fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Jachtem s/y „Sarmata II” przez Bałtyk na Wyspy Alandzkie

Jacht zasztauowany, gotowy do rejsu. W czwartek 12 sierpnia 2021 o godz. 11.15 s/y „Sarmata II” wychodzi w morze.  Pod kapitanem kmdr Ireneuszem Michałem Górecznym idziemy do Maarianhamina na Alandach. A może i dalej? Czas pokaże. Kapitan ma przygotowane w mapach różne wersje trasy zależne od pogody, a my jesteśmy gotowi na jego rozkazy.

Załoga w składzie: kmdr Ireneusz Michał Góreczny – kapitan, Norbert Szulc – I oficer, Marek Pietrzykowski – II oficer, Sławomir Szyszka – III oficer, Anna Suszyńska – ochmistrzyni, Igor Popłoński – załogant.

Na rufie na flagsztoku powiewa bandera Jacht Klubu „Kotwica” Marynarki Wojennej z Gdyni. W dali za nami w blikach światła odbitych na wodzie znika boja podejścia do mariny w Gdyni, a przede mną marzenia biegnące za horyzont…

Jacht jest mi bliski. Płynąłem na nim rok temu do Kalmaru. Żeglował wtedy z nami Jacek Starościak, były Prezydent Gdańska (niestety zmarł 8 maja 2021). Głęboko wierzę, że będzie z nami w tym rejsie, choć w innym wymiarze. Z proporca spogląda na nas jego ciepła twarz. Mam żywo w pamięci nasze rozmowy na wiele różnych tematów. Czekam, co przyniosą mile morskie, które zamierzam zapisać na własnym logu. Przed nami otwarte morze…

Kilkanaście minut po wyjściu z mariny Gdynia stawiamy żagle. Eol, władca wiatrów, nam sprzyja, wieje 3 w skali Beauforta. Port za rufą staje się coraz bardziej odległy. Jacht idzie z prędkością 5-6 węzłów. W kambuzie zaczyna działać Ania. Wiem z zeszłorocznego rejsu, że z głodu nie zdechniemy i schudnięcie nam nie grozi. Kapitan przy swoim stole nawigacyjnym ślęczy nad mapą. Stół to jego ołtarz, na którym lepiej nic nie kłaść. To jego i tylko jego królestwo. Z kapitanem znamy się równo pięćdziesiąt lat. Poznaliśmy się w Zawratowym Żlebie w Tatrach w sierpniu 1973 r., gdy wracałem ze wspinania. Na rejsie do Kalmaru w sierpniu 2020 r. zobaczyliśmy się znowu po 31 latach. Odżyły stare wspomnienia i wróciliśmy na chwilę do naszej młodości. Dlatego nie zastanawiałem się ani chwili, aby pożeglować znowu pod jego komendą.

O 16.30 Straż Graniczna Władysławowo pyta przez radio o tożsamość jachtu. Około godz.18.00 wychodzimy z Polskiej Strefy Ekonomicznej. Jacht mocno przechylony na sterburtę. Moja koja jest na bakburcie w mesie. Czuję się jak jeździec, którego młody wierzchowiec próbuje wyrzucić z siodła. Aby zasnąć, przywiązuję się do koi.

Piątek, 13 (tfu, tfu lepiej odpukać!) sierpnia

Razem z Norbertem będziemy pełnić wachtę od godziny 0.00 do 4.00. Nazywają ją psią wachtą. Biorąc pod uwagę wszystkie psy, których żywoty wplotły się w historię naszej rodziny, i wiedząc, jak były traktowane, wierzę, że Neptun będzie nam sprzyjał. Jest piękna noc, nad nami spadają gwiazdy, znacząc jasne sekundowe krechy dogasające na niebie. Jeżeli choć jedno marzenie, które zdążyłem wypowiedzieć, spełni się, będę szczęśliwy. Steruję na gwiazdę Merak, tylne koło Wielkiego Wozu. Taki kurs 340° mamy trzymać. Przez cały czas mam wzrok utkwiony w niebo i nagle widzę coś tak pięknego, że aż mi dech zapiera. Na niebie rozbłyskuje bolid. Przypomina magnezjową flarę, która jak wstęga rozlewa się po niebie mlecznym deszczem, jasną mgławicą. Światło padające z nieba na pokład jest oślepiające. Odbija się jak snop reflektora na bakburcie „Sarmaty”. Wstęga na niebie i jej poświata trwają około 15 sekund, po czym zastępuje je dym, jak po rozbłysku gejzera sztucznych ogni.

