fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

INNI Z KLANU HOMO SAPIENS  albo STRZYGI I KOZACY

Promienie słoneczne zatańczyły na szczycie jasnobrązowego, glinianego garnca z gorzałką. A potem na jego wilgotnym wybrzuszeniu, niczym gromada gwiazd, zapłonęło złociście kilka niewielkich kropel. Ich życie trwało jednak bardzo krótko. Tak, jak życie Olgi.

   Uzdrowicielki znad Suły, od wielu lat siedzące na rozległych mokradłach, jeszcze tak niedawno próbowały dziewczynie pomóc. Przez straże stepowe, dość regularnie odwiedzające samotny chutor,  podsuwały jej swoje medykamenty, aby kaszel i niespokojność zdusić . Widziano nawet znaczną poprawę zdrowia Olgi, trwającą zresztą dość długo. Któregoś dnia jednak jej stan nagle się pogorszył i dziewczyna zasłabła. Potem, gdy jeszcze się ocknęła, uśmiechnęła się słabo, ale jakoś dziwnie, jakby z cieniem szyderstwa. I bez słowa zmarła.

   Artem żył między domem, stajniami i wieżą ostrokołu. Przy czym nie pomagał w domostwie ani na pastwisku,  z nikim nie chciał rozmawiać i bardzo rzadko słyszał co się do niego mówi. Któregoś popołudnia, gdy trochę wytrzeźwiał, oznajmił matce, że chce pójść na grób ojca znajdujący się podobno niedaleko chutoru.

   Drobna iskierka nadziei zapaliła się wtedy w ciemnych oczach Wiery. Zbyt długo w pierworodnym widziała jedynie cień dawnego Artema.  

   A on rzeczywiście wyszedł za ostrokół. Obserwowany przez czabanów, którzy wpędzali już do chutoru pierwsze konie, dotarł niebawem do niewielkiego, świeżo usypanego kopca. Grób zwieńczony był drewnianym krzyżem.  Gdy upadł na kolana, zaczęły nim targać sprzeczne uczucia. Gdzieś w głębi duszy – z chowanej przez lata urazy – zrodziła się gorzka niechęć.

– W czym ci zawinił Kirył, że okładałeś go batogiem bez miary? W czym zawinił, że traktowałeś go jak zwierzę, a potem, owej strasznej nocy, wypędziłeś z domu? – mówił z naciskiem rozżalony Artem, patrzył na dębowy krzyż i jednocześnie zwracał się do nieżyjącego ojca.

   Po chwili – skarcił się jednak. Przymknął oczy, zmówił krótką modlitwę za zmarłych i dostrzegł większą sensowność ojcowskich działań. Zwłaszcza, że chodziło przecież o pozbycie się niebezpiecznego strzygonia. Przypominając sobie zaś stosunek ojca do siebie jako pierworodnego, a potem jako żołnierza, mruknął pojednawczo:

– Mimo wszystko, dziękuję ci.

   Kiedy przed zmierzchem wrócił do chutoru, matka odetchnęła z ulgą.  On sam jednak nadal nie mógł znaleźć sobie miejsca. W końcu znów sięgnął po garniec z gorzałką niewiele przy tym mówiąc. Wiera posmutniała. Nazajutrz zaś, w towarzystwie uzbrojonego w szablę i samopał Antona, wyruszyła do Suchaków. Od lat, w trudnych chwilach, radziła się plebana, wiejskiego znachora duszy, jak powiadano o nim na stepie. Pleban cenił Wierę jako matkę, Ostapa zaś zawsze unikał albo wypowiadał się o nim negatywnie. Mogło się nawet wydawać, że wręcz ucieszył się kiedy dotarła do niego wiadomość o śmierci naczelnika wolnych, którzy strzegli samotnego chutoru. Obawiając się kiedyś reakcji plebana, Wiera chciała najpierw powiedzieć mu, iż Ostap spadł ze strażniczej wieży wprost na grube, zaostrzone pale ogrodzenia. Potem jednak pomodliła się, aby nabrać odwagi i czekała na przybycie księdza. Okazało się, że wiejski pleban wykazał jedynie nieznaczne zaskoczenie prawdą, drżącymi wargami wypowiedzianą przez Wierę.  Sam przeżył kiedyś spotkanie ze strzygą, a właściwie –ze strzygoniem. Twierdził, iż pomogła mu Opatrzność – zachował bowiem zimną krew, zdołał dobiec do kościoła i krzyknął do organisty aby uderzył w dzwon. Bestia w czarny słup się zamieniła, a potem rozpadła się – mówił wtedy pleban, chociaż ze zgrozą spoglądał na poszarpanego szponami Ostapa.

