fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Inny wymiar

Teksty zainspirowane motywami z powieści Wiesława Myśliwskiego

Pełnia jesieni za oknem i ośmiolatek w śpiączce na oddziale intensywnej terapii. Zestawienie obrazów szokujące nawet dla Matki Natury.

Dziecko wyniszczone długotrwałym cierpieniem, zdawało się być martwe. Zwoje bandaży potęgowały pergaminową bladość i głębokie cienie wokół oczu. Jedynie wykres z pulsującym światełkiem aparatury monitorującej życiowe funkcje, z umiarkowanym optymizmem głosił sukces medyków. A i powieki dziecka, poruszane delikatnym ruchem gałek ocznych, darowanym jedynie ludziom śniącym, niósł cień nadziei, bo przecież tylko życie śni. Śmierć w swej istocie wolna jest od śnienia.

A w snach snują się rzeczy niepojęte, tajemne, których nie zrozumie nikt, prócz tego, kto śni. I jest to tak prawdziwe, że po przebudzeniu nie wie czy już jawa, czy sen jeszcze.

Wybiegłem z domu wprost na wzgórze piętrzące się łagodnie a wysoko. I niby biegłem, ale to wzgórze biegło, coraz głębiej zanurzając mnie w bezchmurnie niebieskim niebie.

Odurzony widokiem ciszy zalegającej na szczycie, oddychałem przestrzenią z wyraźnie zarysowaną linią widnokręgu. Powietrze nie stawiało oporu. Upajało wolnością oczyszczoną z lęku, bólu i wszystkiego, co zbyt ciężkie do udźwignięcia.

Z przeźroczystości wyłonił się ptak. Zawisł w powietrzu. Przyglądając się pojednawczo zatrzepotał skrzydłami, a właściwie zatrzepotałem, bo to ja nim byłem i wzbiłem się wysoko w słońce, rozpostarte po całym niebie. A pode mną, w kole horyzontu cały świat, wymalowany zieleniami lasów, postrzępionymi górami, morzami dotykającymi nieba, domami ustawionymi jak klocki domina i ludźmi mniejszymi od żołnierzyków, które dostałem od dziadka na szóste urodziny.

Wszystko w nieskończoności kolorów. Czerwieni, żółci i brązów poprzetykanych odcieniami zieleni. Zataczałem te kolory coraz szerzej i szerzej, jak kręgi wody, które pojawiały się na jeziorze, kiedy puszczałem „kaczki”.

Coraz głośniej biło we mnie serce, wpompowując potęgę jakiejś niepojętej lekkości, a ja, z zamkniętymi oczami pochłaniałem tę lekkość, o smaku cukrowej waty. Pozwalałem nieść się wirom powietrza, które nieustannie nabrzmiewając, przybierały kształty ledwie słyszalnych słów:

– …Tak długo czekam. Kakao wystygło. Gdzie jesteś. Wracaj już…

Dźwięk narastał dokuczliwie świdrującym szumem. Wdzierał się w umysł. Rwał, przycichał, zawracał, szarpał natarczywym strumieniem zmuszając do przebudzenia.

Spod uchylonych powiek wyłoniła się uśmiechnięta twarz matki, z oczami błękitnie wpatrzonymi, jakby tą błękitnością potwierdzały prawdziwość lotu, pulsującego jeszcze echem obrazów w skroniach.

Przełamując wibrację szumów, słowami z trudem wyniesionymi na wargi, wyszeptałem:

– Jestem ptakiem, mamo…już umiem latać.

– Tak, wiem. Ale teraz dosięgnąłeś ziemi. Każdy ptak powraca do gniazda.

Tylko cienka niebieska linia snu dzieliła cię od tego i tamtego świata.

Sen posiada dar rozpoznawania ludzkiego przeznaczenia.* Teraz wiem, że polecisz w przyszłość.

– Będziesz ze mną zawsze i zrobisz mi kakao?

– Zawsze…kiedy tylko zechcesz.

Pogłaskała zaróżowiony policzek syna zapadającego w sen.

Było coś nieskończonego i w tym śnie i w tych słowach, ale ze wszystkich snów i słów, właśnie te niedokończone mają moc ziarna. Kiełkują nadzieją, wzrastają i owocują lotem.

