fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Inni z klanu homo sapiens część IV

Kończono zbieranie swoich i przeszukiwanie tatarskich trupów. Najbogatszym wojownikom, pozostawionym na żer ptactwu, odbierano najczęściej łuki refleksyjne owinięte ciasno brązową skórą, bogato zdobione kindżały oraz sakwy zrabowane wcześniej możnym zamieszkującym tereny przygraniczne. 

   Trzy chorągwie Jeremiego, który bawił jeszcze poza granicami Rzeczpospolitej, nazajutrz miały wyruszyć już w drogę powrotną, na północ gdyż dzicy pozostawali teraz z dala od granicznych stanic

   Artem pomagał innym w kopaniu mogił, nieco z boku obozu. W pewnej chwili usłyszał donośny, nacechowany konsternacją krzyk jednego z semenów co w większej grupie ściągał z pola tych bez życia

– Strzygoń! Patrzcie tam! 

   Wielu spojrzało zaraz we wskazanym kierunku: na granicy pobojowiska, między wbitymi w ziemię drzewcami masłaków, przycupnęła dziwna, szarawa postać. Musiała ukrywać się dotąd w pobliskich burzanach, albo na nieco dalszych terenach zalesionych wchodzących w skład jednej z najbliższych leśno – stepowych stref. 

   Ściskając w dłoni pochodnię, zabraną z najbliższego prowizorycznego stojaka, Artem ruszył tam z innymi, tknięty wojowniczym impulsem. Stojąc już w kręgu ognisk stanowiących granice obozu, po krótkiej chwili dostrzegł, że kosmaty stwór przykucnął przy martwym ordyńcu. Nie bacząc na zbliżających się szybko żołnierzy – gwałtownie przywarł do jego szyi i próbował wyssać jeszcze trochę niezbędnej, życiodajnej krwi. 

   Artem spojrzał na to z mieszaniną obawy i odrazy. Potem jednak przyszła ważna refleksja, myśl, która kołatała się w nim już od wielu dni: czy ta pożałowania godna istota miała jakiś wybór? Czy Kirył i Olga mieli jakiś wybór? Przecież nie mogli samodzielnie ukształtować się w łonach swoich matek, a potem urodzić się nieskazitelnie zdrowymi i oczekiwanymi przez daną społeczność. 

   Mówiono na stepie, że ludzie bardzo grzeszni, tacy, jak choćby Ostap, czyli nie liczący się z innymi, zwłaszcza z biedotą, skazani byli na kudłatych potomków. Jeśli naprawdę czasami tak było, w czym zawinili owi potomkowie, że przyszło im znosić niejedno upokorzenie, psychiczne i fizyczne cierpienia, a nawet wygnanie z rodzinnego domu? Tutaj nawet pleban z Suchaków nie zawsze wiedział, co ma rzec i dlatego może radził aby zwrócić się do Opatrzności i pomodlić się o zrozumienie. Ilu ludzi owo zrozumienie uzyskało, oczywiście nie wiadomo.  

   Szarawy stwór tymczasem mlasnął okrwawionym ozorem, warknął głucho, a potem nagle wyprostował się i łypiąc ogniście czerwonymi ślepiami – spojrzał odważnie na stojących nieopodal semenów. Kilku żołnierzy, wysuniętych poza krąg ognisk, odruchowo cofnęło się. Wtedy ponad czarnymi, pozbawionymi już liści czubkami buków, pojawiły się dziwnie wielkie, podobne do kobiet sowy. Mówiono na stepach, że zradzały się one z niewiast pragnących władzy nad mężczyznami i były najmocniejszym batem na grzeszników.  

   Atak latających stworów nastąpił tak szybko, że wielu semenów nie zdążyło nawet sięgnąć po jakąkolwiek broń wykorzystywaną w walkach z Tatarami. Broń, która i tak niewiele mogłaby tutaj zdziałać. Zaskoczeni żołnierze w ostatniej chwili bronili się ściskanymi w dłoniach pochodniami,  w świetle ich ogni widząc nagle przed sobą wykrzywione nienawiścią, nieznajome kobiece twarze ! 