   Radząc zaś Wierze w sprawie pijącego Artema, baryłkowaty duchowny uśmiechnął się tylko smutnie w geście ludzkiej bezradności rozkładając ręce. Poradził jednak aby zostawić wszystko Opatrzności i upływowi czasu. Na koniec dodał zaś, że modlitwa na pewno nie zawadzi.   

   Mijały kolejne, jesienne dni i nadal nic nie mogło uleczyć pogrążonego w pijackim otępieniu, milczącego  Artema, krążącego po chutorze na podobieństwo żywego trupa. Uznano więc w końcu, że ów od rozumu odszedł i do wojaczki już się nie nadaje.  

   Ze względu na Ostapa i na zasługi Artema w walce z Tatarami, książę Konstanty podtrzymał swoje decyzje. Młody semen figurował jako naczelnik wąsatych strażników, gospodarz i właściciel chutoru.  Ponadto otrzymywał niewielki żołd, należny wolnym i zarazem żołnierzom księcia. Latyfundysta radził też baśni w sprawie starego gospodarza nie głosić, chociaż sam Daszkiewicz z wojskiem strzygę podobno widział. Ale tu książę z rotmistrzem odpowiednie słowa ponoć wymienił. Ceniony oficer dostał reprymendę i znacznie mniejszą ilość gorzałki na kolejną wyprawę na Dzikie Pola. Odnosząc się z kolei do śmierci Ostapa, Konstanty rzekł: – Zmarł, bo młody już nie był!

   Tymczasem chutorem zajmowali się przede wszystkim wynajęci wolni, szczególnie Dymitr, zawsze traktujący Artema jak syna, którego nigdy się nie doczekał, gdyż zbyt wiele poświęcił służbie. Wiera dbała o dom i starała się wszystko nadzorować, chociaż obawiała się coraz bardziej rozwydrzonych czabanów, którzy żądali przede wszystkim więcej czerwonych złotych.

   Były chwile, kiedy Artem to widział i dłużej o tym myślał. Potem ogarniała go wściekłość, groził koniuchom sięgając po czarną szablę. Innym razem – odnosząc się nagle do brata –  chwytał wieczorem pochodnię, biegł na drewnianą wieżę, stawał twarzą do północnego lasu i krzyczał:

– Mógł cię ojciec zatłuc i pochować mordą do ziemi!  

   Były również chwile, kiedy chciał ze sobą skończyć. Powstrzymywało go jednak pełne bólu spojrzenie matki, która często powtarzała, że został jej tylko on. Wiera zaprosiła kiedyś plebana,  Artem nie chciał jednak słyszeć słów pocieszenia od klechy, mówiącego również o nadziei spotkania swoich bliskich w wieczności i jednocześnie zbywającego milczeniem los Kiryła.

   Któregoś listopadowego dnia Artem zrozumiał wreszcie, że miłość matki do dziecka jest największym cudem i darem. Pięknem tego świata. Dlatego nigdy nie wolno jej odrzucać. 

– Mówią na stepie, że gdy pójdziesz na grób nieodżałowanej żony, zmarła odejdzie w pokoju – powiedziała któregoś ranka Wiera patrząc z troską na syna.

