Siadam w miękkim fotelu. Najchętniej wyprostowałabym nogi i o niczym nie myślała. Ale nie mogę sobie na to pozwolić. Otwieram panel sterowania, przyciemniam światło i na środku pokoju pojawia się mój hologram. Bezgłośnie poruszam ustami w takt słów płynących z głośnika. Kilka godzin wcześniej po raz kolejny ćwiczyłam przemówienie na uroczyste otwarcie dzieła mojego życia. Jutro nie mogę sobie pozwolić na zająknięcie. Z ulgą stwierdzam, że pamiętam każde słowo. Hologram ponownie odtwarza moje ruchy. Obserwuję go krytycznie. Zdecydowanie muszę się wyprostować. Żadnych skulonych ramion i okrągłych pleców, które kojarzą się z garbem. Fryzurę też muszę zmienić. Ciasny kok, klasyczne upięcie z minionej epoki, dodaje mi lat. Będę prezentować osiągnięcie mojego życia, a nie informować, że zdążyłam w ostatniej chwili przed śmiercią. Nigdzie się nie wybieram.
Słyszę delikatne pukanie do drzwi.
Nie czekam aż asystent domowy zidentyfikuje gościa. To może być tylko Kantor. Szybko wyłączam hologram.
– Wpuść go.
Wchodzi bezszelestnie jak kot. Tak się mówiło w minionych czasach. Póki co nie ma do czego go porównać, ale pracujemy nad tym. Odkąd nie walczymy o przetrwanie, Bioinstytut ma mnóstwo projektów do realizacji.
– Pani profesor, kieliszek czegoś na rozluźnienie po ciężkim dniu. Eleganckim ruchem podaje mi syntetyczny napój alkoholowy. – Zasłużyła pani. W półmroku błyskają jego białe zęby.
– Przyniosłeś też dla siebie?
– Potowarzyszę pani ze szklanką wody. Spokojnie, naleję sobie sam.
– Chyba nie myślałeś, że zamierzam cię obsługiwać?
– Nie, oczywiście – traci pewność siebie.
I bardzo dobrze. Wiem, że marzy o przejęciu mojego stanowiska. I dostanie je, jest najlepszy. Ale wszystko w swoim czasie.
Kantor wraca i siada koło mnie. Towarzyszy mi w milczeniu. Jest trochę sztywny, nerwowo rusza stopą. Sącząc ciemnoczerwony napój czekam, aż znajdzie temat do rozmowy. Sam wziął na siebie obowiązek zabawiania mnie. Chciał mieć pewność, że przejmie kierowanie projektem i Bioinstytutem. Czego się nie robi dla realizacji własnych celów. Więc niech się trochę pomęczy. Przymykam oczy, delektując się lekko cierpkim smakiem.
– Oglądała dziś pani postępy prac w wiszącym ogrodzie?
– Codziennie tam jestem! Rzucam mu oburzone spojrzenie, a czerwony napój niebezpiecznie chwieje się w kieliszku.
– Oczywiście… – peszy się jak mały chłopiec. – Po prostu… skończyli wcześniej, więc pomyślałem… jest już późno, ale… może ma pani profesor ochotę na spacer?
– To raczej ja mam pytanie. Czemu dopiero teraz się o tym dowiaduję?
– Och… bo…
– Kantorze, po prosu tam lećmy. Podrywam się z fotela. Ostry ból w plecach sprawia, że zatrzymuję się zgięta w pół. Odruchowo chwytam za bolące miejsce, wyrywa mi się jęk.
Kantor ze stukotem odstawia szklankę na stolik. Od razu podbiega, żeby mi pomóc. Odtrącam jego rękę.
– Posprzątaj po sobie – syczę. – Widzimy się na lądowisku.
***
Wielką Katastrofę przeżyli nieliczni, najsprytniejsi, najodważniejsi, najinteligentniejsi oraz ci, którym po prostu sprzyjało szczęście. Było bardzo potrzebne, żeby przetrwać. Ale też nieuchwytne. Najważniejsze cechy udało się nam utrwalić, bioinżynieria potrafi wszystko. Prawie wszystko, bo nie wynalazła genu szczęścia. Więc żyjemy według regulaminu. Nic nie zostało pozostawione losowi, nie on decyduje. Nie ma przypadków, choć zdarzają się wypadki.