   Artem machnął płonącą szczapą. Strzyga zaskrzeczała tryumfalnie przelatując tuż obok, zdołała bowiem wysunąć wielkie, ciemne szpony stóp i rozciąć odzienie semena na wysokości wzniesionego w obronie prawego przedramienia. Książęcy żołnierz syknął z bólu i wypuścił pochodnię. Przykucnął odruchowo i chwycił się za krwawiącą rękę unikając ataku kolejnej strzygi, nadlatującej niemal pionowo z ciemnogranatowego, rozgwieżdżonego nieba.  

   Niespodziewany atak i związany z nim rozgardiasz panujący w obozie lekkozbrojnych, szybko zwrócił uwagę husarzy i pozostałych semenów rozłożonych nieco dalej, w najwyższych trawach. Chwytano więc wszelką broń i nierzadko  –  pochodnie, jakby czując, że w tej walce chodzi przede wszystkim o nie. 

   Zdenerwowani oficerowie okrzykami formowali już żołnierskie szyki, wydawali krótkie rozkazy i dosiadali koni aby jak najszybciej uderzyć na dziwacznego wroga. Zadanie nie było łatwe, nigdy dotąd bowiem nie walczono z kimś, kto nocą atakuje z powietrza, jest szybki, niezwykle zwrotny i bardzo drapieżny. 

   Mimo wielu rannych i kilku zabitych, którzy wraz z przyssanymi do nich potworami lądowali na zabłoconej ziemi, wojsko księcia Konstantego ostatecznie poradziło sobie z trzema tuzinami strzyg. Używano jednak głównie pochodni. Żołnierze, jeden za drugim, dość sprawnie podjeżdżali pod ogniska i pozyskiwali płonące szczapy, a następnie ciskali nimi w latających wrogów. Trafiali całkiem dobrze. Płonące i skrzeczące żałośnie stwory, spadały w półmroku i na zawsze kończyły swój drugi, ponoć szczęśliwszy żywot.  

   Gdy ostatnia, odstraszona ogniem strzyga zniknęła za ciemnym horyzontem, ponad kolejnym pobojowiskiem dało się słyszeć jęki wielu poranionych semenów i husarzy. Tu i tam leżały też zalane krwią żołnierskie trupy. 

   Rotmistrz Daszkiewicz stał nieruchomo. Zdawało się, że wciąż jest zaskoczony i nie wierzy w to, co się niedawno wydarzyło, chociaż  podczas poprzedniej wyprawy na Dzikie Pola widział przecież strzygę siedzącą na dębowym konarze, a potem przelatującą ponad głowami oszołomionych semenów. 

   Artem zaś zaciskał z bólu zęby bandażując krwawiące przedramię. Po niedawnych refleksjach nie pozostał najmniejszy nawet ślad. Kozak uznał, że równie krwiożercza jest druga forma Olgi, która już podczas pamiętnego spotkania na cmentarzu wyraziła się na tyle jasno, że jakiekolwiek współczucie dla niej nie miało już sensu.  

– Czuła pewnie kim jest, a mimo to przyszła kiedyś do mnie i do mojego domu… Ta myśl pojawiła się nagle. Wierzono ponoć na stepie, że wielka miłość może zatrzymać przemianę człowieka w strzygę, co mogło z kolei kierować Olgą czującą zapewne miłość młodego Kozaka, a potem jej męża. Jej przemiana nie została jednak zatrzymana, Artem uznał więc teraz, że były to tylko pobożne życzenia, pusta ludowa wiara. Dlatego należało podtrzymać decyzję podjętą jeszcze przed wyprawą na Niż. 

   Tymczasem zauważył, że stojący niczym posąg Daszkiewicz nagle poruszył się, wydobył z pochwy czarną szablę i zaczął iść w kierunku leżącej nieopodal martwej już, chociaż częściowo tylko spalonej strzygi. Gdy znalazł się tuż obok stwora, wzniósł oręż i ciął znad głowy. 

