Bez
Pan Maurycy był dumny z rozłożystego bzu, który rósł przed jego domem. Wiosną kilka jego gałęzi, obciążonych liliowymi okiściami, wysunęło się aż na ulicę. Przechodnie przystawali, by wciągać w nozdrza bzowy zapach. Pan Murycy zaś stał przy oknie i uśmiechał się.
Kiedyś przyszedł do niego policjant.
– Pana gałęzie zakłócają ruch uliczny, a tego zabraniają przepisy – powiedział groźnie. – Musi je pan niezwłocznie obciąć.
Przyrzekł, że to zrobi. Jednak, gdy znowu ujrzał ludzi rozkoszujących się jego bzem, natychmiast poniechał tej obietnicy.
Wkrótce więc znowu zawitał doń ten sam funkcjonariusz.
– Jeśli nadal będą tutaj lekceważone przepisy, zostanie wymierzona kara – oznajmił surowo.
Ten się jednak nie przestraszył. Żadnej gałęzi nie usunął.
Gdy po kilku dniach policjant przyszedł sprawdzić, czy wykonano jego polecenie, nie było powodu do karania. Bez bowiem już przekwitł.
Pan Maurycy z okna patrzył, jak policjant odchodzi z niezadowoloną miną.
Zabel
Strasznie bolały go nogi, zwłaszcza kolana, poszedł więc do lekarza.
– To reumatyzm – powiedział lekarz. – Zapiszę panu kota.
– Przepraszam, nie dosłyszałem.
– Zapiszę panu kota! – zaczął mówić głośniej. – Będzie go pan jak najczęściej kładł na kolana, a nawet z nim spał w jednym łóżku.
– Czy nie ma na to jakichś leków?
– Są – wykrzywił wargi. – Ale nieskuteczne. A kota kupi pan w aptece przy rynku.
Nigdy nie marzył o posiadaniu kota, ale też bardzo chciał pozbyć się bólów w nogach, skierował więc swoje kroki w stronę apteki.
Aptekarka spojrzała na receptę.
– Chce pan kotkę czy kocurka?
– Wszystko jedno.
Po chwili opuścił aptekę z kotką w torbie.
Z kotką bardzo szybko się zaprzyjaźnił. Zabel – tak ją nazwał – chętnie spoczywała na jego kolanach, nie odstępowała go też podczas snu. Dlatego już po miesiącu poczuł się lepiej, a po pół roku był całkiem zdrów.
Uznawszy, że powinien opowiedzieć o tym doktorowi, odwiedził go pewnego dnia.
– Bardzo się cieszę, że bóle minęły – powiedział doktor. – Teraz już kot nie jest panu potrzebny. Może go pan odnieść do apteki.
Gdy wyszedł od niego, był mocno zdenerwowany: Jak on mógł pomyśleć, że ja zechcę pozbyć się Zabel. To byłoby… to byłoby straszne. I łza potoczyła się po jego policzku.
Upadek artysty
Jego wierszami nie zachwycała się krytyka. Jego obrazami również. Dopiero gdy zaczął uprawiać sztukę kulinarną, osiągnął upragniony sukces.
Rodzajem, w którym najlepiej się wypowiadał, były zupy, zwłaszcza barszcz z pasztecikiem i żurek z jajkiem. Krytycy dostrzegli w nich pewną kontynuację wątków obecnych już w jego poezji. Ale teraz, jak powiadali, nabrały one głębi i wieloznaczności.
Chwalono też jego klopsy, choć może nie aż tak bardzo jak zupy. Mieszanka ziołowych przypraw czyniła z nich dzieło nie dla wszystkich strawne.
Niespodziewanie wyszło na jaw, że gotowane przezeń potrawy, to ni mniej, ni więcej, tylko plagiat. Przyrządzał je bowiem podług recept kucharki, pracującej ongiś w domu jego rodziców. A wykryli to jej siostrzeńcy, będący jej spadkobiercami.
Długotrwały proces sądowy, zakończony niekorzystnym dla niego werdyktem, skompromitował go całkowicie jako artystę.
Ale na tym bynajmniej jego kariera się nie zakończyła. W zeszłym tygodniu objął stanowisko ministra transportu.
Konfitury z malin
Honoriuszowi sprzykrzyło się mieszkanie w nowoczesnym domu. Postanowił zatem przeprowadzić się do innego, mniej nowoczesnego.
