Artem Kindraczuk. Wysoki, dobrze zbudowany semen z czarnym osełedcem noszonym na wzór Zaporożców, zwinął czerwono – złoty płaszcz z karazji i położył go sobie pod głowę. Potem wyciągnął nogi, oparł je na kulbace i przymknął oczy czując znużenie wielogodzinną jazdą wzdłuż Dniepru.
Głośne rozmowy pocztowych przy kartach mieszały się z wykrzykiwaniem handlujących obok i ze szczękiem obozowych naczyń. Przygotowywano już wieczerzę i ciągły gwar unosił się nad chorągwiami, które rozłożyły się trzema okazałymi obozami na wysokości ostatniego progu skalnego ciągnąc na Niż. Tam – zgodnie z rozkazem młodego księcia Jaremy przebywającego jeszcze za granicą – należało przykrócić tatarskie swawole.
Ordy koncentrowały już bowiem siły do nowych najazdów. Podchodziły aż pod Kamieniec Podolski nazywany przedmurzem chrześcijaństwa albo bramą do Polski. Dlatego więc ramię w ramię Kozacy i Lachy bronili głównie południowo – wschodnich rubieży rozległego Lechistanu. A w nim również magnackich posiadłości.
W skład wojsk Konstantego, który był faktycznym dowódcą przede wszystkim na własnych ziemiach, to znaczy w okolicach Łubni, Chorolu czy Wiśniowca, wchodziła głównie lekka oraz ciężka jazda. Natomiast na Dzikie Pola skierował książę dwie chorągwie semenów oraz rotę husarii. Już wtedy czynił odpowiednie zabiegi, aby ściągnąć do swego wojska przede wszystkim dobrych, ciężkozbrojnych towarzyszy – bitwy z Tatarami zawsze wiązały się ze stosunkowo dużymi stratami osobowymi.
Zwerbowanie husarza zaś łączyło się ze sporym kosztem. Zwłaszcza, że dla żołnierzy tych wywodzących się przecież ze szlachty, służba w wojskach królewskich czy hetmańskich była bardziej zaszczytna. Budziła większe poważanie.
Co innego lekkozbrojni. Tu zawsze można było powiększyć wojsko osadzając Kozaków lub chłopów na posłudze wojennej. Czyli w razie konfliktów zbrojnych każdorazowo ściągać ich w szeregi wojska w zamian za pańszczyznę albo świadczenia pieniężne dla magnata. Jeszcze łatwiej było zwerbować rozmaitych awanturników, którzy walkę mieli przecież w naturze. Często szukali oni dłuższego, stałego dochodu jakim mógł być choćby niewielki żołd.
Natomiast dla młodego Jeremiego, pełnego zapału do wojaczki i oddania dla sprawy, Niderlandy stały się pierwszym doświadczeniem wojskowym. Doświadczeniem, które kiedyś wykorzystać miał przede wszystkim w walkach na południowo- wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej.
Artem westchnął walcząc jeszcze z ogarniającą go sennością. Kolacji nie musiał jeść, a straże już rozstawiono. To one w najbliższym czasie zostały zobowiązane do nasłuchiwania i wypatrywania wrogich zagonów. On natomiast, czując ciepło dochodzące od najbliższego ogniska, powoli podniósł się i odpiął czarną szablę – dar od towarzysza Łahiszyńskiego za głowy ocalenie w potykaniu się z Tatarem.
Jako semen i żołnierz oddziałów wspierających ciężkozbrojne hufce, uratował kiedyś dowódcę husarzy. Chociaż nie było to jego podstawowym obowiązkiem, szlachcic zapragnął odwdzięczyć mu się jakoś szczególnie. Czarna szabla zaś stanowiła rodzaj wywyższenia walczącego Kozaka.
Artem rozłożył więc karazję w barwach Korybuta, położył na niej szablę, a potem okręcił ją płaszczem i znowu wyciągnął się na wygniecionej trawie pod głowę podkładając trochę sztywniejszą, ale wciąż miękką ,, poduszkę’’. Zanim ponownie ogarnęła go senność, rozpiął watowany, szaroniebieski żupan i poluzował szeroki, skórzany pas nośny.
Odpłynął jednak w dziwny i straszny zarazem sen: była jesień, stał na majdanie rodzinnego chutoru i z niepokojem patrzył w szare niebo, na którym rozkrzyczane chmary wron walczyły z coraz liczniejszymi, wielkimi sowami nadlatującymi z zachodu, chociaż nie nadszedł jeszcze wieczór. Z tyłu natomiast podeszła do niego jego żona Olga. Kiedy odwrócił się i spojrzał na nią, uśmiechnęła się ze złowrogim cieniem. I nagle jej młoda, piękna twarz zaczęła się marszczyć, ciało odpadało gnijącymi płatami, a spod nich zaczęła wyłaniać się nowa forma istnienia. Forma szybko obrastająca w sierść i przypominająca wilczycę…
Przerażony otworzył oczy: był w nocnym obozie, słyszał jego charakterystyczny gwar. Po chwili zaś oznajmiono mu, że wieczerza gotowa. Otworzył powieki, kilkukrotnie głęboko zaczerpnął powietrza, podniósł się, pokręcił głową, jakby wciąż niedowierzając temu, co spotkało go we śnie. Potem wrócił jednak myślami do żony.