Czwarta rano, wachta skończona, różowieje już niebo na wschodzie (Andrzej Sikorowski). Wiatr wyraźnie słabnie i kończy się jazda po falach. Piękna niezapomniana noc pod gwiazdami niestety już za mną. Naświetliła przepiękną kliszę w mojej pamięci. Ranną wachtę o godz. 8.00 przejęli kapitan i Ania. Za sterem widać człowieka, który jak nikt rozumie się z jachtem. Rozmawiają w jakimś tylko sobie znanym języku i jestem pewny, że „Sarmata” odwzajemnia uczucia kapitana. Do Maarianhamina na Alandach jeszcze około półtorej doby żeglugi.

Sobota, 14 sierpnia

Śniadanie w postaci kanapek, kiwa jak cholera, na tyle mocno, że Ania nie jest w stanie usmażyć jajecznicy. Pogoda ładna, świeci słońce wyglądające za chmur. Wszyscy pojawiający się na pokładzie bezwzględnie muszą mieć kamizelki i uprząż bezpieczeństwa. Jej linkę-smycz wpinamy karabinkami w stały takielunek jachtu. Pod pokładem jeszcze gorzej, chwila nieuwagi i brak 3-punktowego podparcia – a może być bardzo niebezpieczne. Wiem, jak bolą potłuczone żebra. Jacht idzie dzielnie, kiwając się z burty na burtę, jakby był po kilku głębszych. Koniec wachty i szybko do koi, aby nadrobić sen. Śpimy intensywnie i krótko, zgodnie z powiedzeniem pielęgniarki oddziałowej: Śpijcie chłopcy szybko, bo poduszki potrzebne!

O 23.40 zaczynam ubierać się na psią wachtę. W sytuacji, gdy wnętrze jachtu przypomina symulator akrobacyjny, a jedna ręka musi stale się czegoś trzymać, założenie spodni sztormowych, kurtki, uprzęży i kamizelki nie trwa krótko. Z sielanki słonecznego dnia pozostało tylko wspomnienie. Błyskawice rozświetlają horyzont podobnie jak w czasie wojny, gdy byłem w Jugosławii. Wciąż pamiętam rozbłyski wystrzałów i odgłosy artylerii dochodzące z frontu. Horyzont jaśnieje od błysków, pojawiają się wokół nas, jakbyśmy byli na obrotowej scenie. Nagle potworny huk sprawia, że uginają mi się nogi w kolanach. Piorun – dokładnie nad masztem jachtu – rozświetla pokład. Jesteśmy w kręgu snopu światła, jak Jaś Fasola w czołówce filmu. Nie zdążyłem się przestraszyć i mogłem przeżyć piękno zjawiska. Przypominają mi się wspinaczki w Tatrach, zwłaszcza te eksponowane w „lufcie”. Bałem się w ich trakcie i dopiero po powrocie do schroniska Murowaniec odtwarzałem w pamięci najpiękniejsze fragmenty drogi. Wcześniejszy strach i obrazy emocjonujących fragmentów wspinaczki zastępowała ekstaza i radość wynikająca z pokonania lęku.

Morze wokół wściekle wzburzone. Bałtyk wpadł w furię, fale dochodzące do 6 m przewalają się obok. Nie wiem, za co podpadliśmy Neptunowi, dlaczego nas tak pierońsko nienawidzi. Za sterem wpatruję się w zbliżające się do nas piętrowe ściany wody. Boże, uchroń, by nie wziąć którejś z nich na pokład! Nasz 11,5-metrowy jacht jest jak łupina orzecha, która zbliża się, skacząc, do wodospadu. Każda z fal zbliżająca się do burt jachtu jest zapowiedzią bitwy. Takimi chwilowymi sekwencjami pracuje mój mózg. Myśl wygrania kilkugodzinnej wojny, to zbyt daleka perspektywa, mglisty dalekosiężny cel. Wyostrzyć na fali, wziąć ją ukośnie, a potem odpaść od wiatru i wrócić na zadany przez kapitana kurs. Ręce na kole sterowym wpadły w rytm. Morze poraża hukiem, a wiatr wyje wściekle w likszparze masztu. Słyszę te dźwięki, są jak nepalskie młynki modlitewne, monotonne, bez intonacji. Może to mój strach? Wcale się go nie wstydzę. A może to Jacek modli się za nas? Jacht idzie ciężko, kładąc się na burty tak mocno, że całe bulaje są pod wodą. Na pokładzie idą na nas olbrzymie szpryce wody. Struga jednej z nich wpada mi za kołnierz. Ze zdziwieniem czuję, że jest ciepła. Budzę kapitana! Pojawia się w zejściówce i rozkazuje błyskawiczne rolowanie żagli do minimum. Zrzucamy zrefowaną wcześniej genuę, a z grota zostaje tylko fragment przypominający krawat. „Sarmata” pędzi dalej, już bez odzieży roboczej, i gna po falach jak szalony. Może to ze wstydu – taż to despekt biegać na golućko. Wchodzimy pod czarne chmury, które były widoczne z daleka. To ich czerń zmusiła nas do refowania żagli.

I nagle, jak nie powieje! Nic nie widzę… Zalało mi okulary? Nie, bo nad nimi też nie widzę. Nad rozwścieczonym morzem kłębi się biały pył i Bałtyk jak z trąby słonia ciska potężne prysznice wody na pokład. Niewiele widać. Wiem, że to już nie 7 w skali Beauforta, bo przy 6-7 sztormowaliśmy w zeszłym roku prawie przez 4 dni. Jestem za sterem, przypięty smyczą do relingu. Miota nami potężnie. Kurczowo trzymam się koła sterowego, boję się, aby nie upaść. Nagle powala mnie potężna siła! Jakby nas słoń w d.pę kopnął. Gramolę się spod kolumny steru, boję się, żeby jacht nie zrobił zwrotu przez rufę. Nie!!! Tylko nie to!

O godz. 4.00 zdajemy wachtę. Odpływam w koi, zapominam o bożym świecie. Kapitan za sterem. On wie, co robić. Za kilkanaście godzin powinniśmy dotrzeć do Maarianhamina, a jak będzie? Wejście do portu jest urozmaicone wieloma niespodziankami, które tkwią pod powierzchnią wody. Na kamieniach, bo o nich mowa, fale rozbijają się, tworząc białą pianę. Kapitan za sterem nawiguje na podstawie programu z mapami w wersji elektronicznej. Trzeba iść dokładnie wg znaków nawigacyjnych i mapy, o żadnych skrótach nie ma mowy. Stare taternickie przysłowie mówi o Czterech Królach idących do Betlejem. Wszyscy współcześnie mówią tylko o trzech, bo jeden poszedł na skróty.

Wchodzimy do mariny, dobijamy do nabrzeża. Żeglarze z sąsiednich niemieckich jachtów pytają:

– Skąd idziecie?

– Wprost z Gdyni.

– Wow… Terrible weather you have passed!

Już bardzo dawno nie przeżyłem takich emocji. Czuję się po nich niezwykle wyszumiany. Cieszyłem się na ten port, mimo że Joseph Conrad ostrzegał, że w portach statki rdzewieją, a ludzie schodzą na psy. Korozja „Sarmacie” nie grozi, ma laminatowy kadłub. A psy są mi bliskie, więc nawet gdybym… W czasie wieczornego prysznica trzymam się kurczowo ściany. Co jest? – przecież jestem trzeźwy jak świnia! To błędnik po tylu dniach dyżuru musi mieć czas, aby przejść na stand by. Zarówno jacht jak i załoga są po przejściach. Jacht wymaga naprawy żagli, a my odpoczynku. Zaczynam od naprawy grota. Żagle „Sarmaty” są wypracowane i wiele wiatrów przeżyły. Nowe rozdarcie pojawiło się koło rogu szotowego nad bomem i wymaga użycia ławki bosmańskiej. Jak dobrze, że tato Janusz od dziecka mnie i brata uczył, gdzie normalnym facetom powinny wyrastać ręce. Zawsze powtarzał: Jak coś robisz, to zrób to porządnie. Tą cechą kapitan przypomina mi Ojca. Dziękuję Ci Tato, tyle lat już Cię nie ma, a wciąż o Tobie pamiętam i…