Jesień, przedsionek śmierci natury  obdarował ich tego roku innym spojrzeniem na czas, na życie, na przemijanie.

*W. Myśliwski „Widnokrąg”

Życie bez życia nie żyje

Wbiegłam na stację kilka sekund przed planowanym przyjazdem pociągu. – A niech to!… Czy ja kiedyś uchwycę czas. Dogadam się z nim i wreszcie przestanie mnie poganiać. Pustką zieje ta nieustanna gonitwa –  pomyślałam uspakajając oddech.

Na oczekujący peron wdarł się komunikat:

– …Podróżnych oczekujących na pociąg relacji  Wrocław – Szczecin informujemy, że przyjazd pociągu jest opóźniony o około 30 min. Opóźnienie może…

– No brawo! Tego jeszcze było mi trzeba! – wyburczałam pod nosem i dając upust emocjom, krótkim a dosadnym kopnięciem potraktowałam stojący neseser. Nie pozostał dłużny. W efekcie potknęłam się o jego ciężar i siłą bezwładności runęłam na ławkę, obijając udo. Rozejrzałam się speszona komicznym, a bolesnym skutkiem własnej irytacji. Nikt nie zwrócił uwagi. Za to ja zauważyłam sędziwego mężczyznę na sąsiedniej ławeczce.

Dystyngowany. W pilśniowym kapeluszu, letniej marynarce i spodniach z równiutko zaprasowanym kantem. W dłoni trzymał hebanową laskę z inkrustowaną gałka. Zapatrzony tam, gdzie kończy się niebo, a zaczynają korony drzew, delikatnie gładził listki dzikiej róży, obsypanej maleńkimi, intensywnie czerwonymi kwiatkami. Leżąca na kolanach zdawała się być równie wiekowa jak  jej właściciel, chociaż widać, że świeżo zerwana. Obok starca przysiadł chłopiec. Dziesięć, góra dwanaście lat.

Z zaciekawieniem rozrzucał spojrzenia, zatrzymując oczy jedynie na podjeżdżających pociągach.

Wyjęłam gazetę i bezmyślnie kartkując artykuły, mimo woli zasłuchałam się w nawiązująca się właśnie rozmowę:

– Co tu robisz sam, młody człowieku?

– Tomek jestem. Oglądam lokomotywy. Chcę być maszynistą. To super ciekawe jeździć pociągami, poznawać miasta i ludzi. Był pan może maszynistą?

– Nie, ja tylko czekam.

– Na kogo?

– Nie domyślasz się na kogo może czekać mężczyzna?

– Na dziewczynę?

– Na dziewczynę.

– Którym pociągiem przyjedzie?

– Nie wiem…

– Jak to, nie wie pan, a siedzi i czeka?

– Tak, nie wiem, a czekam – odpowiedział przecierając dłonią czoło, jakby chciał zetrzeć kurz ze wspomnienia tak wyjątkowego, że powracając rozświetliło starczą twarz młodzieńczym uśmiechem. Tylko w oczach wciąż zalegał smutek.

–  Bo to jest tak, Tomku… jeśli nie umówiłeś się z kimś, na kim ci zależy, a bardzo chcesz go spotkać, będziesz przychodził co tydzień, w ten sam dzień, o tej samej porze i w to samo miejsce, w którym się ostatni raz widzieliście, wierząc że to miejsce, tylko dlatego że wciąż istnieje, spowoduje, że ten ktoś pomyśli podobnie i przyjdzie. Wiara w miejsca trwalsze od przemijania* rodzi potrzebę oczekiwania. I czekanie staje się treścią życia. Urodzić się i umrzeć każdy potrafi. Ale, czy życie można nazwać życiem, kiedy nie ma w nim najważniejszego…Miłości. Warto na nią czekać i trzeba o niej mówić, bo niewypowiedziana przepada na zawsze.

Nasze życie…bez życia kogoś drugiego…tak naprawdę nie żyje.

Zapadła cisza mącona jedynie stukotem oddalającego się pociągu.

Powietrze wypełniło wzruszenie. W ustach poczułam, niedoświadczony dotychczas smak tęsknoty.