Olga. To przede wszystkim dla niej i dla ich wspólnej przyszłości – już jako rejestrowy i wolny – znalazł się na posłudze wojennej, gotów dosłownie stracić głowę. Olga. Piękna i zarazem pragmatyczna kobieta, której zazdrościli mu wszyscy okoliczni mężczyźni i mieszkańcy leśno – stepowej strefy. Olga. Namiętna kochanka z uśmiechem przyjmująca od niego stepowe kwiaty i licząca czerwone za konie oddane księciu Konstantemu. Olga. Niedoszła matka wierząca jednak w macierzyństwo. Dlatego często kiedy leżała przytulona do jego boku, mówiła o konieczności wezwania medyka. Kiedy przybył on wreszcie do samotnego chutoru omiatanego chłodnym, jesiennym wiatrem i zbadał Olgę, orzekł trochę przygnębiony, że trzeba mieć nadzieję.
Olga. Melancholijna i odległa. Niespokojna. Bez przyczyny wybuchająca gniewem. Wychodząca przed dom i długo wpatrująca się w gwiazdy. Albo uciekająca w noc, na dziki step. Zupełnie jak ktoś, kto nie potrafi przeciwstawić się swojej drugiej naturze. Olga. Wracająca do domu brudna i dysząca, niczym ryba wyrzucona na brzeg rzeki. Olga. A teraz ten straszny sen!..
Na początku Artem był przede wszystkim zaskoczony jej zachowaniem. Wstawała czasem w środku nocy, wychodziła przed dom otoczony palisadą i długo wpatrywała się w niebo. Jakby ktoś stamtąd miał jej w czymś pomóc. Artem czuł wtedy, że chodziło o dziecko.
Potem było gorzej, również nocą próbowała otworzyć mniejszą, północną bramę i wyjść z gospodarstwa, przemykając wcześniej między stajniami. To z kolei wywoływało naturalną obawę nie tylko o nią, ale i o całą rodzinę, często pogrążoną we śnie. Olga zaś, zatrzymywana wówczas przez Artema siłą, protestowała i krzyczała, że ją zniewala. Po czym nie odzywała się przez kolejne dni.
Najtrudniejsze miało jednak dopiero nadejść. Którejś letniej nocy udało jej się bowiem niepostrzeżenie wymknąć z małżeńskiej sypialni znajdującej się na parterze domu. Otworzyła jego tylne drzwi, zmyliła stojącego na dziesięciometrowej wieży wolnego, odryglowała skrzydło północnej bramy i wyszła na step.
Powiadomiony przez strażnika, którym był wówczas Anton, przerażony Artem błyskawicznie zorganizował czteroosobowy, uzbrojony w samopały i pochodnie oddział poszukiwawczy. Usłyszał wtedy ważne, ale również jakoś drażniące słowa ojca stojącego już z szablą nieco z boku i obserwującego całe zamieszanie:
– Pilnuj jej lepiej! I bacz na wszystkie dusze chroniące się za tą palisadą!
– Pomóż mu zamiast mleć ozorem! – odezwała się po chwili matka, która nigdy nie wybaczyła ojcu wygnania młodszego syna, chociaż zdawała sobie sprawę z charakteru znaków, jakie nosił Kirył.
Czasem dawała Ostapowi do zrozumienia, iż byłoby lepiej, gdyby chłopiec umarł i doczekał się chrześcijańskiego pochówku. To zresztą często zdarzało się pośród młodych, stepowych strzyg. Takie dzieci podobno nie wchodziły już w drugie życie i nie zasilały w ten sposób szeregów stepowych stworów.
Tymczasem Artem w towarzystwie Dymitra i dwóch czabanów wyruszył na północ, w kierunku starego lasu wznoszącego się nad rzeką. Targany obawami o życie Olgi, na przemian myślał też o tym, że jego żona może kogoś mieć – zazdrościli mu jej przecież wszyscy okoliczni mężczyźni. Poza tym jako małżeństwo mieli problem ze spłodzeniem potomstwa.
Kolejny raz jednak Olga zaskoczyła go – siedziała sama na dużym, nadrzecznym kamieniu. Tym razem wpatrywała się w rwący nurt, połyskujący srebrzyście w świetle wielkiego Księżyca zawieszonego na ciemnogranatowym niebie. Artem dziwił się przy tym, że jego żona, młoda, piękna kobieta zachowuje się tak, jakby zupełnie nie obawiała się o swoje życie…
W tamtej chwili przeraził się własną, nagłą myślą: była z nim nieszczęśliwa i może właśnie dlatego chciała umrzeć?! Zerwał się więc z ukrycia, zza burzanu kołysanego lekkim wiatrem, chcąc jeszcze raz z nią porozmawiać. Ale Olga wstawała już niespiesznie, rozejrzała się, a potem ruszyła w kierunku chutoru otulonego delikatnym płaszczem mgły. Artem pociągnął Dymitra i czabanów. Wrócili zaraz za nią gasząc pochodnie i starając się pozostać niezauważeni.
Takich wypadów było wiele. Czasem musieli użyć broni, aby odstraszyć wilki, albo mokli w gwałtownym deszczu. Nikt nie wiedział jednak jak samotnej, nieuzbrojonej Oldze udawało się przeżyć w dzikiej, leśno – stepowej strefie huczącej przecież głosami rozmaitych drapieżców. Wszak Artem z wolnymi czy czabanami wyruszał zawsze z jakąś zwłoką, zależną oczywiście od czujności straży. Tutaj miał pretensje przede wszystkim do Dymitra, nieformalnie będącego dowódcą wolnych stanowiących ochronę chutoru, która czasem po prostu przysypiała.