    Zaskoczony Artem ujrzał jak dowódca chorągwi podnosi coś z ziemi, odwraca się i rusza powoli w kierunku swego namiotu. Stał on ciągle pośrodku obozu. Artem zamrugał, aby wyostrzyć spojrzenie: Daszkiewicz niósł odciętą dłoń strzygi uzbrojoną w długie, czarne szpony. 

   Młody semen zrozumiał go. 

                                                     *         *         *  

Chutor widniał już na zamglonym horyzoncie. Z każdą stają rosły jednak obawy Artema, bowiem przemieniona Olga znacznie wcześniej mogła zajrzeć za ostrokół aby dokończyć to, co pamiętnego dnia zasygnalizowała na cmentarzu. Gdy zaś nie wypatrzyła byłego męża, w swej zwierzęcej wściekłości mogła zaatakować kogokolwiek, choćby czabana czy któregoś z wolnych. Mogła też skoczyć na Wierę… Mogła również nakłonić inne bestie z mokradeł do ataku na samotny chutor. Na chutor bez gospodarza! Ta myśl porażała młodego semena i kazała popędzać konie, chociaż mogło być już po prostu za póżno na jakąkolwiek odsiecz. 

    Artem liczył jeszcze na doświadczenie, oddanie i lojalność wolnych. Przede wszystkim na Dymitra, który mógł poderwać wszystkich bo obiecywał przecież walkę do końca. Od dawna Artem zastanawiał się również dlaczego wtedy, na cmentarzu, przemieniony Kirył potrafił powstrzymać się od ataku i jako strzygoń zagłuszyć głos wzywającej go krwi. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to ślady dawnych powiązań rodzinnych, które zakazywały agresji wobec dawnego brata. 

   Działania Olgi jako strzygi, wydawały się być bardziej naturalne. Zwłaszcza, że w swoim dziwacznym, myślowym języku przekazała byłemu mężowi, że nigdy nie należeli do jednego świata. Twierdzenie to z kolei mogło być pewnym usprawiedliwieniem ataku na Artema. Gdy więc do głosu doszła ostatecznie druga, silniejsza natura, miłosne wyznanie Olgi tuż przed pamiętnym wyjazdem męża na Dzikie Pola, zdawało się być teraz jedynie bladym tłem całego ich wspólnego życia. 

   Obawy Artema znów urosły gdy tuż za dębową bramą podbiegła do niego matka, nosząca jeszcze szarpie na prawym policzku. 

– Co się stało? – spytał z drżeniem zeskakując z luzaka. 

– Ona tu była ! – odrzekła Wiera i mocno uścisnęła syna. 

    Weszli do domu. Artem odpiął czarną szablę i powiesił ją na ścianie w największym pokoju. A gdy usiedli już przy dębowym stole, kobieta zaczęła opowiadać:

– Zmierzchało gdy się zjawiła. Było to krótko po tym, jak odjechałeś. Robiłam wtedy obchód. Przez jakiś czas natomiast zdawało mi się, że ukrywa się za ostrokołem i czeka na coś. Odrzuciłam jednak to wrażenie sądząc, że to tylko mój strach podsuwa mi taki obraz. Dlatego nie zdążyłam powiadomić wolnych, ani uciec. A ona zeskoczyła kilka kroków przede mną, przy tylnej bramie stajni, a potem szponami dłoni rozcięła mi policzek.  Usłyszałam wtedy ten myślowy głos. Dowiedziałam się, że to za Kiryła, którego pozwoliłam kiedyś chłostać i poniżać – ciągnęła Wiera. –  Że nie powstrzymałam bestialskiego Ostapa… 

   Przerwała na dłuższą chwilę. W jej ciemnych oczach pojawiły się łzy. 

– Co ja, słaba kobieta, mogłam wtedy począć aby ugasić wściekłość męża? – zaczęła z łkaniem. – I co w ogóle można było z takim dzieckiem zrobić? Czy chrześcijański pochówek nie musiał być poprzedzony jego śmiercią, a potem nawet pośmiertnym odwróceniem go twarzą do dołu? 

   Artem przytulił matkę i dodał cicho:

–  Nawet sam pleban nic by tu nie zaradził. 

   Widząc oczekiwanie w oczach syna, Wiera podjęła opowieść: 

– Drugi cios miał być śmiertelny. Czułam to i widziałam w jej błyszczących ślepiach. Wtedy jednak, niczym anioł, na czele wolnych pojawił się Dymitr. A właściwie – rzucona przez niego pochodnia, która spadła na strzygę jak grom z nieba!  Ta uciekła z nagłym przerażeniem widocznym w czerwonych oczach – zakończyła kobieta i powoli wstała od stołu. 

   Artem również wstał i wyszedł w pośpiechu. Szukając Dymitra, który stał nieco na uboczu kiedy on wjeżdżał do chutoru, dostrzegł go ponownie przy bramie. Podszedł do Kozaka, bez słowa mocno go uściskał i powiedział:

– Dziękuję! 

   Tamten uśmiechnął się tylko i w zamyśleniu pogładził sumiaste wąsy. 

   Podczas wieczerzy zaś, gdy z matką, dwoma wolnymi i czabanami usiadł znowu Artem do stołu, po krótkich opowieściach o walkach z Tatarami, nie omieszkał wspomnieć o latającej odmianie strzyg. Zaakcentował kolejną, osobliwą bitwę książęcego wojska. 

– Stwory te mogą być groźniejsze od ordyńców !  – dodał z mocą. – Dlatego już jutro, uprzedzając następny, krwiożerczy atak ich naziemnych pobratymców, jeszcze przed zmrokiem w większej sile musimy dotrzeć na bagna. 

                                                    *         *         *     

Szli przez step smagani chłodnym, listopadowym wiatrem. Awangardę stanowili: Dymitr, Anton i Artem. Za nimi człapało siedmiu czabanów niosąc na plecach dwadzieścia osiem pochodni, krzesiwo i cztery wiadra z klepek do połowy wypełnione tłuszczem. Cała grupa liczyła więc dziesięciu ludzi, przy czym jedynie Kozacy uzbrojeni byli w guldynki i przenosili spory zapas amunicyjnych kulek. Chociaż bronią tą nie można było zabić strzygi, jako strzelba przeznaczona na grubego zwierza, dość skutecznie mogła posłużyć do odstraszenia bagiennych stworów. Przede wszystkim zaś tych, którym udałoby się przebić przez zaporę ogniową z pochodni. Poza tym, jeszcze po drodze grupa mogła natknąć się przecież na wilki, czy na innych drapieżców. Śmiałkowie z chutoru nie słyszeli na razie pomruków wilczych watah bo czerwonawe, lekko zamglone słońce, wisiało ciągle z lewej strony. 

   Zanim weszli do starego lasu, gdzie jakiś czas temu na tamtejszych nadrzecznych mokradłach namierzyli gniazda strzyg, Artem pomyślał o matce i o tych wszystkich, którzy pozostali z nią w chutorze. Prawą ręką Wiery był teraz Zachar. Oprócz nich za ostrokołem pozostało jeszcze ośmiu czabanów, uzbrojonych przede wszystkim w pochodnie. To oczywiście na wypadek gdyby zmyślne bestie z bagien, śledzące czasem ludzi, również podzieliły swe siły i zaraz po zapadnięciu zmroku postanowiły ruszyć do pobliskich wsi oraz do samego chutoru. 

   Grupę Artema strzygi mogły zaatakować odpowiednio wcześniej również po to, aby chronić w ten sposób wszystkie słabsze osobniki i same gniazda. Kiedy młody Kozak pomyślał i o tym, baczniej rozejrzał się: na szarzejącym stepie nie zauważył żadnych żywych istot, chociaż ponad nim zaczynały już latać nocne ptaki drapieżne. W tym również sowy. 

   Niebawem grupa znalazła się między starymi, potężnymi drzewami. Dostrzeżono pierwsze nocne zwierzęta. Wśród nich na pierwszy plan wysunęła się płochliwa para dzików. Na wypadek niespodziewanego ataku drapieżników, albo samych strzyg, śmiałkowie z chutoru zmniejszyli odległości między sobą i zapalili dwie pochodnie.  Jedną trzymał Anton idący na czele grupy, drugą zaś jeden z czabanów. Ten zamykał pochód i nerwowo spoglądał na zasnuty już mrokiem las. 