Pracownik biura nieruchomości przedstawił mu kilka ofert: willa z ogrodem w miasteczku nad rzeką, mieszkanko w kamienicy z osiemnastego wieku, garsoniera nieopodal opery.
Każda z propozycji wydawała się zachwycająca. Trudno przeto było wybrać tylko jedną.
Wkrótce Honoriusz poznał pannę o bardzo konserwatywnych zapatrywaniach. Zakochał się w niej, oświadczył i ożenił.
Wówczas jego dom wyzbył się swej dojmującej nowoczesności. Całkiem więc porzucił myśl o przeprowadzce.
Jaki z tego morał? Może, że to ludzie tworzą dom, a nie mury. Lub że nie należy podejmować pochopnych decyzji. Ale chyba najlepiej powstrzymać się od jakichkolwiek morałów, a zwrócić uwagę na wyśmienity smak konfitur z malin.
Walka
Chociaż zaczął się październik, Rudolf wcale się nie godził, że minęło lato. Wprawdzie coraz szybciej zapadał zmierzch i było coraz zimniej, ale on żył tak, jakby wciąż trwał lipiec.
Chodził po ulicach w białym lnianym garniturze i bez kapelusza. Długo wysiadywał na ławce w parku. A raz zjadł dużą porcję lodów na tarasie kawiarni, gdzie prócz niego nie było nikogo.
Potem w nocy obudził się chory. Bolała go głowa, miał dreszcze i zapewne wysoką temperaturę. Wezwany rano lekarz, zbadał go i postawił diagnozę: zapalenie płuc.
Przez długie tygodnie Rudolf musiał leżeć w łóżku i łykać mnóstwo gorzkich pigułek. A tymczasem drzewo rosnące przed jego oknem, straciło wszystkie liście.
Odwiedzali go krewni i znajomi. Lecz zamiast pocieszać, krytykowali jego zachowanie, według nich zupełnie nieodpowiednie jesienią.
Kiedyś przyszedł do niego starszy pan w dziwnym mundurze, najprawdopodobniej generalskim.
– Jestem z ciebie dumny, drogi Rudolfie – powiedział. – Walczyłeś bardzo dzielnie. Zresztą inni też. Jednak tym razem musieliśmy się wycofać. Lecz w marcu rozpoczniemy nową ofensywę. I jeśli się postaramy, zawsze będzie już tylko lato. Mam nadzieję, że stawisz się znów do walki.
– Rozkaz – odpowiedział słabym głosem i zapadł w głęboki sen.
O Petroneli
Kilku znajomych spotkało się w kawiarni. Najpierw rozmawiali o sprawach błahych i nieciekawych. Wreszcie o Petroneli.
– Jej nowa suknia jest wręcz fatalna – tak ktoś rozpoczął temat.
– To prawda: zbyt jaskrawa i źle skrojona. Trzeba nie mieć gustu, aby nosić coś takiego.
– Równie niegustowne są jej kapelusze. Przypominają staromodne abażury.
– O butach lepiej nie wspominać.
– Mimo to ona zawsze zdaje się być zadowolona. Pewnie nigdy nie przyszło jej do głowy, jak strasznie wygląda. – W ten sposób podsumowano tę wymianę opinii.
Niespodziewanie weszła Petronela. Ujrzawszy znajomych, przysiadła się do ich stolika.
– Czemu macie takie ponure miny? – zapytała wesoło. – Czy wydarzyło się jakieś nieszczęście? I dlaczego zamówiliście te pączki, skoro ich nie jecie? – Po tym ostatnim pytaniu, wzięła jednego i natychmiast spałaszowała, oblizując uśmiechnięte usta.
Państwo
Całkiem niedawno się okazało, że traktaty wyznaczające granice państwowe w ogóle nie uwzględniły naszej części miasteczka. Zgodnie z prawem międzynarodowym te trzy kamienice z podwórkami i duży skwer – prawie park nie należą do żadnego państwa. W takim razie, czy się to komuś podoba, czy nie, są niepodległe. Państwo, którego w swoim błędnym przekonaniu byliśmy częścią, zaproponowało byśmy się do niego przyłączyli. Ale my nie chcieliśmy. Wobec tego musieliśmy zorganizować własne.