Na szczęście nastał okres spokoju – tego samego roku, od wczesnej jesieni. Olga uspokoiła się na tyle, że pozostawała wciąż w granicach ostrokołu. Nawet Ostap znacznie złagodniał. Przekonał się chyba ostatecznie do dziwacznej synowej, jak nieraz zdarzało mu się o niej mówić. Cóż, trudności młodej kobiety z zajściem w ciążę mogły być przyczyną bardzo dziwacznych zachowań. Z pragnieniem zdobycia większej siły i niezależności z naturą na czele. Zarówno siła, jak i niezależność od wieków kojarzone były z wilkami, nad którymi chciano zapanować albo wziąć od nich niejako pewne cechy. Być może to samo chciała uczynić Olga? Jej życie zaś bez wątpienia wpływało na jej męża, co z kolei mogło rysować treść jego snów.
Niewątpliwym zaprzeczeniem koszmaru stał się obraz pożegnania przed jego ostatnią wyprawą na Niż. Wspomnienie, które pojawiło się nagle i silnie pokrzepiało. Podnosiło przerażonego Artema na duchu i w dużej mierze odzwierciedlało jego odczucia dotyczące związku z Olgą.
Stali oboje na dziedzińcu chutoru, przed jego główną bramą i kanciastą, dębową wieżą omiataną chłodniejszym, wczesnojesiennym wiatrem. Artem już przepasany i uzbrojony czule objął i pocałował Olgę, a ona uśmiechnęła się zalotnie. Potem nagle spoważniała, spojrzała mu głęboko w oczy i powiedziała:
Niezależnie od tego co się stanie, pamiętaj, że cię kocham!…
Musiał przyznać sam przed sobą, że słowa te co najmniej go zaskoczyły. Myślał o nich przez jakiś czas, brał pod uwagę potencjalny napad Tatarów, czy wszelakich opryszków przemierzających tereny graniczące z Niżem. Potem jednak uspokoił się mając na uwadze doświadczoną ochronę chutoru i stosunkowo częste książęce patrole wojskowe przeczesujące między innymi tamte okolice. Milej przecież było wspominać chwile, kiedy ukochana kobieta kładła się wieczorem obok, a on naprawdę czuł jej miłość.
Słowa Olgi wyciskały łzy szczęścia. Żyły w nim przez długie dni i noce, kiedy to coraz bardziej znużone chorągwie księcia posuwały się wzdłuż Dniepru, wyczekując pierwszego starcia z Tatarami. Wtedy rosła też tęsknota za żoną i domem.
Natomiast kilka lat wcześniej, jeszcze jako kawaler, Artem chciał hodować konie. Książę jednak chutorem nagrodził jedynie jego ojca Ostapa, by ten jako rejestrowy i przedniejszy żołnierz króla, a potem książęcy, wierny żolnierz, za końską posługę czerwone czasem dostawał. Jego pierworodny mógł zostać właścicielem byłej stanicy, ale dopiero po śmierci ojca wzywanego jeszcze niekiedy na wojnę. Gdy Tatarzy prowadzeni przez samego Chana, większą siłą stawali u wrót Rzeczpospolitej, ciągnąc aż z Krymu.
Wtedy zresztą i wynajęci wolni pełniący w chutorze rolę straży i obok książęcego żołdu otrzymujący od Ostapa dodatkowe grosze, zapewne poszliby do bitwy na Zaporoże, w domostwie pozostawiając jedynie kobiety i koniuchów. Ci z kolei również potrafili używać rozmaitej broni w przypadku napadu włóczęgów, opryszków, czy niedobitków tatarskich.
Artem zaś przez dłuższy czas musiał pracować w książęcym lesie. Pańszczyzna ta była mu jednak nie w smak. Zresztą nie tylko jemu. Wprzęgnięty był w system feudalny. Nie miał szans, aby zostać rejestrowym, a potem dostawać godny żołd i służyć w armii koronnej, pod hetmane Koniecpolskim. Miał jednak zasłużonego ojca.
Nawiasem mówiąc – magnaci niezbyt chętnie zwiększali liczbę rejestrowych, bo wiązało się to ze sporymi wydatkami. Z drugiej strony pragnęli jednak zachować swoje rozległe ziemie, latyfundia i bacznie obserwowali starania króla, który poprzez rejestr mnożył stałą armię. Widmo monarchii absolutnej nie było im w smak.
Artem od zawsze preferował wojaczkę. W 1625 roku, kiedy to stał się rejestrowym, Ordynacja kurukowska ustaliła wysokość rejestru na sześć tysięcy semeńskich szabel. Natomiast Artem już jako dziesięcioletni chłopiec chciał robić szablą. Bacznie obserwował wolnych. Wolnych, którzy wybrali ohronę chutoru. Wąsatych Kozaków noszących szable, pistolety i długie czekany.