   Artem uśmiechnął się tylko słabo, jakby z cieniem ironii,  ale odsunął na dłużej garniec z gorzałką. Odezwał się jednak dopiero następnego dnia:

  – Pójdę do Olgi!  

   Czuł się wówczas tak, jak podczas niejednej bitwy. Kiedy to poraniony, wykończony walką z ordyńcami i zrzucony z siodła, podnosił się jednak z zabłoconej ziemi, chwytał szablę i znów dosiadał konia. 

                                                    *         *          *  

Na wieży siedział Dymitr. Odprowadził Artema zatroskanym spojrzeniem, zupełnie tak, jakby odprowadzał syna, o którego życie wciąż się obawiał. Przez jakiś czas starszy Kozak myślał, że Artem zrobi sobie coś złego, chociaż tego dnia właśnie wyglądał na całkowicie pogodzonego ze śmiercią Olgi.

   Artem zabrał ze sobą samopał: na stepie, niezależnie od pory doby, nigdy bezpiecznie nie było. Prócz włóczęgów o podejrzanych twarzach, typów spod ciemnej gwiazdy ciągnących na ogół z południa, młody gospodarz i semen zarazem, mógł spotkać nawet Tatarów. Ostatnio bowiem wiele mówiono o ich kolejnych podjazdach.

   Grób ojca znajdował się stosunkowo niedaleko, natomiast mogiła Olgi –  podobno aż dziesięć staj na wschód od chutoru. Na niewielkim, wiejskim cmentarzu. Pośród głogów, które tak kochała. Gdzieś tam również spotkali się po raz pierwszy.

   Ona przyszła ze wsi, z pobliskich Suchaków,  z  chaty strzechą krytej. Jej ojciec nie był naczelnikiem, ani Kozakiem, ani nawet człowiekiem z czerni, który popierał kozackie zrywy, albo próbował w nich uczestniczyć. Ojciec Olgi był zwykłym, ruskim chłopem, na zawsze wprzęgniętym w zobowiązania feudalne. Artem z kolei, już od trzech lat pobierający ojcowskie nauki w szabli, pomagał Ostapowi w hodowli koni dla księcia. Olga – porażała urodą. Delikatne rysy nieco zadumanej twarzy, zielone oczy, jasne, długie włosy, rzadko spotykane pośród tamtego chłopstwa i smukła, gibka sylwetka, zdająca się płynąć wśród wysokich traw.

   Olga zawsze była trochę tajemnicza. Lubiła włóczyć się po stepie i po lesie, aby, jak mawiała, dumać nad życiem. Jej drugą naturą był pragmatyzm. Często przesłaniał on melancholię, pozwalał jednak cieszyć się szacunkiem zwykłych mieszkańców okolicznych miejscowości, ceniących przecież ludzi praktycznych, przedsiębiorczych, wykazujących się zdrowym rozsądkiem.

   Artem był wysokim, dobrze zbudowanym i przystojnym młodzieńcem z modnym osełedcem, noszonym na wzór zaporoski. W życiu kierował się zdecydowanym działaniem, rzadko schodził z raz obranej drogi, mógł więc podobać się niejednej dziewczynie ze stepów. Tym bardziej, że od kilku lat starał się robić szablą, aby zostać kiedyś semenem kniazia.  A żołnierze zawsze byli szanowani przez lokalne społeczności i lgnęły do nich kobiety.

   I Olga, i Artem należeli do ludzi walecznych, kochali przestrzeń, naturę leśno – stepowej strefy. Świata, w którym przyszło im żyć. Może więc było to coś, co – prócz wzajemnej fascynacji fizjonomią, powierzchownością –  połączyło ich któregoś dnia na zawsze?

