się wiosennym wiatrem, by znowu zasnąć. Tym razem obudził go mimowolny odruch złapania głębokiego oddechu, czuł wyraźny ucisk w okolicach szyi. Powoli otworzył zmęczone oczy, ku swojemu przerażeniu dostrzegł tuż przed sobą ptasią, pluszową twarz, długie i chude ręce zaciskały się coraz mocniej na szyi. Nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa, wysuwał do przodu siny język, jego oczy osiągały właśnie wytrzeszcz. Ciało drgało delikatnie w ostatnich objawach życia, trwało to już niezbyt długo, nim bezwładny Nomad wyzionął ducha, który ulotnił się w stronę sufitu prosto z otwartych ust. Pluszowe ręce nawet wtedy nie dały za wygraną, dusiły w zabójczym amoku, utrzymywały uścisk aż do nastania nowego dnia.
Późnym popołudniem rynek Miasteczka pustoszał. Mieszkańcy mieli przed sobą tylko jeden cel: jak najszybszy powrót do domostw. Mijali innych szybkim krokiem, nie rozglądali się dokoła, wpatrzeni w kamienny bruk bądź w otwartą dłoń, na której znajdował się utarg z całego dnia. Pogrążeni w nienazwanym amoku, wybiegali myślami w przyszłość, nie interesując się teraźniejszością, dlatego nie zauważali podejrzanej postaci we franciszkańskim habicie z kapturem na głowie. Materiał wyraźnie wisiał na personie, nie był dopasowany do sylwetki przybysza, na nikim jednak nie zrobiło to wrażenia.
Tuż przy rynku, po jego lewej stronie, niewielki zakład rzemieślniczy samodzielnie prowadził szewc Kopytko. Starszy, leciwy mężczyzna całymi godzinami siedział na zydlu, reperując zniszczone podeszwy czy łatając popękane, dziurawe miejsca butów. Mieszkańcy chętnie zlecali mu prace nad obuwiem, wiedząc, że szewc do zadania podejdzie z pełnym pietyzmu zapałem. Kopytko był osobą bezdzietną, nie miał rodziny, jego żona odeszła w młodym wieku z powodu gruźlicy. Tego dnia powoli zamykał składający się z dwóch izb zakład, kiedy dostrzegł cień padający na jedną ze ścian. Ruszył w jego kierunku, sądząc, że to nowy klient przyszedł ze swoimi znoszonymi butami. Mylił się, zastana postać sprawnym ruchem zrzuciła brązowy habit, i wtedy ujrzał przed sobą kukłę wielkości dorosłego mężczyzny. Zanim zdążył zrobić jakikolwiek ruch, długie pluszowe dłonie uczepiły się szyi starszego człowieka. Ich mocny, zwierzęcy ucisk powalił szewca na brudną posadzkę zakładu, nie ustępował dopóki ciało mężczyzny nie przestało drgać. Upewniwszy się, że Kopytko nie żyje, przybysz powoli podszedł do wewnętrznego szyldu zakładu, odwracając drewnianą tablicę z napisem „zamknięte”. W Miasteczku krążyły plotki, mówiło się, że szewc Kopytko zaginął, a może wyjechał, ktoś inny twierdził, że wybrał się na pieszą pielgrzymkę do sanktuarium. Zakład pozostawał zamknięty, a w środku panowała przerażająca ciemność. Nikt nie domyślał się, że w jednej z izb, tej oddalonej od wejściowego szyldu, na zydlu siedzi kukła, która niedbale przykleja łaty różnych materiałów, raz na pozostawione do naprawy buty, raz na ciało szewca Kopytki.