Dobrze pamiętał obronę chutoru napadniętego któregoś lata o świcie przez grupę awanturników. Obraz ów wrył mu się w pamięć, chociaż minęło wiele lat i pozwolono mu jedynie obserwować wszystko pod okiem jednego z czabanów. Stał wtedy grzecznie obok koniucha przy jednej z niedużych klap strzelniczych. Wyżej zaś, na drabinie stał Anton wyposażony w guldynkę i ostrzeliwał trzech szczególnie agresywnych, wyglądających na rzezimieszków jeźdźców ciągnących z południa. Zanim przybyło książęce wojsko zwabione odgłosami walki, od kul zginęło wówczas kilku napastników. Ojciec powtarzał potem, że zwycięstwo nad owymi włóczęgami szukającymi przygód, mieszkańcy chutoru zawdzięczają przede wszystkim sobie.
Jakiś czas po tym napadzie mały Artem usłyszał od Dymitra, że nadciągają Tatarzy. Ucieszył się pragnąc zobaczyć kolejne walki. Nie doszło jednak do napaści na chutor. Wkrótce okazało się, że skośnoocy wojownicy spalili jedną z byłych stanic, nim z odsieczą ściągnęły wojska księcia Konstantego.
Wspierany przez ojca Artem, cichcem uczył się fechtunku. Było to niezbędne, aby w przyszłości starać się o służbę w książęcych oddziałach lekkozbrojnych. Natomiast zarówno ciężkozbrojni towarzysze książęcy, jak i dowódcy lekkiej jazdy znani byli z uczciwości w wypłacaniu lafy otrzymanej od rotmistrza. Jedni i drudzy zamawiali i kupowali w mieście porządne mundury z sukna w barwach Korybuta. A czasem nawet gorzałkę i przedni miód.
Jedząc z kolei pieczeń z suhaka, pokrzepiony ostatnim obrazem żegnającej go Olgi, Artem rozmyślał o ich wspólnej przyszłości. O żonie, którą mimo wszystko kochał i chciał przychylić jej nieba. Pocieszał się więc i wierzył, że to był tylko zły sen wynikający z małżeńskich przeżyć. Że Olga będzie jeszcze całkowicie zdrowa i doczekają się potomka. A jeśli udałoby mu się przetrwać kilka kolejnych wypraw na Dzikie Pola, mógłby odłożyć więcej złotych i kupić jakieś domostwo z kawałkiem ziemi, najlepiej daleko od pańskich włości, aby między wyprawami wojennymi hodować własne konie. Gdyby mógł robić to z Olgą, byłby naprawdę szczęśliwy!
– Strzyga! – dobiegł go głos jednego z pocztowych, który wcześniej innemu żołnierzowi usiłował sprzedać czapkę, żądając pięćdziesięciu groszy. Przeciętne semeńskie nakrycie głowy – podbita futrem, czasem nieco czubiasta czapka – nie kosztowało bowiem więcej niż czterdzieści groszy.
– Ale wielka! – mówił skonsternowany Kozak, wskazując innym rzeczywiście nienaturalnie ogromną sowę podobną do uszatki błotnej, która usiadła na czarnym, łukowatym konarze starego dębu, dziwnie mocno świeciła wielkimi, czerwonymi oczami i jakby w ogóle nie przejmowała się bliskością ludzi.
Żołnierze przerywali rozmaite obowiązki i czynności, chwytali najbliższe pochodnie i kierowani przede wszystkim ciekawością – szli czym prędzej we wskazane miejsce. Nierzadko poza żółtopomarańczowy krąg ognisk stanowiący dodatkowe zabezpieczenie właśnie przed dzikimi zwierzętami. Nawet porucznik Jodłowski i chorąży Galiński ruszyli w tamtym kierunku rozkazując nielicznym, aby pozostali na miejscu. Dlatego rotmistrz Daszkiewicz początkowo patrzący na to ze zdumieniem i zmarszczonymi brwiami – w końcu poszedł za większością nakazując jednak, aby nie wychodzono poza ogniowy krąg.
– To strzyga! Uważajcie! – usłyszał znowu Artem.
Pozostawał wciąż na swoim miejscu jako jeden z tych, którzy najbardziej wzięli sobie do serca polecenia przełożonych. Chociaż nie dotyczyły one walki z ordą, a straże rozstawione wokół obozu i tak czuwały.
W pewnej chwili Artem poczuł silny niepokój. Obrazy małego Kiryła obitego nahajem stanęły jak żywe. Młodszy brat uśmiechał się jednak jakoś dziwnie. Jakby z cieniem dzikiej satysfakcji zupełnie niepasującym do jego położenia!
Czyżby ojciec rzeczywiście miał rację?
Artem zerwał się na drżące nogi, chwycił pochodnię zatkniętą obok na szczycie prowizorycznego stojaka i energicznie ruszył do innych zgrupowanych już na skraju obozu. Stali przed mroczną ścianą starego lasu stanowiącego jeszcze element leśno – stepowej strefy. Artem nie zobaczył już jednak tajemniczej uszatki na konarze dębu – przez żołnierski gwar przebił się trzepot potężnych skrzydeł.
Dopiero wtedy dostrzegł sylwetkę drapieżnego stworzenia majestatycznie sunącego ponad głowami zdumionych semenów. Gdy pohukujący stwór znalazł się najbliżej Artema, oczom Kozaka ukazał się widok nagiej kobiety wyposażonej w długie, czarne szpony. Kobiety, której plecy, ramiona i wewnętrzne części ud pokryte były piórami nocnego ptaka.