   Widząc z kolei nietypowe skłonności Olgi do samotnych, nocnych spacerów, obawiano się o jej bezpieczeństwo. Już wtedy, gdy Artem chodził z nią do pańskiego lasu, nie pomijano  sprawy Kiryła. Ów z kolei – jeśli przeżył kiedyś wygnanie – mógł zagrozić przecież dumającej Oldze, włóczącej się czasem długo i samotnie po huczącym drapieżcami stepie.

   Któregoś dnia natomiast, siedząc z synem przy stole, Ostap zasugerował możliwość jakichś powiązań dziewczyny ze strzygami. Artem zerwał się z ławy, spojrzał wściekle na rodzica i wykrzyknął:

– To bzdura!

   Kiedy jednak ochłonął, przeprosił ojca. Po chwili zaś dodał, że nikt nie zauważył przecież u Olgi żadnych, najmniejszych nawet oznak odmieńca.

   Artem dotarł tymczasem do znajomych głogów, z ich charakterystycznymi, czerwonymi owocami, które błyszczały wciąż w słabych promieniach słońca, widocznego właśnie między szarymi chmurami. Cierniste krzewy bujnie porastały trawiastą ziemię, chwiały się pod naporem stepowego, jesiennego wiatru. Powiew omiatał też kilka pobliskich kopców, zwieńczonych drewnianymi krzyżami.

   Najbliższy grób był jednak rozkopany. Darń odrzucono, podobnie jak ziemię, wcześniej rozcinając ją czymś bardzo ostrym. Natomiast wewnątrz niedużej mogiły spiętrzały się głównie obłe kamienie, tworzące jej wilgotne ściany. Na dnie grobu zaś, w resztkach drewnianej trumny, pozostały jeszcze potargane kawałki różowej tkaniny,  zmieszanej z czymś podobnym do ludzkiej skóry. Pasma tkaniny, a jeszcze niedawno – kobiecej szaty… 

   Artem poczuł niepokój. Odruchowo zdjął z ramienia samopał  i szybko rozejrzał się. Nieraz słyszał o cmentarnych rabusiach, o włóczęgach bezczeszczących zwłoki po tym, jak niczego cennego nie udało im się znaleźć.

   W pewnej chwili, całkiem klarownie, usłyszał dziwaczne, jakby zwierzęce jęki dochodzące zza głogu. Uświadomił sobie, że słyszy je już od momentu, gdy dostrzegł pusty grób, najprawdopodobniej jeszcze niedawno należący do Olgi.

   Do Olgi, której teraz nie było!

   Zadrżał. Trzymając samopał w pogotowiu, bardzo ostrożnie ruszył w kierunku krzewu: za ciernistymi pędami dostrzegł dwie podobne do ludzi, kosmate istoty kopulujące niczym psy!

– Strzygi! – pomyślał z niedowierzaniem.

   Przerażony nagle, cofnął się. Potknął się jednak o jakiś kamień. Zanim zdołał się otrząsnąć, kudłate stwory zwróciły się ku niemu łypiąc upiornie czerwonymi ślepiami. A potem zaczęły zbliżać się niespiesznie, jakby całkowicie pewne zwycięstwa nad kruchą, ludzką istotą.

   Niższa i drobniejsza strzyga, głównie na plecach pokryta długim, jasnym futrem podobnym do kobiecych włosów, chwilami kogoś mu przypominała. Jako pierwsza skrzywiła się złośliwie, z szyderstwem widocznym na wąskich, szarych wargach. Odsłoniła wtedy długie, spiczaste zęby, po czym, gdzieś w głębi skołowanego umysłu, oszołomiony Artem usłyszał drapieżny głos Olgi :

– Nigdy nie należeliśmy do jednego świata, chociaż stanowimy pewną jedność. Mój świat urośnie jednak na tyle, że kiedyś  zwycięży twój! Chyba, że wy, przebiegające przez życie naiwne istoty, wybijające się od dawna na rozmaitych wojnach, pewnego dnia wyniszczycie się całkowicie ! