Liceum Ogólnokształcące Nr I im. Jana Bażyńskiego w Ostródzie
kl. II b
– Jesień… znowu… – myślałam leżąc pod ciepłym różowym kocem, który w czasie zeszłorocznych świąt dostałam od babci.
– Wstawaj! Już 6:30! Spóźnisz się do szkoły! – krzyczała mama z kuchni sąsiadującej z moim pokojem.
– Już wstaję! – odpowiedziałam przeciągle, zaspanym jeszcze głosem.
Usiadłam na łóżku. Wsunęłam stopy w białe, mięciutkie kapcie i pomaszerowałam do łazienki. Wracając uderzyłam małym palcem stopy w futrynę.
– O nie. Czy to nie może być spokojny wtorek? – syczałam łapiąc się za bolące miejsce.
Zapaliłam wszystkie świeczki i lampki, jakie tylko miałam w pokoju, żeby, choć trochę umilić sobie ten jesienny poranek. Zrobiłam ekspresowy makijaż i poszłam do kuchni, aby zdążyć jeszcze przed wyjściem do szkoły, napić się herbaty. Chwyciłam za ucho kubka, który najwyraźniej był pęknięty, i właśnie nad moją nową, czerwoną bluzką postanowił zakończyć swój żywot. Byłam wściekła! Dzień jeszcze dobrze się nie zaczął, a ja już szczerze go nienawidziłam. Pobiegłam się przebrać. Złapałam pierwszy z brzegu sweter, nie zważając na to, że jest w ohydnym kolorze. Wsiadając do autobusu potknęłam się o stopień tak nieszczęśliwie, że niewiele brakowało, a wybiłabym sobie ząb. Jakby tego było mało, kierowca powiedział, że mój bilet stracił ważność i muszę kupić nowy. Nabyłam go za pieniądze przeznaczone na szkolny lunch. Kiedy byłam już bardzo blisko budynku szkoły, jadący z przeciwka samochód z impetem wjechał w kałużę, a cała woda wylądowała na mnie. Wprost nie potrafiłam uwierzyć w pecha, który spotykał mnie tamtego dnia na każdym kroku. W szkole także się na mnie czaił. Nauczycielka matematyki właśnie mój numer wywołała do odpowiedzi, a sprawdzian z historii, który wyobrażałam sobie, że pójdzie mi świetnie, został oceniony na ocenę niedostateczną. Nienawidziłam jesiennych poranków, zwłaszcza tamtego dnia. Wracałam do domu całkiem zrezygnowana i rozczarowana, kopiąc jesienne liście w różnych odcieniach brązu, pomarańczu i czerwieni, zobaczyłam olbrzymi dąb stojący obok skrzyżowania. Zatrzymałam się, aby na niego popatrzeć. Był piękny. Wyglądał jak potężny, grecki bóg – Zeus, o którym czytałam poprzedniego dnia, ucząc się do sprawdzianu. Sprawiał wrażenie, jakby władał wszystkimi drzewami w promieniu kilku, a może nawet kilkunastu kilometrów. Zawładnął również mną. Gdy patrzyłam na niego, nawet jesień zdawała się być piękniejsza, a ja czułam się silniejsza.
Od tamtego dnia przychodziłam pod to drzewo codziennie. Czerpałam z niego siłę. Dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Zaprzyjaźniłam się nawet z wiewiórką, która mieszkała w jego dziupli.
– Tak właśnie odnalazłam miejsce, które stało się moją ostoją…- szepnęłam do ucha wnuczki Emilki, która zasnęła w moich ramionach, w połowie opowieści o pechu, drzewie i postrzeganiu jesieni.