* * *
Końska szczęka pokryta zaschłymi, ciemnoczerwonymi plamami krwi, ze świstem przecięła chłodne, zaporoskie powietrze i przeleciała tuż nad głową rannego Artema. Przed oczami młodego Kozaka migotały coraz większe, ciemne plamy, ale wciąż osłaniał się czarną szablą, a złoto – czerwony mocny kałkan wiszący na jego zmęczonych plecach i nadal dobrze je chroniący, pozwalał mieć jeszcze nadzieję.
Stosunkowo długi i masywny masłak, którym dysponował czarniawy Nohajec pochylony teraz na koniu, zdawał się być jednak prymitywną bronią. Normalnie szabla darowana Artemowi przez husarza powinna była go zniszczyć.
Ale młody żołnierz księcia Konstantego czuł się coraz słabszy. Rana barku krwawiła. Wściekły i bezsilny zarazem – chwilami widział rosłego rotmistrza Daszkiewicza walczącego w środku chorągwi. Dowódca wyróżniał się brakiem czapki, jasną, rozwianą czupryną i karmazynowym kontuszem. Ciął szablą na prawo i lewo eliminując kolejnych, stających z nim do pojedynku, na ogół niewysokich, krępych wrogów noszących czasami lamelkowe zbroje wykonane przeważnie ze skóry lub rogu. Lojalnie osłaniano rotmistrza niejednokrotnie odnosząc poważne rany. Podobnie jak wszystkich ciężkozbrojnych towarzyszy ruszających teraz do drugiego ataku w odległości około trzech staji od miejsca zmagań lekkozbrojnych.
Kilkuset wojowników nierzadko dysponujących sławnymi już łukami refleksyjnymi, wyprawiło się na Zaporoże najprawdopodobniej w celu wzięcia jasyru. Stanowili oczywiście bardzo niebezpieczny oddział nawet dla wprawionych w bojach, uskrzydlonych towarzyszy. Zakładano, że w rejonie mogą znajdować się inne, podobne grupy.
Na początku starcia z ordyńcami spotkanymi tuż po ominięciu ostatniego progu skalnego, husarzy przełamali ich szyki stosując mocne, czołowe uderzenie. Rozproszonych Tatarów zaatakowali semeni, chcąc ostatecznie rozbić wroga. Ten jednak zdołał ich oskrzydlić, a potem pojawił się jeszcze jeden oddział ordyńców i z impetem zaatakował z flanki, z każdą chwilą poczynając sobie coraz śmielej.
Dumni husarzy ruszyli już z niewielkiego pagórka szumiąc długimi piórami. Wcześniej już podzielili siły na dwa pododdziały, które ponownie miały staranować zbyt pewnych siebie skośnookich napastników. Tymczasem pomimo kałkanów od strzał padło co najmniej kilkunastu książęcych jeźdźców, chowających się często za końmi i doprowadzających w ten sposób do walki w zwarciu. To z kolei przechylało szalę na stronę Kozaków. W tym czasie asekurowano także – a może szczególnie – walecznego chorążego Galińskiego noszącego Korybuta, co powiewał na wietrze i wielu żołnierzom zawsze dodawał sił do walki.
Artemowi też. Ale nie dzisiaj. Chociaż zaciskał zęby, słabł z każdą chwilą, a ciemne plamy utrudniały widzenie. Kiścień rozdarł mu rękaw żupana, smagał powietrze coraz bliżej głowy młodego semena i szczerzył przerzedzone, końskie zęby. Pokrywała je zakrzepła krew upuszczona całkiem niedawno z lewego barku Artema.
Pojawiające się uporczywie obrazy Olgi z uśmiechem czekającej w bramie chutoru, wykrzesały z Artema ostatek sił. Wściekłość rosnąca w bezsilności zdołała podnieść go w kulbace i unieść jeszcze raz czarną szablę. Widząc wykrzywioną pogardą smagłą twarz Nohajca, Kozak wychrypiał z dna wrzącej duszy:
– Wracaj do Budziaku, śmierdzielu!
Tamten zaśmiał się sarkastycznie, ukazując przy tym ubytki w nierównym, pożółkłym uzębieniu otoczonym ciemną, sterczącą szczeciną zarostu. Potem kolejnym uderzeniem masłaka niemal zrzucił Artema z siodła. Na szczęście ten zdołał osłonić się szablą. Ale już po chwili wyprostował się, ryknął gniewnie i resztką zebranych sił – stojąc mocno w strzemionach – zaczął razić przeciwnika serią potężnych cięć znad głowy. W pewnym momencie – masłak pękł z głośnym trzaskiem. Kolejnym uderzeniem z góry Artem rozpłatał czaszkę całkowicie zaskoczonemu Tatarowi.
Widząc już bardzo niewiele poprzez tańczące przed oczami ciemne plamy, młody Kozak zaczerpnął głęboko powietrza i sięgnął po bukłak z gorzałką, która pobudziła go na krótko. Zachwiał się jednak potężnie, widząc kolejnego przeciwnika machającego już prowokacyjnie większą chyba jeszcze końską szczęką zatkniętą na brązowawym masywnym drzewcu.
Szczęśliwie obok pojawił się wierny towarzysz, niejaki Serhij. Podjeżdżając z boku, odpiął od pasa bandolet i zdzielił nim w głowę zapalczywego, ciemnookiego wojownika posyłając go tym samym na ziemię.
– Dziękuję – wymamrotał Artem i tym razem drżącymi, zakrwawionymi rękami przechylił bukłak z wodą.
