10/2024
Pradawna
W środku puszczy wyłoni się zielona wyspa,
wybije źródło krystalicznej wody. Czas zatoczy koło:
i rozbiorę się warstwa po warstwie,
wejdę do tej samej rzeki. Już wiem, że wszystko
stanie się jeszcze raz: będą uderzać o siebie
płyty tektoniczne, wybuchać wulkany, piętrzyć się góry
i żłobić doliny, lodowacieć urodzajne zbocza.
Stanę się kroplą, która drąży skałę.
Przebudzę się w bezkresie oceanu – jak rozbitek
uczepiony tratwy. Na nocnym niebie zapalą się gwiazdy,
rozbłysną miliony fosforyzujących stworzonek.
Wypłynę na południe, by odnaleźć nowy ląd. Ubrana
w wiosenny las będę czekać na obiecane mi wschody
i zachody słońca. Pierwszy dotyk na skórze pachnącej
algami i solą, delikatnej jak u dziecka.
Wyjdziesz spomiędzy drzew i zawołasz moje imię.
Ja – Włóczykij
Kiedy poczuję nadchodzącą jesień, wyruszę o świcie.
Zostawię za sobą miasto, przede mną wyrosną samotne wzgórza.
Wezmę ze sobą plecak, czerwoną sukienkę i szminkę.
Usiądę pod drzewem i będę czytać wiktoriańskie powieści.
Rozpalę niewielkie ognisko, w żarze upiekę ziemniaki.
Pod wieczór wzgórza zapłoną czerwienią.
Miasto będzie przypominać mrowisko. Umaluję usta,
będę tańczyć w podszytej wiatrem sukience. Kruk siedzący
na gałęzi wypowie pradawne zaklęcie. Zerwie się wichura,
nadciągnie burza. I stanę się Catherine, piękną Catherine –
hukiem płonących błyskawic, gwałtownym strumieniem wody.
Wtedy opadną na miasto łzy i czerwone liście dębów.
Trzebież
Drzewa nie są zielenią: to nasi starsi bracia unieruchomieni,
dawne plemię pokryte sierścią, pełne wilgoci, obrosłe rogami.
Guido Ceronetti
Zacznę snuć opowieść w dniach niknącego światła,
gdy mgły otulają nagi i ciemny las. Coś głęboko ukrytego
odsłoni się we mnie, kiedy obejmę ocalałe drzewo.
Podróż do krainy cieni rozpocznie się od dotyku –
będzie wieść przez wykroty, czarcie doły i zaczarowany las,
w którym ścięte dęby przypominają śpiących rycerzy.
Przytulona usłyszę, jak twardo bije serce drzewa.
Przez zaspy śniegu, polarne zimno i nieprzebyte gęstwiny
dotrę do brzegu rzeki nazywanej Utratą. Wieczorami,
przy nocnej lampce, schowana pod ciepłym kocem,
będę przewracać kartkę za kartką. Przeczytane opowieści
poprowadzą mnie w głąb lasu ku jaśniejącej w mroku
puencie: o brzasku, stojąc pod wysokim świerkiem,
zrozumiem, że nic nie będzie podarowane nam na zawsze.
I usłyszę, jak twarda łupina ziarna pęka na pół.
Przeczucia, wizje
Znaki były przeciw nam – niebo płonęło czerwienią,
płakało łzami złotymi od pyłu.
Wbrew wróżbom zaprowadziłam cię do ogrodu dzieciństwa,
do malinowego chruśniaka, gdzie w słońcu dojrzewały owoce.
Byłam jedwabnikiem lub modliszką. Jak kartki z kalendarza
opadały kolejne scenariusze i dialogi rozpisane na dwoje.
Kiedy lato przechodziło w jesień, stałam się wytrawną koronczarką.
Dotknąłeś we mnie ciemnego miejsca. Z jedwabnych nici snułam
schronienie przed zimą.
Na horyzoncie zmieniały się dekoracje: osuszano podmokłe łąki,
budowano betonowe bloki. Kiedy armia mężczyzn wycinała las,
niebo zapłonęło krwistą łuną. Ze wschodu nadciągała pożoga.
Pod ziemią grzechotały kości, dźwięczały żołnierskie guziki,
grały zapomniane werble. Przebudziliśmy się w zimowym ogrodzie.
Nie było ogrodnika, który zadbałby o drzewka, troskliwie osłonił
krzewy i róże. Czułam, że wyrastają mi opancerzone ramiona.
Kiedy z moich ust wyleciał krzyk, czarny jak ptak,
stałam się modliszką. Ciało poruszało się w rytmie słowa wojna
Tłusty czwartek
Mówisz, że zaczęła się wojna –
a na moim języku rozpływa się
słodki okruch dzieciństwa
jak pachnący ciastem fartuch babci.
I piołun jej opowieści,
i swąd przypalonych ciał,
i odór wychodka w obozie –
pradawny lęk, który przekazała mi
w genach.
Pączki stają się grudą w gardle –
w dziwny czwartek, który pręży się jak kocur,
a kocurowi rosną sierść i szablozębne kły.
Mijany las staje się dżunglą,
w oddali brzmią tam-tamy.