Kto wie, ile dni, miesięcy, a może lat mogłaby spędzić we wnętrzu zakładu, gdyby nie fakt, że w Miasteczku pojawiły się nieproszone, obce wojska. Zniknął ruch na rynku, nie zostało nawet śladu po dniach targowych, dźwięk brzęczących monet zastąpiły głośne, marszowe kroki podkutych butów i charakterystyczny trzask kul wylatujących z metalowych luf karabinów. Wszystkie kamienice przylegające do rynku zostały zajęte, większość zakładów została zrabowana, a potem doszczętnie zniszczona. Dochodziły do niej dźwięki tłuczonego szkła, łamanych mebli, głośne prośby o litość uciszane seriami z karabinów, a potem cisza. Głucha cisza. Przyszła kolej na zakład szewca Kopytki. Najpierw żołnierze rozbili szklaną witrynę, potem wyważyli drzwi. Demolowali pierwszą z izb, miotali popsutymi butami na prawo i lewo, docierając do drugiego, mniejszego pomieszczenia. Tam, ku swemu zaskoczeniu, pod brązową płachtą odkryli zwłoki starszego mężczyzny, udekorowane niepokojąco zszywkami różnego rodzaju materiałów. Trup zaczął tym samym przypominać szmacianą lalkę z zaszytymi oczami i ustami. Sprawcy zabójstwa żołnierze nie zastali na miejscu, dlatego zdecydowali się podłożyć ogień w pomieszczeniu, a w wysokie płomienie wrzucili także drewniany szyld z dwustronnym napisem „otwarte/zamknięte”.
W czasie, kiedy ostatecznie kończyła się historia warsztatu szewskiego, przybysz-kukła uciekł otworem, do którego wyrzucano śmieci. Przeniknął zakamarkami kamienic, mijał połączone klatki schodowe prowadzące do pomieszczeń gospodarczych. Wyszedł na jedną z bocznych uliczek, śmierdzących i zaniedbanych, teraz pokrytej ludzkimi trupami – ofiarami obcych żołnierzy. Z otwartych na oścież okien niskich kamienic dochodziły krzyki, gdzieś w oknie pojawiały się wysokie płomienie, w kolejnym, w powietrzu unosiły się pierze. Minął koślawym krokiem obraz ludzkiej nędzy, przypominający Triumf śmierci Bruegl’a, udając się wprost do miejsca wcześniej mu znanego – teatru kukiełkowego. Zewnętrzna witryna owego miejsca została całkowicie zniszczona, drewniany szyld pękł w kilku miejscach pod naporem podkutych żołnierskich butów. Wnętrze teatru zostało zupełnie zdemolowane, wśród połamanych mebli, powyrywanej posadzki, leżały szczątki – pozostałości po marionetkach: pourywane głowy, ręce, nogi. Pomieszczenie przypominało cmentarzysko zabawek, triumf dorosłości nad dzieciństwem. Gdzieniegdzie spod pobojowiska patrzyło pojedyncze plastykowe oko, w jego czerni odbijał się ostatni tego dnia promień zachodzącego słońca. Wtedy kukłę przeszyły strzały: czterech żołnierzy z wycelowanymi karabinami wypaliło wprost do pluszowego ciała, wyrywając resztki materiału wypełniającego marionetkę. Przybysz padł na plecy obrócony siłą wystrzałów, po chwili pojawili się nad nim sprawcy. Przypatrywali się niezrozumiałemu zjawisku, bowiem z miejsc w które trafiły kule, zaczęła wypływać ciecz, do złudzenia przypominająca krew. Osłupiali żołnierze wycofali się z wnętrza dawnego teatru, wrzucając do środka pochodnie, wcześniej polane benzyną, a później podpalone. Ogień trawił kawałek po kawałku pomieszczenia domu lalek, płomienie stawały się coraz wyższe.
„To był diabeł, trzeba zawiadomić dowódcę” – przerażonym głosem odrzekł żółtodziób w mundurze.
Pozostałych trzech kamratów nie usłyszało jego słów, w tym samym czasie ustawiali, tyłem do ściany niskiej obskurnej kamienicy, czteroosobową rodzinę.