– Może i ty kiedyś ocalisz mi skórę – odrzekł Serhij, a potem sprawnie podał mu zwinięte ciasno płócienne szarpie i pomógł właściwie założyć opatrunek na krwawiący bark.
Gdyby nie kałkany, semeni zginęliby w tym czasie: tarcze noszone przez nich na plecach osłoniły ich przed kilkoma strzałami wypuszczonymi przez wrogich wojowników wciąż nacierających z flanki. Artem zaklął cicho czując lekkie ukłucie grotu i spojrzał w tamtą stronę – pierwsza grupa ciężkozbrojnych uderzała właśnie w Tatarów z ogromną siłą, odrzucając ich w tył razem z wierzchowcami.
Krzyk poranionych i umierających wojowników, zawieszonych jak szmaciane kukły na husarskich kopiach, mieszał się ze szczękiem broni, trzaskiem łamanego drzewca i przedśmiertnym rżeniem koni upadających na ziemię poznaczoną głębokimi śladami kopyt. Przerażone grupki rozbitych Nohajców zaczęły umykać z pola walki. Ścigano je rąbiąc szablami jak popadło, a wizja zwycięstwa podniosła również Artema i na tyle dodała mu sił, że ruszył ostro za siepaczami, niesiony ciemnymi skrzydłami drapieżnika przenikniętego pragnieniem mordu.
Uciekający Tatarzy sięgali do sajdaków i wypuszczali dziesiątki strzał. Nie pomogło im to jednak zachować życia, bowiem rozsierdzeni Kozacy unikali tych pocisków, przechodząc nawet pod brzuchami pędzących koni. Potem dopadli przerażonych, ciemnowłosych wojowników.
Artem nie czując już bólu ani zmęczenia wznosił ramię, jak w amoku tnąc szablą wyciągnięte w obronie ręce, piersi, lamelkowe zbroje i wykrzywione przedśmiertnym strachem smagłe twarze ordyńców.
Osłabienie jednak powróciło – wszystko wokół zaczęło się zacierać, rozmywać. Wszelkie odgłosy docierały do Kozaka jakby z dala i znacznie wyciszone zdawały się być nie w pełni realne. Kiedy więc ujrzał przed sobą pojedynczych tatarskich uciekinierów zanurzonych w panoramie stepu podobnego do falującego, szarozielonego morza, wypełnionego rozpływającymi się czarniawymi trupami i fragmentami porzuconej broni wyglądającej niczym połamane maszty okrętów – znowu potężnie zachwiał się w kulbace.
Gdyby nie czyjeś mocne ramię, niechybnie runąłby na ziemię.
Stracił jednak przytomność. Na dobre ocknął się dopiero po kilku godzinach, czując szarpie uciskające ranę i słysząc charakterystyczny obozowy gwar, a następnie mocne, donośne słowa Daszkiewicza:
– Zwycięstwo jest całkowite, bracia! Łupy podzielimy, swoich zbierzemy i godnie pochowamy. A potem – powrót!
* * *
Bellator Szary. Wojownik znany wcześniej społeczności z mokradeł jako Kirył Drugi rozejrzał się energicznie oceniając pozycje osobników watahy. Uznał, że są niebezpiecznie blisko, stanął więc niezwłocznie z prawej strony Myślowca. Ten przyklęknął już, pochylił masywną, kosmatą głowę, obiema dłońmi dotknął skroni i wysłał ku leśnym drapieżcom polecenie odejścia.
Wilki zatoczyły krąg. Ich przednia straż pełniąca również funkcję tropicieli, wcześniej już wypatrzyła pierwszą ofiarę. Była nią drobna, dość młoda robotnica idąca dotąd nieco z boku całej grupy strzyg. Teraz zaś, tak jak inne robotnice potrzebne między innymi do budowy solidnych nadrzewnych gniazd, osłaniana przez kilku rosłych myśliwych.
Chociaż poczuła się zagrożona, robotnica aspirująca do miana wojowniczki wysunęła się poza myśliwski krąg ochronny i warknęła ostrzegawczo, skupiając mroczne spojrzenie na najbliższym drapieżniku. Potem wysunęła czarne szpony.
Bellator Szary stojący plecami do skupionego Myślowca, zdenerwowany zacisnął owłosione szczęki i posłał jej krótką myśl:
– Natychmiast się wycofaj!
– Chcę być jak ty! – odebrał zaraz trącący złośliwością komunikat i jednocześnie aksamitny głos myśli mieszkający wciąż w mózgu owłosionego stworzenia zrodzonego kiedyś z ładnej, jasnowłosej dziewczyny.
Warknął głucho, przymknął na chwilę czerwone oczy i niezadowolony pokręcił głową czując rosnącą obawę o tę, która chciała być – i była – bardzo waleczna. I najważniejsza w jego dotychczasowym, drugim życiu. Zobowiązany chronić przede wszystkim tego, który w hierarchii z mokradeł zajmował najwyższe miejsce, czekał jednak w kręgu utworzonym przez pięciu wojowników.
Poprzez wilcze pomruki oznaczające najwyższą gotowość do ataku, przebijały się jeszcze niedawne obrazy polowania na drobne, leśne ssaki. Wtedy też – jak się zdawało – obrazy zaspokojenia, kiedy to wszyscy mogli napić się świeżej krwi. Niektórych myśliwych wołała jednak inna krew – była to krew ludzi mieszkających w samotnym chutorze, omiatanym stepowym wiatrem.