Po grocie szyję foka genuę, mży deszcz. Pomaga mi Igor, bardzo sympatyczny 17-letni gość. Zszycie dwóch żagli wymagało sporo wysiłku. Dakron, z którego zostały uszyte, jest twardy od soli i sterany wiekiem. W czasie pracy jak szanty towarzyszyły mi wspomnienia z wczorajszej nocy. Pewna jej chwila wzbudziła we mnie wesołość, mimo tego że noc absolutnie do lekkich i spokojnych nie należała. Gdy po serii błyskawic wokół nas piorun walnął tuż nad masztem, Norbert zapytał kapitana:

– Czy uderzenie w maszt może być groźne?

– Nie znam relacji kogoś, kto to przeżył! – Z właściwym dla siebie, błyskotliwym, charakterystycznym humorem odpowiedział kapitan.

Gdy padały te słowa, absolutnie do śmiechu mi nie było. Szyjąc, parskałem śmiechem tak nieoczekiwanym, że Igor spytał:

– Co ci się stało?

– O w mordę, ale pokłułem sobie palce! – odpowiedziałem.

Robótki ręczne przy żaglach wydziergane, czas zobaczyć miasto. Maarianhamina jest stolicą Wysp Alandzkich, które posiadają własny rząd i parlament. W porcie rzuca się w oczy bark Pommern, wielki żaglowiec transportowy. Idziemy alejką wzdłuż jego burty, mijając osobliwe pomniki. Podczas spaceru młodzi tambylcy witają nas uśmiechem, starsi zaś z dumą prezentują dzieła swoich stomatologów. Miłe to i sympatyczne i dobrze, że tak jest.

W przypadku napotkania jakiegoś gorszego sortu specjalnie nie przestraszylibyśmy się. Wszak idzie z nami Igor- pomocnik żaglomistrza, w cywilu mistrz Polski i Europy w ju-jitsu. W naszej załodze pełni rolę funkcjonariusza BOR-u. Używam dawnej nazwy służby, bo wydaje mi się ona mniej kolizyjna. Dobrze, że do załogi „Sarmaty” dołączył ktoś bardzo młody. Gdy Igor pierwszy raz w życiu stanął za kołem sterowym, to robił to tak, jakby się urodził na pokładzie jachtu.

Karmi nas Ania. Dobrze, że nie wzięła ze sobą na pokład wszystkich złotych medali, bo wtedy jacht ważyłby pewnie tonę więcej. Ania jest wielokrotną mistrzynią świata w pływaniu zimowym. W 2021 roku na mistrzostwach w Gdyni wypływała 5×złoto. Baba lodołamacz, odgarnia krę i płynie, gdy nawet ruskie wymiękają lub mrą.

Idziemy piękną parkową aleją, śmiejemy się, robimy sobie zdjęcia. Cieszę się, że tu jestem, i że dotarłem w tak ambitny sposób.

Niedziela wieczór, 15 sierpnia

Komenda kapitana jest krótka, za półtorej godziny wychodzimy. Szczerze mówiąc, spodziewałem się takiej decyzji. Michał przy swoim ołtarzyku długo studiował mapy i prognozę pogody. To mi mówiło prawie wszystko. W Maarianhamina pada deszcz. Zwiedziliśmy, co było możliwe, po co siedzieć dłużej. Jest okno pogodowe, które powinno sprawić, że bez dodatkowych wrażeń powinniśmy przejść do Sztokholmu. A wrażeń ci u nas jak dotąd dostatek, wystarczy aż nadto. Tankowanie wody, paliwa i wychodzimy w morze. Mocno pada, a dokładniej mówiąc, leje jak z cebra. Mijamy domek pilotów i piramidę na wyjściu z portu, jesteśmy w morzu. Wiatr prosto w dziób, przeciwny do naszego kursu, więc kapitan uruchamia silnik. Idziemy w kierunku północnego wejścia do Sztokholmu. Steruję na zadaną latarnię morską. Na kilka mil przed nią porzucamy ten kurs i wchodzimy na nowy. Latarnia stoi na skalistej wysepce, więc zdrowiej dla jachtu i załogi będzie starannie ją ominąć. Około 0.30 wchodzimy w szkiery. To charakterystyczne dla Skandynawii wyspy skaliste, mutony, a między nimi mnóstwo wąskich przesmyków. Za sterem ciągle kapitan i tak będzie do wejścia do portu w Sztokholmie. Niesiemy pod masztem białe światło sygnalizujące, że „Sarmata” idzie na silniku. Nie przysługuje nam pierwszeństwo drogi, tak jak dla jednostki idącej pod żaglami. To światło daje niesamowity efekt. Salingi i wanty podświetlone, oddają zielonkawy refleks i w takiej ramce obserwuję rozgwieżdżone niebo. Wielkie statki wycieczkowe przechodzą w odległości około 50 m od „Sarmaty”. Ich bogate, rzęsiste oświetlenie poraża wzrok. Zarówno statki, jak i „Sarmata” uchylają się ze swojego kursu. Duże statki na dziobie wytwarzają podciśnienie, które może zassać mniejszą jednostkę i wypluć ją za rufą przemieloną przez śrubę tego dużego. Skutek dla mniejszego jest taki sam, jak dla rowerzysty przejechanego przez walec.

Psyt…, rwa, psyt. Przez cały czas idziemy wąskimi przesmykami. Robię kawę i poję nią kapitana. Jego ponadczasowa wachta trwa już kilka godzin. Jak tak dalej pójdzie, będę mu ją podawał dożylnie. Robi się jasno, oczy kleją się z braku snu. Mimo że to nie moja wachta, jestem na pokładzie koło kumpla i nie mogę oderwać wzroku od mijanych zatoczek, pięknych jachtów i wspaniałych posiadłości. Po dwudziestu godzinach jazdy na diesel grocie stajemy w bardzo ciasnej marinie około 300 m od Vasa Museum. Ania podaje coś do przegryzienia i kapitan pada na koję. Znalazł świetne okno pogodowe i doprowadził nas do celu.

Poniedziałek – czwartek, 16-19 sierpnia

Cumujemy w Marinie Vasahamnen w Sztokholmie i do Vasa Museum mamy rzut beretem. Bardzo się cieszę, że znowu zobaczę Sztokholm. Przypłynąłem tu promem dokładnie 45 lat temu. Byłem wtedy studentem Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej i od dziecka marzyłem o zwiedzaniu świata. Rok wcześniej po raz pierwszy wyruszyłem do pracy w Belgii z moim bratem Andrzejem, a rok później znalazłem się w Szwecji. W Sztokholmie masa studentów z Polski poszukiwała pracy, więc z dwoma kolegami kupiliśmy samochód i ruszyliśmy w nieznane, aby dotrzeć do Uppsali. Tam – mówiąc w wielkim skrócie – zmywałem gary i byłem pokojówkiem w Esso Motor Hotel. Dreptam po Sztokholmie, szukając własnych śladów sprzed lat. Znalazłem je bardzo blisko od miejsca cumowania „Sarmaty”. Widzę wielką zabytkową kotwicę – kiedyś był tam przycumowany stary statek, na którym Chińczyk wynajmował kajuty. Spaliśmy na nim z kolegami, a na nabrzeżu czyściliśmy nasz nowy nabytek – Forda Cortinę rocznik 1965.

Piątek, 20 sierpnia

Ostatni dzień postoju w Sztokholmie. Śniadanie – nic dodać, nic ująć. Stół podobny do wielkanocnego. Ochmistrz to najbardziej odpowiedzialne stanowisko na jachcie, zaraz po Bogu i kapitanie. Codzienna standardowa celebracja każdego posiłku. Anka pyta:

– Czy dało się zjeść? Czy nie jesteście głodni?

– Takiego paskudztwa dawno nie żarłem – odpowiadam krótko.

Mogę sobie na to pozwolić. Płynę z Anią drugi raz. Kobieta jest szalona; niezależnie od pory 

roku pływa codziennie w morzu przez okrągły rok. Uwielbiam przebywać w towarzystwie ludzi, którzy emanują pozytywną energią.