Nieoczekiwanie mnie obwołano głową tego państwa. Broniłem się przed tym, jak mogłem, lecz daremnie. Mówili mi: prowadzisz sklep spożywczy, wszystkich znasz, nadajesz się. W końcu zgodziłem się, mając nadzieję, że nikomu nie zaszkodzę.
Gdy zaczęliśmy się zastanawiać nad ustrojem, najwięcej zwolenników zyskała monarchia. Próbowałem się temu sprzeciwić, przekonano mnie jednak, że powinienem przyjąć tytuł księcia i założyć dynastię.
Ktoś wpadł na pomysł, abym ożenił się z jakąś księżniczką ze starego książęcego rodu: to podwyższy twój prestiż, a jednocześnie całego państwa. Złożyłem więc ofertę małżeństwa rodowi Salina, lecz otrzymałem odpowiedź odmowną. Potem zwróciłem się do Guermantów i Myszkinów. Niestety, rezultat był podobny. Wreszcie to samo zaoferowałem rodzinie Bajadze, mającej kilka córek na wydaniu. Jedna z nich bardzo poważnie zainteresowała się propozycją.
Teraz z niecierpliwością czekam na jej przyjazd. Wszystko już sobie dokładnie zaplanowałem – kiedy ja będę załatwiał sprawy państwowe, ona zastąpi mnie w sklepie. Wieczory oczywiście będziemy mieć dla siebie.
Harfa
Sztuki nie są jak mnisi, zamknięci w osobnych celach. Sztuki łączą się ze sobą, czasami wręcz nieprawdopodobnie.
Pewnego razu Giennadij Swenson, dyrygent orkiestry symfonicznej w N., miał do rozwiązania trudny problem. Zachorowała mianowicie jego harfistka. A za kilka dni cały zespół miał wyjechać na międzynarodowy konkurs muzyczny. Bez harfistki było to niemożliwe.
Wtedy Swenson przypomniał sobie o Rozalindzie, imitatorce głosów zwierząt, znanych ludzi, a także instrumentów muzycznych, którą niedawno podziwiał w miejscowym cyrku. Niezwłocznie złożył jej wizytę.
– Czy pani umie naśladować dźwięki harfy? – zapytał.
Artystka zacisnęła usta, a potem nieznacznie nimi poruszając, jęła imitować dźwięki tego instrumentu.
Podczas próby z orkiestrą w ten sam sposób odtwarzała partie harfy, palcami natomiast wodziła po strunach, jednak ich nie szarpiąc.
– Niech pani nie udaje, że gra – powiedział dyrygent. – Proszę stanąć obok harfy i jawnie naśladować ją tak, jak pani potrafi.
Rozalinda tak zatem uczyniła. Efekt zaś był znakomity. Wszyscy członkowie orkiestry wstali i wyrazili swe uznanie gromkimi oklaskami.
Nie może więc dziwić, że także jury konkursu muzycznego wpadło w zachwyt. Orkiestra Swensona otrzymała Grand Prix, a Rozalinda Nagrodę Specjalną.
Morskie dziwy
Stary marynarz zabawiał czekających niezwykłymi opowieściami.
– Podczas rejsu – mówił – można zobaczyć różne dziwy. Sam widziałem ludzi chodzących po falach. Albo potwory wynurzające się z głębin. Także znikające wyspy.
– Znikające wyspy? – zainteresował się jeden z pacjentów.
– Wyglądają całkiem zwyczajnie. Skaliste lub porośnięte bujną roślinnością. Ale gdy statek się do nich zbliży, na mniej niż pół mili, natychmiast znikają.
– Czy pana koledzy też to widzieli?
Marynarz machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, że to temat niewarty podjęcia. Pytający natomiast roześmiał się kpiąco.
– Nie ma się z czego śmiać. Widziałem to wszystko. I pewnie jeszcze zobaczę. Gdy byłem młody, na morzu zwykle nic się nie działo. Czasem tylko jakiś statek przepłynął w pobliżu. Ale od kilku lat morze stało się niesamowite. Opowiem państwu…
Nagle do poczekalni weszła recepcjonistka.
– Pan doktor prosi- zwróciła się do marynarza.
On zaś wstał i rozkołysanym krokiem skierował się do gabinetu okulisty.