Bellator Szary stanął wówczas przeciwko myśliwym, chociaż do konfliktów w społecznościach z mokradeł dochodziło niezwykle rzadko. A już na pewno nie w przypadkach dotyczących człowieka. Jako silny już wówczas wojownik mający na koncie dwa czarne, grzywiaste basiory, w gwałtownej, krótkiej walce zdołał pokonać pewnego ambitnego strzygonia. Potem jego wściekłe wciąż spojrzenie spotkało się na chwilę ze wzrokiem Myślowca, który ostatecznie zarządził powrót do gniazd zamiast wyprawy na step. Cichy konflikt jednak żył.
Tymczasem dwa młode wilki zajmujące w hierarchii stadnej dalsze miejsca, podkulając szarobure, puszyste ogony, wycofały się w głąb ciemnego lasu. Zbite w dwa kręgi strzygi z zadowoleniem przyjęły – nie po raz pierwszy zresztą – efekt działania Myślowca, chociaż on sam nie zakończył jeszcze pracy, licząc na znacznie więcej. Sterowanie światem zwierząt stanowiło jeden z ważniejszych elementów szerszej strategii.
Myślowiec przeliczył się jednak.
Pierwsza skoczyła wadera, matka watahy: powalona przez nią robotnica nierozsądnie wysunięta z ochronnego kręgu myśliwych, zacharczała przeciągle broniąc się jeszcze szponiastymi rękami i zadając wrogiej samicy kilka ran. Wilczyca była jednak silniejsza – robotnica wyprężyła się w przedśmiertnej agonii, sekundę wcześniej wysyłając jeszcze błaganie o pomoc. Potem pisnęła cicho, żałośnie i znieruchomiała.
Ignorując atak basiora na grupkę wojowników i na samego Myślowca, Bellator Szary skoczył do tyłu. Wprost na grzbiet rozjuszonej wadery. Pragnienie zemsty przesłoniło mu wszystko. Potężnym uderzeniem szerokiej, szponiastej dłoni wbił się w brzuch wilczycy, a szponami drugiej ręki rozorał jej gardło pociągając zwierzę na siebie. Wadera zwiotczała.
Wojownik ruszył teraz na pomoc Myślowcowi, kątem oka rejestrując jak basior rozrywa brzuch jednego z asekurujących go strzygoni. Młodszy wilk, prawdopodobnie syn przywódcy, skakał w tym czasie na innego osłaniającego.
Bellator zaatakował z tyłu podcinając szponami dłoni zadnie łapy basiora. Zwierzę zawyło wściekle, zerwało się z wilgotnej ziemi i odwróciło się gwałtownie, gotowe do skoku na nowego przeciwnika, który pochylił się już i naprężył muskuły.
Nie zwarł się jednak z masywnym przywódcą watahy. Myślowiec wspomagany przez jednego z dwóch sprawnych jeszcze wojowników zaatakował basiora z tyłu i rzucając się zwierzęciu na grzbiet, szczególnie długimi szponami rozorał mu gardło.
Po śmierci przywódcy stada walki ucichły. Niemal niepostrzeżenie reszta drapieżników znikła między pniami buków i sosen, a strzygi obserwowały jeszcze nocne otoczenie świecąc czerwonymi oczami.
Z grupy trzech wojowników i czterech myśliwych otaczających Myślowca i wszystkich ocalałych ze starcia, wyszedł Bellator Szary. Mruknął gniewnie zerkając w mrok otulający teraz wilczych uciekinierów i ruszył w kierunku kosmatego ciała robotnicy leżącej nieopodal. Gdy stanął nad nią, opadł zaraz na kolana, objął bezwładne ciało mocnymi, kosmatymi ramionami i zapłakał.
* * *
Większe kępy suchych bodiaków szeleszczących na wietrze oznaczały, że chutor powinien niebawem ukazać się na horyzoncie. Zmierzchało już jednak. Niebo zaczęło tryskać ciemniejącą purpurą i pojedynczy jeździec – nawet dobrze uzbrojony – nie mógł czuć się bezpiecznie tam, gdzie zaczynał się właśnie czas wilczej watahy.
Artem przesiadł się na mniej zmęczonego, karego luzaka, ale brak drugiej kulbaki wkrótce zaczął mu doskwierać. Powrócił więc na kasztana, który obrzucił go smutnym spojrzeniem wielkich, ciemnych oczu. Poklepał wierzchowca po spoconym karku i obiecał mu, że wkrótce odpocznie.
Myślał o rotmistrzu Daszkiewiczu – kiedy chorągwie szły komunikiem przemierzając nawet sto kilometrów dziennie, oficer zwolnił go na jakiś czas z obowiązku wojennego, chociaż mówiono o konieczności uzupełnień kadrowych. Rotmistrz- zaufany oficer Konstantego, uświadamiał sobie możliwość stosunkowo szybkiego zmobilizowania książęcych poddanych do oddziałów lekkozbrojnych. Dlatego po drodze zwolnił jeszcze kilku semenów zamieszkujących niewielkie, okoliczne miejscowości.
Nie natknięto się również na inne oddziały ordyńców, więc straty osobowe nie wzrosły. Natomiast z sześćdziesięciu husarzy książęcej roty na Niżu poległo dziewiętnastu i co najmniej tylu semenów. Przy czym tych ostatnich przed wyprawą było dwukrotnie więcej.