Dzisiejszy plan to Vasa Museum. Muzea to moja pasja, a te morskie i lotnicze kocham szczególnie. Lubię je zwiedzać powoli, z namaszczeniem, i samotnie przeżywać to, co widzę. Miałem to szczęście, że dużą ilość muzeów odwiedziłem przy okazji podróży służbowych po świecie. Szybko zauważyłem, że moja pasja nie jest typowa i nie należy nią na siłę uszczęśliwiać współdelegatów. Podobne do Vasa Muzeum w Sztokholmie widzieliśmy z Grażyną w Byhdøy w Oslo Fiord. Byliśmy tam czterdzieści kilka lat temu jako narzeczeni. Zwiedziliśmy statek „Fram” Fridtjofa Nansena i tratwę „Kon-Tiki” Thora Heyerdahla. Jestem przekonany, że mojej narzeczonej to specjalnie nie ciekawiło. Ale szanowała i akceptowała moje zainteresowania, co było dla mnie dobrą wróżbą na bycie razem. Zapraszam do Vasa Museum. Bądźcie ze mną. Podziwiajcie i cieszcie się pięknem niezwykłego miejsca. Radiem serca, życzę Wam, byście odwiedzili to miejsce osobiście.

W dniu 10 sierpnia 1628 roku po oddaniu salwy honorowej na cześć króla Szwecji, Gustawa II Adolfa, okręt „Vasa” odbił od brzegu i wypłynął w swój dziewiczy rejs. Parę chwil po opuszczeniu portu kilka podmuchów wiatru sprawiło, że potężny żaglowiec przechylił się i woda natychmiast wdarła się do jego wnętrza przez odsłonięte otwory strzelnicze. Na oczach króla i zgromadzonych tłumów okręt zatonął. Trzydzieści osób z jego 150-osobowej załogi straciło życie. Po 333 latach leżenia na dnie morza okręt został wydobyty i poddany konserwacji. Jej wspaniały efekt wprowadza zwiedzających w zdumienie i podziw.

Sobota, 21 sierpnia

O godz. 9.00 wyszliśmy z Vasahamnen Marina. Za rufą maleją budynki Starego Miasta w Sztokholmie. Nasz dzisiejszy port docelowy to Nynäshamn. Przed nami cały dzień jazdy przez szkiery. Klimaty całkiem mazurskie, gdyby nie skały – obłe, surowe, przypominające skorupy żółwia lub zad słonia. Początek drogi wymaga sporej uwagi kapitana. Wąskie przesmyki przypominają kanały łączące jeziora, później rozszerzają się i są podobne do dużych jezior mazurskich. Spory ruch, zwłaszcza łodzi motorowych. Trudno się dziwić, trwa weekend, a brzegi szkierów są obsiane domami, domeczkami i rezydencjami. Szwedzi docierają do nich drogą wodną, bo często innej nie ma. Przy wielu domach przy pomostach tuż nad wodą widać sauny z oknami wychodzącymi na morze.

Do portu docelowego mam szczególny sentyment. Czterdzieści cztery lata temu przypłynęliśmy tutaj z Grażyną do pracy. Moja narzeczona była już po obronie pracy magisterskiej na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej. Jej rodzina musiała żyrować weksel, mający pokryć koszt studiów w przypadku, gdyby zdecydowała się wybrać wolność w Szwecji. Zaprosił nas Lars Nilson, lecz niestety nie przyjechał na przystań promową, jak to było uzgodnione. Z budki telefonicznej w porcie usiłowałem się do niego dodzwonić. Telefon milczał. Gdy otworzyłem książkę telefoniczną, z przerażeniem zauważyłem, że trzy bite strony zawierają numery telefonów osób noszących to bardzo pospolite w Szwecji nazwisko. Podsumowując krótko: w Nynäshamn stanęliśmy z moją Grażyną w blokach startowych do wspólnego biegu przez życie, który dalej trwa. 

Mak! Myślę o Tobie dzisiaj wieczór w sposób szczególny

i dziękuję Ci! Z kapitanem i Anią pijemy za Twoje zdrowie

i za nasz wspólny dalszy bieg!

Jutro skok przez morze do Polski. To dwie doby z hakiem. Ile wyniesie hak, czas pokaże.