Olśnienie
– Całe życie jest nieustannym czekaniem – twierdził Gwidon. A twierdzenie to opierał na własnym doświadczeniu. Co dnia bowiem był w stanie oczekiwania, na ogół na osoby, z którymi się umówił.
Razu pewnego stał na rogu ulicy, bodaj od kwadransa wypatrując przyjaciela, z którym miał się tu spotkać. Ten nie przychodził, ale przychodziły myśli o czekaniu.
Nagle olśniony, Gwidon zrozumiał istotę tego zjawiska, odnoszącą się przynajmniej do niego: po prostu zawsze przychodził na spotkania za wcześnie.
Narrator niewszystkowiedzący
Baron de D. od hrabiostwa A-B. dostał zaproszenie na bal. Ucieszył się bardzo. Było ono pięknie wydrukowane na czerpanym papierze i podpisane piórem marki Parker. De D. zbierał takie zaproszenia. Na bal zaś nie zamierzał pójść, bo takowych nie lubił.
Zresztą ten bal się nie odbył. Przyjaciele barona chcąc wzbogacić jego kolekcję, od czasu do czasu zamawiali w drukarni całkiem fikcyjne zaproszenie na raut, wernisaż albo bal i przesyłali na jego adres. Tak też było w przypadku balu u A-B.
Mówi się też, że zaproszenie to wysłano z inspiracji wywiadu nowozelandzkiego. Zapytacie: jak i dlaczego?, ale doprawdy nie wiem. A może wy się domyślacie?
Sobowtóry
Sąsiedzi powiedzieli Dariuszowi, że przy końcu ulicy mieszka mężczyzna łudząco doń podobny. Ni mniej, ni więcej, tylko sobowtór.
– Czy widziałeś już swego sobowtóra? – zapytali go po pewnym czasie.
– Niestety, jak dotąd nie miałem okazji – odpowiedział uprzejmie. – Ale dziękuję za przypomnienie.
To pytanie zadawano mu jeszcze kilkakrotnie. On zaś odpowiadał na nie tak samo.
Także tego osobnika z końca ulicy, Romana, powiadomiono, że ma sobowtóra. I usilnie zachęcano, by go sobie obejrzał.
– Weźcie się do roboty, łachudry, zamiast zajmować się głupotami! – zrugał w końcu nagabujących go sąsiadów.
A zatem Dariusz i Roman byli do siebie podobni również w tym, iż stronili od czczych sensacji. Choć każdy robił to nieco inaczej.
Stanisław Z./Dariusz Ż.
Niejednemu się wydaje, że rozwiąże wszystkie swoje problemy, jeśli stanie się kimś innym.
Tak też wydawało się Stanisławowi Z., księgowemu, mającemu niewierną żonę, niespłacone raty i zaawansowaną paradentozę. Gdy więc wywiad zaproponował mu inwigilację pewnych środowisk w Ameryce Środkowej, zgodził się natychmiast. Niebawem tam wyruszył jako Dariusz Ż.
Na granicy zapytano go, jak się nazywa. Odpowiedział, że Stanisław Z. I chociaż zaraz się poprawił, jednak tak się spocił na twarzy, że odkleiła mu się sztuczna broda. W takim razie dokładnie przeszukano jego bagaże. A znaleziono w nich tajne mikrofilmy.
Stanisław Z. siedzi teraz w więzieniu. Nikt nie kwapi się, by mu pomóc. Bank upomina się o zaległe raty.
Nowoczesna restauracja
W chińskiej restauracji zamówiłem zupę pekińską, wieprzowinę po mandżursku oraz kompot tao. Gdy kelner przyniósł mi zwykłą zupę pomidorową, zdziwiłem się. A gdy postawił na stole kotlet schabowy panierowany z ziemniakami, poczułem się oszukany. Kompot śliwkowy – z jedną śliwką – wywołał we mnie wściekłość.
Zapytałem kelnera, co to ma wspólnego z kuchnią chińską. Odpowiedział, że jeżeli chcę być postępowym bywalcem nowoczesnej restauracji, nie powinienem zadawać takich pytań. Następnie wręczył mi rachunek – 586 złotych i 50 groszy: 72 za jedzenie, 514. 50 za koncept.
Wstałem i podszedłem do kasy. Z szuflady, w której przechowywano pieniądze, wyjąłem dokładnie 514 złotych i 50 groszy, ze swojego portfela 72 złote, a potem wszystko wręczyłem kelnerowi.