Łupy zaś dzielono według statusu w chorągwi i zasług na polu walki, nie odbiegając zresztą przy tym od tradycji. Bywało oczywiście, że u ciężkozbrojnych to ozdobieni sokolimi i jastrzębimi piórami towarzysze wspólnie z oficerami brali prawie wszystko, co z kolei u lekkozbrojnych spotykano rzadziej.
Artem otrzymał więc trochę broni, w tym szablę, kiedy udał się do obozu husarzy, do Łahiszyńskiego wdzięcznego wciąż Kozakowi za ocalenie życia. Od Daszkiewicza zaś dostał większą lafę i konia na własność – chodziło o młodego, karego luzaka wykorzystywanego dotychczas jedynie w komunikach. Czyli silnego i wytrzymałego wierzchowca zdolnego do szybkiego przemieszczania się.
Zanim zapadł zmrok, młody semen ujrzał kanciastą bryłę otoczonego palisadą chutoru z jego charakterystyczną drewnianą wieżą strażniczą i uśmiechnął się na myśl o spotkaniu z bliskimi. Zwłaszcza z Olgą. Zaraz jednak popędził konie słysząc niedalekie wycie basiora – kudłaci drapieżcy wyszli już z lasu i ruszyli na łowy szybko wyczuwając potencjalną ofiarę.
Ćwierć staji od ostrokołu usłyszał znajome szczekanie psów czujących już pewnie obecność leśnych drapieżników. Potem rozległ się basowy głos Dymitra, jednego z trzech wolnych, którym ojciec do książęcego żołdu dorzucał parę groszy za ochronę samotnego chutoru :
– To ty, Artem? Odezwij się, żołnierzu!
Zanim syn Ostapa zdołał odpowiedzieć, dostrzegł, jak Kozak jeszcze bardziej wychylił się z wysokiej wieży omiatając przestrzeń pochodnią ściskaną w wielkiej dłoni. Po chwili zaś wykrzyknął zadowolony:
– To ty! Witaj, chłopie!
Chociaż gęstniejący mrok nie pozwalał już rozpoznawać poszczególnych osób, strażnik dostrzegł jakoś zwalistą postać Artema. Ominąwszy z kolei położoną niżej niedużą wartownię, czym prędzej schodził po drewnianych stopniach schodów, aby otworzyć mu dębową bramę.
– Tak, to ja, Dymitrze! – potwierdził wreszcie Artem zatrzymując coraz bardziej niespokojne konie, czujące bliską obecność leśnych i stepowych drapieżników.
Tuż za Dymitrem, kierowany większą ostrożnością, zatrzymał się Anton, drugi z wolnych, co szablą robić umiał nie tylko na wojnie. Wcześniej zaś przyglądał się jeszcze jeźdźcowi zbliżającemu się do bramy, gdy uchylił jedną z kilkunastu klap strzelniczych w równych odległościach rozmieszczonych w każdej ścianie ostrokołu.
Zaskrzypiały ciężkie wrota. Strażnicy przepuścili Artema, który zmarszczył zaraz ciemne brwi, nigdzie nie dostrzegając ojca. Ostap wprawdzie nie był łatwy w kontaktach z innymi i ciężką miał zawsze rękę, jednak szczycił się pierworodnym i jednocześnie żołnierzem samego księcia.
Owszem, to dzięki swemu męstwu na polu walki Ostap wiele otrzymał od króla i równie wiele od księcia. Jego starszy syn zaś mógł potem liczyć na cenny rejestr i szkolenie w szabli wspierane przez niego z całą mocą.
Młody semen tymczasem zeskakując z kasztana dostrzegał jedynie posępne oblicza wolnych. Po dłuższej chwili zobaczył smutną twarz zbliżającej się powoli matki powiadomionej widać przez trzeciego wolnego, niejakiego Zachara, który mógł dojrzeć Artema przez okna domu i zjawił się na majdanie tuż przed nią.
– Teraz ty tu gospodarz..ty tu… – głos Dymitra, który niejedno przecież w życiu przeszedł, nagle załamał się. Rosły mężczyzna odwrócił się i ukrył twarz w dłoniach.
Artem zadrżał i spojrzał wyczekująco na Antona.
– Ostap nie żyje – oznajmił tamten starając się stłumić emocje wibrujące jednak w jego niskim głosie. Potem uciekł wzrokiem gdzieś w dół i milczał.
– To było prawie dwie niedziele temu, zaraz po tym jak odjechałeś z wojskiem – zaczął znowu Anton czując rosnące napięcie. – Gospodarz obchód robił i…
Kozak zawiesił głos widząc matkę zatrzymującą się przed synem.
– Zostaliśmy sami, synku – powiedziała Wiera ocierając łzę a potem mocno przytuliła pierworodnego i zaniosła się płaczem.
– Olga też…niedawno… – rzekła po chwili, kiedy znów spojrzała Artemowi w oczy.
– Nie! – jego pełen bólu krzyk doszedł go już jakby z oddali. Z innej rzeczywistości.
Nogi stały się nagle wiotkie, gwiazdy rozmyły się w mleczne plamy. Wszystko gwałtownie zawirowało, a ogień z pochodni trzymanej przez Dymitra odpłynął gdzieś długą, krwistą smugą.
Nie czuł niczego kiedy upadł.