Lecimy przez nasze miasto-państwo. Jedno z wielu, które obecnie skupia ludzi. Bezpieczne kolonie pod szkłem, odgrodzone od tego, co na zewnątrz, to nasz przepis na sukces. Zachodzące słońce odbija się w stalowo-białych ścianach budynków. Wszechobecna zieleń przybiera wieczorny, głęboki odcień. Ostatni mieszkańcy spokojnie przemierzają ulice, zanim zapadnie zmrok i wszyscy znikną w zaciszu jednostek mieszkalnych. My też musimy wrócić na czas. Przestrzeganie regulaminu, gwarantuje przetrwanie, minimalizuje ryzyko wypadku.
Kantor delikatnie osadza nasz pojazd na lądowisku. Mam ochotę wyskoczyć i pobiec do ogrodu. Ale to już nie dla mnie. Pilnuję się, aby przynajmniej kroczyć energicznie. Nie dać po sobie poznać, że coś mnie boli.
Przekraczamy ledwo wyczuwalną błonę, odgradzającą teren ogrodu od otoczenia. Od razu czuję, jak wilgoć z powietrza osiada na mojej twarzy, przykleja się do policzków, gromadzi nad górna wargą. Mocno wciągam w płuca zapach kwiatów i ziemi. Oczami wyobraźni widzę, jak jutro również inni mieszkańcy miasta będą mogli się tym nacieszyć. Zwłaszcza kolorami. Nasza rzeczywistość jest biało-stalowo-zielona. Gdy walka toczy się o przetrwanie, nikt nie myśli o pięknie. Gdy brakuje tlenu, nie tęskni się za zapachem kwiatów. Ileż musiałam się nadeptać, naprosić, naargumentować, żeby otrzymać zgodę na ten projekt. Przekonywałam, że to już, że to właściwy moment! Wyeliminowaliśmy biedę, głód, wojny. Wszystko jest funkcjonalne, niezbędne, do granic użyteczne. Zacznijmy znowu tworzyć piękno. Otoczmy się nim.
Myśleli, że sobie nie poradzę. Że zmarnuję to, co zachowało się w bankach genów, Arkach Noego sprzed Wielkiej Katastrofy. Owszem, było ciężko, ponosiłam porażki. Bakterie, glony, nicienie, grzyby… to wszystko chciało zniszczyć moje hodowle. I niszczyło, ale za każdym razem się podnosiłam. I oto są efekty.
Wiszący ogród orchidei. Czyste piękno, dowód, że ludzkość może wszystko. Cud współczesnego świata.
Spaceruję między plątaniną roślinności, cieszę oczy barwami. Dotykam kolorowych płatków, wdycham słodki zapach. Jest cicho. Słyszę jedynie pokapywanie wody, delikatny szum instalacji nawilżającej. Jutro usłyszę tu głosy pełne zachwytu, radosny pisk dzieci, upomnienia rodziców, że nie wolno niczego dotykać. Powstrzymując dzieci, tak naprawdę będą powstrzymywać samych siebie. Jesteśmy spragnieni piękna.
– Czy jest pani zadowolona z efektu, pani profesor? – pyta zza moich pleców Kantor. Nie potrafi ukryć zadowolenia w głosie. Był odpowiedzialny za realizację ogrodu.
– Dobrze się spisałeś – nie mam wyjścia, muszę go pochwalić. Mruży oczy z zadowolenia. Jak kot. Chciałabym kiedyś zobaczyć to zwierzę. – Niestety, musimy wracać – dodaję szybko, żeby przerwać mu tę chwilę samozadowolenia.
Idziemy. On bezszelestnie, ja czasem szuram, bo prawa noga nie zawsze mnie słucha. Oby tylko nie przytrafiło mi się to jutro podczas przemówienia.
Już mamy pokonać błonę oddzielająca ogród od lądowiska, gdy nagle słyszę za plecami kroki. Kantor odruchowo ogląda się za siebie.
– Co to było? – pytam ostro.
– To tylko instalacja wodna. Wszystko pod kontrolą.
– Jestem pewna, że ktoś tam jest – odwracam się na pięcie i idę w stronę, z której doszedł dźwięk.
Kantor wyprzedza mnie dwoma susami. Zagradza drogę. Delikatnie chwyta za ramiona.
– Musimy wracać.
– Puść mnie! – syczę. Energicznie strącam jego dłonie. – Jeszcze mam tu coś do powiedzenia!