Wysoki Sądzie, doprawdy nie rozumiem, dlaczego zawezwano policję i w końcu postawiono mnie w stan oskarżenia. Każdy chyba przyzna, że okazałem się postępowym bywalcem nowoczesnej restauracji.
Dziadek
Przechodząc obok tej kamienicy, zapragnął do niej wejść. Kiedyś mieszkali tu jego dziadkowie. I choć od dawna już nie żyli, był przekonany, że dziś, w mieszkaniu na trzecim piętrze, na pewno ich zastanie. Babcia poda mu wielki kawałek placka ze śliwkami, a dziadek pokaże mu swą kolekcję znaczków pocztowych.
Wszedł więc do środka. W sieni wszystko zdawało się takie, jak przed laty. Jednak schody były nowe, lecz skrzypiały jak poprzednie.
Powoli zaszedł na drugie piętro i właśnie kierował się na trzecie, gdy niespodziewanie usłyszał sygnał telefonu. Dzwoniła jego żona.
– Gdzie się włóczysz? – zapytała gniewnie. – Zuzia i Maciuś już są. Chcę im upiec szarlotkę, ale ty byś musiał wtedy się nimi zająć. Mógłbyś im pokazać swoje modele statków albo zagrać w domino…
– Zaraz będę – powiedział i zbiegł po schodach, tak szybko jak pół wieku temu.
Swaty w Gramatyce
Urodził się w Gramatyce, przy ulicy Rzeczownikowej i tutaj wyrósł na mężczyznę. Wtedy jego rodzice zawezwali swatkę.
– Mam dla ciebie prześliczną pannę z ulicy Czasownikowej – rzekła przymilnie.
Zwyczaj nakazywał, by mieszkańcy jego części miasta koligacili się z tymi z ulicy Czasownikowej, jej bocznic, ewentualnie placu Koniugacji.
– Nie chcę żadnej dziewczyny stamtąd! – oświadczył stanowczo.
– Dlaczego?
Nie potrafił tego wyjaśnić. Miał tylko nieprzepartą chęć trwania w uporze.
Swatka zaproponowała zatem inną kandydatkę, z Przydawki – jednego z przedmieść.
Młodzi spotkali się, niby pasowali do siebie, ale od razu było wiadomo, że wielka miłość ich nie złączy.
Z inną kandydatką, z placu Deklinacji, pokłócił się zaraz, gdy zaczął z nią rozmawiać.
Niepowodzeniem zakończyły się swaty w kilku innych domach w tej dzielnicy. Nie chciano w ogóle słyszeć o kimś, kto z niej pochodzi.
– Mówiliście, że macie jakąś pannę na Czasownikowej – z pokorą zwrócił się w końcu do swatki.
Swatka uradowała się, że przestał on wydziwiać i natychmiast umówiła go z dziewczyną, którą przeznaczyła dla niego na początku.
Już po tygodniu był ślub.
– Wspaniale dobrane małżeństwo – szeptali ludzie w kościele.
Na ratunek kulawym stołom
Tak jak my, również stoły czasem kuleją. Jeżeli tylko jedna z nóg jest nieco krótsza, stół się chwieje. I jak mamy wtedy jeść zupę albo pisać opowiadanie. Wystarczy jednak pod kulejącą nogę podłożyć kilkakrotnie złożoną gazetę, aby niesprawny sprzęt uzdrowić.
Na ten prosty a genialny pomysł wpadł Istvan Gabor (1850-1927), z ojca Szekler, z matki Szwab Banacki, ale urodzony w Chicago, a ożeniony z Polką z tamtejszego Jackowa. Dzięki tym międzynarodowym powiązaniom jego wynalazek szybko upowszechnił się w całym świecie.
Gabor niewątpliwie ukończył jakieś studia techniczne, bo używał tytułu inżyniera. Nie wiemy jednak, na której uczelni. Lecz jako inżynier, zatrudniony zresztą w fabryce kabli braci Rapaport, nie zrobił wielkiej kariery. Natomiast do swojego wynalazku odnosił się z lekceważeniem, nawet go nie opatentował. Pamiętajmy więc o nim, zwłaszcza gdy będziemy podkładać gazetę pod chwiejącą się nogę stołu.
I jeszcze jedno: słynna aktorka Zsa Zsa Gabor nie była jego krewną.