Niedziela, 22 sierpnia

Ponowna naprawa foka genui. To nasz ważny napęd przez wielką wodę. Godz. 12.00 – tankowanie paliwa i zostawiamy Nynäshamn za rufą. Przed nami skok przez Bałtyk. Idziemy na południe kursem 195. Wieje ciepła bryza, stan morza 3 w skali Beauforta. Poranny zimny wiatr w porcie przeszywa na wskroś. Teraz na morzu słońce przyjemnie grzeje i rozleniwia. Pogoda w tegorocznym rejsie nie rozpieszczała nas, nie było morskiej kąpieli oprócz fontann wody podczas pamiętnej nocy, gdy sztormowaliśmy przy 9 w skali Beauforta. To była groźna, ale dla mnie piękna i pamiętna noc, której przeżyć nie żałuję. Dopiero następnego dnia smakowałem ją, przeżywałem na chłodno i jednocześnie cieszyłem się, że już za nami. Dobrze pamiętam, gdy ktoś z załogi spytał kapitana, czy jest szansa, że z tego wyjdziemy cało.

Z prawej burty na trawersie latarnia morska Landsort na wyspie Öja zamieszkiwanej przez trzydziestu mieszkańców. To południowe wyjście na Bałtyk ze szkierów. Morze bardzo spokojne, przewidywalne, jacht idzie na równej stępce. Bałtyk jakby chciał nas przeprosić za nocne wybryki w ostatnią sobotę. Widząc wczoraj przewalające się masy wody, tak sobie myślałem: Gdyby człowiek nauczył się magazynować energię fal, reaktory jądrowe byłyby zbędne.

Ania szykuje gołąbki. Kolacja jest na gorąco, doskonała i w dodatku nie trzeba mieć oczu dookoła głowy – czy coś nie zsunie się ze stołu. Najczęściej kładziemy na stole wilgotne ściereczki, a dopiero na nich talerze. Patent działa, ale tylko przy mniejszych przechyłach i nie zapobiega przewracaniu się kubków. Zapada piękna noc. Księżyc daje jaskrawe światło, które milionami blików srebrzy się i odbija na wodzie, tworząc świetlną drogę. Odchodzi ona od naszej prawej burty i prowadzi w górę, po horyzont, w nieznane. Droga jest różnej szerokości, postrzępiona, tajemnicza i nieodkryta jak ludzki los. Patrząc na nią, zadaję sobie pytanie, co jest za horyzontem, a może i dalej. Co przyniesie mi los? Ciągle wierzę, że mam na niego wpływ, a siłą sprawczą są moje marzenia. Idziemy na południe, płyniemy wzdłuż Gotlandii, którą mijamy ze sterburty. Nie widzimy jej, ale wiemy, że tam jest!

Poniedziałek, 23 sierpnia

Idziemy kursem 180º na południe. Wieje baksztag, wiatr od rufy, który powoduje spore przechyły jachtu. Obserwujemy piękny zachód słońca. Jego kolor wskazuje, że jutro będzie dobrze wiało. Dzisiaj na kolację mięso w sosie przygotowane przez Grażynę, do tego makaron i ogórki kiszone, robione wspólnie z naszymi wnuczętami. Oczy nam się do tego żarcia świecą. Pozostaje jedno dość zasadnicze pytanie: jak ugotować makaron i podgrzać mięso, gdy tak pierońsko kiwa?! Uff, udało się zjeść i nawet nikt się nie wypaprał. Wachta spokojna. Tylko jeden statek w strefie rozgraniczenia ruchu. To taka morska autostrada, gdzie statki idą w obu kierunkach. Przecinając strefę, czujemy się, jak byśmy wjechali wózkiem dziecinnym na autostradę. Kapitan czasami wywołuje przez radio idące statki, aby zwrócić ich uwagę na nas. Idą z dużą prędkością ok. 30 węzłów i wystarczyłoby kilka minut, a już bylibyśmy na kolizyjnym kursie. W strefach rozgraniczenia ruchu czuję się dokładnie tak, jak się czułem na przejściach dla pieszych w Odessie – czyli jak zając, na którego polują. Wiatr z rufy jest północny i mocno nas wychładza pomimo ciepłego wielowarstwowego ubioru. Idziemy świetlistą drogą, steruję na Księżyc. Ciekawy kolor tej drogi. Długo mnie męczył, a był mi dziwnie znany. I nagle mnie oświeciło. Ten srebrno-szary odcień z odblaskami mieniącymi się na wodzie, to kolor kawałka rudy chromu, jaki przywiozłem z Aksu, z huty, gdzie byłem służbowo w Kazachstanie. Rano takie fale, że jedynym miejscem, gdzie śniadanie się nie zsunie, jest zlew. Podano do stołu. Podchodzić pojedynczo, nie pchać się!