Omijam go i ponownie zagłębiam się w plątaninę ścieżek. W zapadającym zmierzchu nie widzę zbyt dobrze. Roślinność i cienie plączą się w fantazyjnych kształtach. Tylko kwiaty są dla mnie wyraźne. Znowu słyszę kroki. Serce przyspiesza. Nie wiem, czemu się boję.
– Pani profesor, wracajmy. Regulamin…
– Nie bądź idiotą, Kantor. A jeśli ktoś chce zniszczyć ogród przed otwarciem? To będzie koniec także twojej kariery – mówię z naciskiem, a potem krzyczę: – Wiem, że tu jesteś! Pokaż się!
Żadnej reakcji. Tylko woda kapie miarowo. Teraz, kiedy jestem zdenerwowana, ten dźwięk źle na mnie działa. Wwierca mi się w głowę. Zaciskam zęby, głęboko nabieram powietrza. Powoli wypuszczam je z płuc.
– Czekam!
W końcu jest, chlupnięcie, jakby ktoś ostrożnie wyjął but z kałuży. Zerkam na Kantora. Dłonie zacisnął w pięści, na skroni pulsuje mu żyłka.
Tupiąc, robię kilka kroków w stronę zwisających pędów, zza których doszedł podejrzany dźwięk. Niech ten ktoś wie, że naprawdę go namierzyłam. Jeśli będzie trzeba, wejdę tam.
Nie muszę jednak tego robić. Słyszę zrezygnowane sapnięcie. Czarna dłoń rozchyla rośliny i wysuwa się mała postać.
Jestem tak zaskoczona, że odruchowo robię krok do tyłu.
To dziecko. Chyba chłopiec. Brudny i obdarty. Skulone ramiona, zwieszona głowa. Na tle moich pięknych orchidei wygląda żałośnie. Patrzy na czubki swoich butów.
– Przepraszam – szepcze. Cały drży. Rzuca jedno spojrzenie na Kantora i od razu ponownie kieruje oczy ku ziemi.
W pierwszym odruchu, chcę go zapewnić, że nic się nie stało. Że zaraz mu pomogę, znajdę jego rodziców, zaprowadzę do domu. Lecz wtedy dociera do mnie, że oni się znają.
– Kantorze, skąd się tu wzięło to dziecko? – pytam ostrym tonem. Mięśnie chłopca tężeją. Ściska mi się serce. Nie chcę być powodem jego strachu.
– Schowaj się! – rozkazuje mu Kantor.
– Zostań, proszę…
– Idź!
– Kantorze!
– No już! – Kantor ponagla małego ruchem ręki.
Chłopiec jednym susem znika za zieloną zasłoną. Ucieka korytarzami technicznymi. Odgłos butów rytmicznie uderzających o wilgotną posadzkę, powoli cichnie.
– Wracamy – stwierdza stanowczo Kantor.
– Co się z tobą dzieje? Musimy zabrać ze sobą to dziecko. Umyć, ubrać, nakarmić… Ktoś na pewno go szuka… Ruszam zdecydowanie za chłopcem.
– Co za bzdury! Niech się pani ogarnie! – Kantor chwyta moją rękę. Dłoń ma spoconą, nieprzyjemną. Ciągnie mnie w stronę lądowiska. Wyrywam się. W tym momencie zawodzi mnie chora noga. Tracę równowagę i upadam, boleśnie tłukąc kolana i łokcie. Niezdarnie próbuję wstać.
– Oto jej wysokość Orchidea. Kantor wymownie przewraca oczami, kiedy się nade mną pochyla. Mimo to bierze mnie na ręce i wynosi z ogrodu. Ból zawładnął moim ciałem, nie mam siły protestować.
***
Jak dobrze, przed wyjściem nie zdążyłam wypić wszystkiego. Opróżniam kieliszek jednym, dużym łykiem. Cierpki napój spływa w dół gardła, lekko je drażniąc. Moja prawa, słabsza noga, trzęsie się z wysiłku i zdenerwowania. Z ulgą zatapiam się w ulubionym fotelu.
– Żądam wyjaśnień! Co ten chłopiec robił w ogrodach? Myślałeś, że się nie dowiem? – atakuję pierwsza, bo układ sił między nami uległ niekorzystnej zmianie.
– To sierota – informuje Kantor obojętnym tonem. Jak gdyby nigdy nic siada na swoim zwyczajowym miejscu. Rozpiera się wygodnie, pan sytuacji.
– Bzdura! U nas nie ma sierot.
Kantor patrzy na mnie z takim politowaniem, jakbym powiedziała coś niezwykle głupiego.