   Ogień oczywiście znacznie szybciej mógł ich zdemaskować. Dlatego zgasili pochodnie w odległości około dwustu kroków przed spodziewanym legowiskiem strzyg. Kozacy  z kolei – otaczając czabanów pierścieniem  –  załadowali już broń. Tymczasowo mogła ona zniechęcić potencjalnych napastników. Niektórzy musieli posuwać się do tyłu, natomiast czabani znajdujący się w środku grupy i trzymający już krzesiwo nad wiadrami z olejem, w każdej chwili gotowi byli do zapalenia co najmniej czterech pochodni. Ryzyko zaskoczenia przez wroga i widmo klęski zawsze jednak istniały.  

   Słysząc cichy szum północnej rzeki,  śmiałkowie dostrzegli charakterystyczne, płaskie gniazda, zawieszone na gałęziach młodszych drzew na wysokości trzech i czterech łokci. Czując wzrastające napięcie i zdenerwowanie otaczających go ludzi, Artem zobaczył jeszcze smukłą dłoń zakończoną szponami. Dłoń zwisającą z krawędzi najbliższego gniazda i należącą niegdyś do kobiety…

   Strzygi spały wciąż, chociaż między drzewami i pośród gęstych, bagiennych krzewów zaczął dominować już mrok. Powietrze stało się ostrzejsze poprzez charakterystyczny, jesienny chłód.  

   Zapalono siedem pochodni. Artem miał nadzieję, że nie spłonie ten, którego żegnał wiele lat temu. Stał wtedy z matką w niewielkiej, północnej bramie chutoru.

 Szepcząc słowa modlitw i czyniąc znak krzyża, czabani stojący za nim rzucili ogniste pociski, które okazały się niezwykle celne. Z dziesięciu nadrzewnych legowisk, widzianych przez grupę Artema jeszcze podczas poprzedniego wypadu, zapłonęło teraz co najmniej pięć! Potem – w ostatnim, przedśmiertnym skoku – ludzie ujrzeli pięć płonących strzyg. Około tuzina ocalałych stworów rzuciło się jednak do ataku. Niespodziewanie obok strzyg, pojawiła się wilcza wataha. Tym razem złożona była z ośmiu osobników. Zwierzęta wyszczerzyły długie kły i razem z bagiennymi bestiami skoczyły na ludzi. 

   Kozacy zaczęli strzelać, nerwowo sięgali jednak po kolejne porcje czarnego prochu. To na krótko zatrzymało poranione strzygi i popiskujące wilki. Gdyby nie kolejne, ogniste pociski wyrzucone przez czabanów zza kozackich pleców,  z grupy stepowych śmiałków pozostałyby jedynie krwawe strzępy!   

   Tymczasem zapłonęły następne kosmate istoty. Padł również czarniawy, stary basior. Od lat panował i polował na lokalnych bagnach. 

   Artem odłożył strzelbę i pewniej chwycił najbliższą płonącą szczapę. Uczynił to w samą porę: tuż przed nim zjawiła się znana mu z cmentarza, drobniejsza strzyga. Istota przemawiająca w duchu drapieżnie brzmiącym głosem Olgi. Ich spojrzenia spotkały się na jedną małą chwilę, na jedno uderzenie serca. Było w nich wiele uczuć, dominowała jednak nienawiść. 

   Artem nie czekał. Pochodnia uderzyła w strzygę, a ponad bagnem rozległ się szczególnie długi, przerażający ryk płonącej istoty. Istoty ginącej na zawsze. Strzyga rzuciła się jeszcze na Kozaka, ale ogień okazał się silniejszy. Olga Druga wyciągała wciąż szponiastą dłoń, pragnęła dosięgnąć Artema, lecz gasły już jej czerwone oczy. 

   Tuż za płonącą wojowniczką pojawił się nagle dawny Kirył i obecny Bellator Szary w jednej istocie. Artem zadrżał pod dominującym spojrzeniem wojownika. Tamten odwrócił się jednak ignorując huk wystrzału z broni Dymitra i ruszył w głąb lasu, w kierunku północnej rzeki. Uczynił to w otoczeniu trzech rosłych strzygoni, które ocalały z pogromu zgotowanego im przez ludzi. Bagiennym stworom towarzyszyły jeszcze trzy młode wilki. 

   Artem spojrzał przed siebie: ponad dogasającymi szczątkami drobniejszej strzygi zaczął formować się całkiem inny, niebieskawy obraz. Obraz pięknej, zielonookiej, jasnowłosej kobiety. To była Olga. W przeciwieństwie do kosmatej bestii, patrzyła łagodnie, uśmiechała się do męża i wciąż malała. Oddalała się jakby między potężne, czarne pnie buków.  

Niezależnie od tego, co się stanie, pamiętaj, że cię kocham!..

   Słowa te nadeszły nagle i uderzyły w Artema jak grom! Patrząc jeszcze na znikający między drzewami niezwykły obraz tej, która była dla niego najważniejsza, młody semen upadł na kolana, ukrył twarz w dłoniach i zapłakał. 

 

                                                 *         *         *  

Bellator Szary biegł z innymi wzdłuż rzeki. Zostało ich tylko czterech, w tym trzech wojowników. Posuwali się na zachód, nad brzegi Dniepru, za sobą pozostawiając rozległe, stare bagna i szczątki braci oraz sióstr. Szczątki istot, dla których żyli. Z lewej i z prawej strony grupy zbierało się coraz więcej wilków. Był to efekt działań Myślowca. Działań zakrojonych na znacznie większą skalę.  

   To prawda, że ponieśli porażkę, przegrali bitwę, ale nie wojnę! Połączą się z innymi społecznościami, będą silni. Pokonają kiedyś nie tylko Kozaków! Myślowiec żałował jedynie, że nie można było już rozliczyć wartownika, który po prostu zasnął. Potem zaś został zaskoczony i spalony przez grupę śmiałków z chutoru. Przez niego jednak zginęło zbyt wiele strzyg!   

   Bellator Szary spojrzał na południe: gdzieś tam, pośród stepowych traw, za drewnianym ostrokołem skryli się pozostali mieszkańcy byłej stanicy. Byli pewnie gotowi do walki i chcieli przede wszystkim bronić pewnej kobiety. Dawno temu bardzo dla niego ważnej. Tak jak ten, który dziś zabił ważną dla niego wojowniczkę. Przyjdzie jednak czas kiedy staną ze sobą oko w oko, a wtedy młodszy brat odrzuci wszelkie sentymenty,  wysunie czarne szpony i zada starszemu ostatni cios!  

   Bellator spojrzał na zachód. Gdzieś tam, na ciemnym horyzoncie, pośród nadrzecznych lasów stojących na mokradłach, czekała na nich nowa kosmata społeczność, z którą Myślowiec nawiązał już duchowy kontakt. Społeczność ciesząca się swoim Myślowcem, wspierana przez waleczne ptasie siostry i dysponująca całym labiryntem podziemnych komór, niezbędnych w czasie srogich zim nadciągających nad leśno – stepowe strefy. Komór rozciągających się aż pod rozmaite ludzkie siedziby i bardzo potrzebnych do kolejnych bitew i wojen.  

   Bellator Szary spojrzał w lewo: najwyższy w hierarchii strzygoń biegł pewnie, sprężyście i ściskał w dłoni strzelbę Antona, który w pewnym momencie zaczął używać jej jak maczugi. Kiedy zamachnął się zbyt mocno, broń wyślizgnęła mu się z dłoni i poleciała zbyt daleko aby Kozak mógł ją potem odzyskać. Myślowiec biegł pewnie, chociaż kule z ludzkich strzelb jeszcze tak niedawno mocno poszarpały jego ciało. Ciało znów gotowe na bardzo długie życie! 