Środa, 25 sierpnia

Godzina 15.00, za nami kolejne latarnie morskie – Stilo, Rozewie, Jastarnia. Sterujemy na kierunek latarni na Helu. Za nami bite dwa tygodnie żeglarskiej przygody. Mocnych momentów nie zabrakło! Czuję się wyszumiany, zresetowany. Znalazłem to, czego szukałem, a może i więcej?

Za kilka godzin s/y „Sarmata II” zacumuje w gdyńskiej marinie. Był nam, załodze, przez ten czas domem, schronieniem i wiózł nas jak stary koń w nieznane. Czasami wierzgał, trącał rufą niczym zadem i gadał ze mną. Wierzę w ludzkie cechy przedmiotów martwych. Potrafią różnie reagować. Mam z „Sarmatą” od pierwszego rejsu dobre relacje i czuję, że coraz lepiej się rozumiemy.

W tym rejsie towarzyszyły nam fenomenalne zjawiska na niebie i wokół. Te noce po wyjściu z Gdyni, rozświetlone niebo pełne spadających gwiazd… Wielokrotnie wypowiadałem w sobie marzenia. Wśród nich to najmocniejsze: muszę skończyć i wydać książkę. Noc, 14/15 sierpnia z soboty na niedzielę, oświetlana pokazami przypominającymi sztuczne ognie na niebie, chyba na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Ten kiwający się na falach jacht, idący po bulaje w wodzie. Nadal słyszę świszczące, potęgujące grozę opętanego falami morza dźwięki, jakie wygrywał wiatr w likszparze masztu. Ciągle mam w oczach białą mgłę rozpylonej wody wokół. Tak oszalałego z wściekłości morza do tamtej chwili nie widziałem. Miałem na sobie wiele warstw ubrań, a mimo to czułem się, jak butelka szampana owinięta mokrym ręcznikiem, schładzana na wietrze. A potem absolutny szok, fontanny zaskakująco ciepłej wody, które czułem przez sztormiak. Bryzgi wlewały się za kołnierz i spływały po plecach. A wszystko przy orgii błysków rozświetlających horyzont wokół. I potem ten piorun nad masztem, który grzmotem spadł na nas jak topór kata! Zalał i oślepił oczy potężnym strumieniem światła, rozświetlającym pokład.

Czułem się jak aktor na scenie w snopie reflektora. Wiedziałem, że nikogo nie gram, ale przeżywam jedną z najciekawszych i groźniejszych scen mojego życia. W jej tle, w głowie, wyświetlały się wspomnienia ze wspinaczek w Tatrach i te najbardziej dla mnie przejmujące obrazy z zimowych akcji ratunkowych z GOPR, w których dane mi było uczestniczyć.

Swoje wielkie marzenie spełniłem. W kwietniu 2022 r. skończyłem pisać i sam wydałem książkę pt. Samo życie i już! To z niej pochodzą fragmenty powyższego tekstu.

Dziękuję Ci, Znaczy Kapitanie!

Znaczenie tych słów, ich bardzo głębokie, piękne treści, będą w pełni czytelne jedynie dla tych, którzy znają książkę Karola Olgierda Borchardta pt. Znaczy Kapitan. Bez tego wyjaśnienia czułbym spory niedosyt.

I te słowa – tak po trosze jedynie odkodowane – dedykuję specjalnie naszemu kapitanowi Irkowi Michałowi Górecznemu, komandorowi Marynarki Wojennej RP w stanie spoczynku.

Znaczy Michał… Dziękuję Ci!

Dzięki Tobie mogliśmy to wszystko przeżyć i szczęśliwie wrócić do domu…

Skip to content