*„Ucho Igielne” W. Myśliwski

Odtrutka

Raz na jakiś czas budzi cię dzień, w którym życie wydaje się zwiędłe. Spróchniałe kształty, omszałe kolory, a dźwięki bełkotliwe nie do zniesienia. Bo i słowa się nie kleją, a rozpadają na pojedyncze głoski i zsypują tak głęboko, że ich na usta nie sposób wyciągnąć. Sny także giną. Jakby wokół przestrzeni na śnienie brakło. Bo skąd ją wziąć, kiedy nawet pamięć zawodzi, zapomnieniem rozpraszając wyobraźnię.

Niby rzeczywistość biegnie swoim rytmem…Za oknami wiosna strzela pąkami. Lato słońce rozlewa na całym niebie. Mienią wszystkie odcienie jesieni, albo białość zimy oddycha spoczynkiem…Czy co tam jeszcze…Nieważne zresztą! Bo przecież nie o aurę zewnętrzną, a wewnętrzną chodzi.

W tym chaosie nieważności ciało, jakimś cudem zachowuje różowość. Oczy nie gasną, względnie gładka jest też skóra…A życie zwiędłe. Skłócone z naturą.

Dzieją się wówczas rzeczy trudne do nazwania. Bo jak opowiedzieć ssanie ze środka trzewi, tak potężne, że wciąga człowieka do wewnątrz. Burząc odwieczny porządek anatomii, wywraca ciało do góry podszewką. Ubrane w przyluźny sweter, zbyt duże spodnie i kapcie, wbija się w środek. A to, co zawsze w środku, wyłazi na zewnątrz.

Chodzisz tak z tym sercem, płucami i wątrobą na wierzchu, okrytymi jedynie cienką błoną duszy, niezdolnej do jakiejkolwiek obrony. Czego nie dotkniesz, przynosi ból. Ludzkie spojrzenia też bolą, a świat maleje do wymiaru podwórka, pokoju, wreszcie fotela. I dalej się kurczy. Nawet wspomnienia ranią, zamiast  nieść pocieszenie. W efekcie gaśnie logika i rzeczywistość przestaje mieć znaczenie, a ty uciekasz w najciemniejszy kąt. Tam, gdzie nawet cienie nieruchomieją. Ich dotyk, z tą samą intensywnością co wszystko inne, byłby źródłem bólu.

Być może wówczas zaczyna się umieranie. Bo czy nie jest umieraniem chwila, w której nie odbiera się telefonów, nie przychodzi na umówione party, zamyka oczy, a nie otwiera drzwi, kiedy ktoś do drzwi puka?

Ucieczka w taką śmierć jest mimo wszystko najlepszą terapią. Trzeba ją przejść. Podobnie jak okres żałoby po stracie kogoś bliskiego.

Narastająca bezbronność zwiędłych dni, zmusza w końcu do podjęcia decyzji. Bo być samemu w przez siebie wyznaczonym czasie, a bezwolnie zatopić się w poczuciu osamotnienia, to nie to samo i na dłuższą metę przynosi skrajnie odmienne skutki.

Zatem poddać się, czy zawalczyć o siebie jeszcze raz. Ten ostatni raz…

W stwierdzeniu „ostatni raz” jest jakaś irracjonalna moc wiarygodnie uzasadniająca, że skoro „ostatni”, to już następnego nie będzie. Logika godna szacunku i chociaż można by jej zarzucić nadinterpretację, pozwala zaufać. Jeszcze ten jeden raz wyrwać się spod władzy przytłaczającej grawitacji codzienności. W odkrycie pokładów niedoświadczonych jeszcze.

Chwytasz myśl, ponaglasz wymuszonym oddechem i unosisz coraz wyżej i wyżej. Asekuracyjnie obejmując swoje zewnętrzne wnętrze, wchodzisz w niebo. W chmury zawieszone pragnieniami takich jak ty. I układasz z nich świat na swój sposób. Jak baśń tworzysz ludzi, zwierzęta i roślinność. Piętrzysz góry, schodzisz w doliny własnymi ścieżkami i włóczysz się dopóty, dopóki nie odnajdziesz równowagi emocji. Nie poczujesz, że sweter znów okrywa cię na zewnątrz, serce mieści się w piersiach, a ssanie ustało.

Każdy nosi w sobie swoją własną baśń.* Swoją odtrutkę na codzienność, kiedy ta, raz na jakiś czas przytłacza i wydaje się nie do udźwignięcia.