– Oczywiście, że są.
Otwieram usta, żeby zaprzeczyć, ale zamykam je bez słowa. Po Wielkiej Katastrofie świat był pełen sierot. Dzieci, których rodzice nie przetrwali i dzieci porzuconych na pastwę losu. Ale to było setki lat temu! Teraz dbamy o siebie nawzajem. Jak ten chłopiec mógł stracić oboje rodziców? Wypadek? Mało prawdopodobne, choć nie niemożliwe.
– Tym bardziej trzeba mu pomóc, a nie ukrywać. Ktoś powinien go wychować.
– Ale kto? – Kantor jest szczerze zdziwiony. – Przecież każdy może mieć swoje własne dziecko, od tego jest Bioinstytut. Po co ktoś miałby brać obce? Ten chłopiec i tak ma szczęście.
– I ty masz być moim następcą? – prycham. – Specjalista od odtwarzania gatunków. Ba! Od ich ulepszania, a bredzi o szczęściu. Poza tym Regulamin…
– Regulamin nie zajmuje się wyjątkami. Dba o grupę, nie jednostkę. A ten mały pomagał na budowie. Tam miałem go zostawić? U mnie przynajmniej ma dach nad głową.
– U ciebie? Ty się chyba zapominasz. Ten ogród jest mój! Stworzyłam go, żeby nasz świat był piękniejszy, a nie żeby ukrywał osierocone dziecko!
– A może właśnie dzięki temu do czegoś się przyda?
Jakby mnie spoliczkował. Splatam dłonie, by nie dotknąć twarzy w miejscu, które powinno boleśnie pulsować. Zarzut, który tak wiele razy odpierałam, padł z ust mojego następcy. Mocno gryzę się w dolną wargę, żeby skupić myśli na dziecku.
– Dobrze, wykorzystam ogród, żeby pomóc temu chłopcu… i innym, jeśli jest ich więcej – dodaję. – Na otwarciu zażądam dla nich opieki. Ludzie mnie poprą, Dowództwo będzie musiało się zgodzić.
Kantor wybucha śmiechem, w którym nie ma nuty radości.
– Bo niby oni nie wiedzą, tak? Wyślą go do pracy w elektrowni, albo przy produkcji żywności. Tego pani dla niego chce?
– Brednie! Nikt tak z dziećmi nie robi!
– Ze mną jakoś zrobili.
Kantor nie czeka na moją odpowiedź. Wychodzi, a asystent domowy zamyka za nim drzwi na zamek.
W głowie mam mętlik. Myśli bombardują od środka czoło i potylicę, uderzają w cienką skórę na skroniach. Kantor, chłopiec, sierota, orchidee, przemówienie, Kantor-sierota, ogród, kryjówka, mały Kantor, dorosły chłopiec, regulamin, ogród-kryjówka, wielkie otwarcie, szczęście…
– Dosyć! – krzyczę chrapliwie. Przezwyciężam sztywność stawów. Nachylam się w stronę stołu i jednym energicznym ruchem, strącam pusty kieliszek. Rozbija się z trzaskiem, szklane odłamki rozpryskują się po podłodze. Od razu rusza automat sprzątający. W naszym idealnym świecie wszystko co niepotrzebne znika z pola widzenia.
***
Jest tak, jak to sobie wymarzyłam. Podekscytowany tłum czeka na wejście do ogrodu. Ludzie stają na palcach, wyciągają szyje. Dyskutują i pokazują sobie nawzajem kwiaty. Rodzice sadzają dzieci na ramionach, by lepiej widziały. Jeszcze tylko moje przemówienie.
Idę sprężystym krokiem z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Plecy proste, żadnego garbu. Po wczorajszym upadku wszystko mnie boli. Za mną nieprzespana noc. Wytrzymam. Jeszcze dużo i długo wytrzymam.
Kantor ucisza tłum. Zapowiada moje wystąpienie. Dziękuję mu lekkim skinieniem głowy. Zaraz przedstawię go jako współtwórcę tego sukcesu. Niech się nacieszy, a potem zajmie odtworzeniem kota. Chcę, aby ogrodem po mnie zajął się ktoś, dla kogo będzie on całym światem. Wiem, gdzie go znajdę.
Nabieram powietrza. Patrzę na zebranych. Jestem bardzo dobrze przygotowana. Doskonale znam treść przemówienia. Ćwiczyłam je całą noc.