   Dość długo też rywalizowali ze sobą. Myślowiec często mu ustępował, zrezygnował na przykład z ataku na chutor, chociaż tak naprawdę mógł pokonać go fizycznie w każdej chwili, o sile myśli nie wspominając. I Bellatorowi Szaremu, i innym kosmatym z mokradeł przekazał kiedyś ważne myśli:

– Wszyscy oczywiście wiemy, że pochodzimy z ludzi, z istot dobrze dziś zorganizowanych i uzbrojonych. Dlatego nie powinniśmy traktować ich wyłącznie jako żródła krwi ale obserwować ich i uczyć się od nich wielu rzeczy, które można wykorzystać w walce. Wierzę bardzo mocno, że z czasem okażemy się od nich silniejsi ponieważ z dużej odległości będziemy widzieć nie tylko swoich i zwierzęta, ale również ich ! Poza tym świat zwierząt stanie kiedyś całkowicie po naszej stronie. I nie chodzi tu wyłącznie o stworzenia widoczne na co dzień albo bardzo małe.    

   Bellator Szary spojrzał w mglistą dal. Wojna drapieżnych trwała od milionów lat i nadal będzie trwać. I tylko wieczna Matka Natura wiedziała jaki będzie jej finał. 

                                                   *         *          *  

 

   Chłodny listopadowy powiew omiótł mocniej strażniczą wieżę, nieduży majdan, front domu, stajnie i siedzącego przy nich Artema. Młody Kozak tempo wpatrywał się w brązowy brzusiec garnca z gorzałką, który błyszczał na niewielkim stole, postawionym kiedyś na wydeptanym teraz placu. 

    Artem znowu rezygnował z życia. Znowu musiał oglądać smutne oczy matki, chociaż jeszcze tak niedawno, w pobliskich Suchakach uśmiechał się do dziewczyny o imieniu Sonia. Dziewczyna mieszkała na południu, w jednej z nowopowstałych  słobód i bardzo mu kogoś przypominała. Zignorował ją jednak, chociaż była bardzo piękna i wyciągnęła do niego smukłą dłoń. 

   Artem niczego nie chciał już widzieć i słyszeć. Nie poruszyła go nawet wieść z Łubni gdzie z rotą stanął teraz rotmistrz Daszkiewicz, który pokazał księciu Konstantemu odciętą na wojnie, szponiastą dłoń strzygi. Zaskoczony początkowo książę musiał w końcu uwierzyć, że wrogiem Rzeczpospolitej są nie tylko Turcy albo Tatarzy, nie tylko bisurmani co jakiś czas ciągnący z południa. 

   Nie poruszyła Artema również inna wieść: oto dzicy z Budziaku całkiem niedawno zapędzili się aż nad Sułę, przemknęli bardzo blisko chutoru. Dzięki Bogu rozległy step przemierzały wciąż dumne i dobrze uzbrojone książęce chorągwie, pełniące przecież funkcje strażnicze i nadal korzystające z szeregu stanic, które ciągnęły się z kolei na wschód i na zachód od chutoru Artema. Silne, książęce oddziały co dzikiemu nigdy nie darowały

   Artem zaś siedział przeważnie nad gorzałką i milczał. Któregoś dnia uwierzył bowiem, że w chwili, w której zabił pierwszego ordyńca, zaczęło uchodzić z niego odwieczne światło dane ludziom, a na jego miejscu pojawiał się coraz głębszy mrok. Tak naprawdę więc, jako żołnierz, nie mógł dać szczęścia nikomu. Nie mógł dać Oldze prawdziwej miłości, tej, która być może uratowałaby ją pewnego dnia przed drugą, silniejszą naturą. 

   Chłodny powiew znów omiótł niewielki majdan. W pewnej chwili na lśniącej krawędzi garnca usiadły dwa żółte motyle. 

   Zaskoczony Artem zatrzepotał powiekami. Przytępiony wypitym alkoholem, wyciągnął dłoń aby je pochwycić, aby poczuć jeszcze ostatnie znaki minionego lata. Motyle zerwały się jednak do lotu i pofrunęły w stronę czerwonawej, zamglonej już tarczy zachodzącego słońca. 

 

                                                           Waldemar Jagliński  2016 – 2022

Skip to content