*„W środku jesteśmy baśnią” W. Myśliwski

Posag*

Kolejny liść opadł. Niewiele ich już na drzewie, za ramami okna. Jakby czas każdym upadłym liściem powracał do początków. Przybliżał do kształtów jedynie. Do szkicu zamysłu stworzenia, jeszcze bez dbałości o szczegół.

A i ptaków coraz mniej. One zawsze pierwsze czują zmiany. Znikają, albo pojawiają się w zgodzie z instynktem natury.

– To dobry czas, żeby odwiedzić miejsca, których nie ma, ale istniały, choćby przez chwilę – pomyślałam, sentymentalnie wtulając się w siebie. Przyszłość już nie przed, a za mną. Przede mną tylko potrzeba powrotu w życie bliskich, w mój czas dokonany…

Dziś tak czuję.

Przeglądam wyjęte fotografie, jakbym życie przeglądała w poszukiwaniu własnego źródła, chociaż wiem, że jest nie do uchwycenia. Ale w każdym zdjęciu tkwi jego kawałek, coraz bliższy początkowi przez utrwalenie słów niedopowiedzianych, skrawków uczuć, przez emocje zatrzymane kadrem.

Każde zdjęcie, uchylało się niby drzwi do tamtego życia, a ja z perspektywy wróżby wsłuchiwałam w te krajobrazy, lecz jakoś ogólnie, pobieżnie, na żadnym nie skupiając wzroku dłużej, niż przez czas podniesienia i odłożenia.

Przeszłość dzieje się mimowolnie, zawsze dopominając o pamięć, ale nie zawsze wiedząc o którą.

Myśli nie znajdując tego czego szukały, tłukły się uwięzione w czaszce, jakby chcąc wyrwać z uwięzi kości.

Otworzyłam okno. Przysiadłam na parapecie wdychając rześkie, przedlistopadowe powietrze, wymieszane z chłodnymi promieniami słońca. I wtedy powrócił znajomy dźwięk…dźwięk suchych dłoni, szeleszczących szorstkością, choć delikatnych w dotyku, a wraz z nim obraz zawieruszonej fotografii, która zachowała się jedynie w mojej pamięci.

Na fotografii pradziadek. Stoi przed szopą całą wolnością bosych stóp i rozpiętej koszuli. Z wiatrem we włosach wpatrzony w przestrzeń pastwiska odciętego brzegami zdjęcia.

Widząc jak życie umyka, przywierał oczami do tych łąk, jakby chciał ich obraz zatrzymać w źrenicach. Na zawsze. A oczy miał głębokie, aż przyciągały. Płonęła w nich zachłanność życia, radość każdej chwili, pokora i niezmącona wiara w dobroć ludzi.

W twarzy nie tylko oczy, usta, nos, ale i słowa się widzi.

Powracały skrawkami dźwięków. Głaskały policzek, odnawiając ślad radości życia w kolorze tęczówki pradziadkowych oczu.

Pomiędzy gęsto-pierzastymi chmurami, resztkami lata uchylio się niebo, jakby i Bóg chciał usłyszeć, że po dziecięcemu znów odkrywam swoją obecność i wszystkim zachwycam. Zachwyt jest przecież początkiem pamięci. Korzeniem w drzewie życia…a Bóg w tym wszystkim…wciąż pytaniem jest…bez odpowiedzi.

Dzieciństwo zawsze powraca, tym bardziej, im bardziej człowiek się od niego oddali, a wraz z nim ci, którzy kiedyś tak serdecznie byli.

Jeśli w dzieciństwie, nawet ledwie co świadomym, ktoś lub coś utkwi w pamięci, nigdy już jej nie opuści. I tak być powinno. Tylko pamięć jest świadkiem, że żyliśmy w oczekiwaniu, kiedy nas jeszcze nie było i będziemy żyć, kiedy nas już nie będzie.

Mam oczy pradziadka. Zostawił mi je w posagu i nauczył, jak dostrzegać wolność łąk w urodzie przemijania, nawet gdy ziemia zda mi się już za ciasna i zagubię się, nie wiedząc jak dalej żyć…choćby tylko przez jedną chwilę niepewności.

*Inspiracja motywem z „Ostatniego rozdania” W. Myśliwskiego
Skip to content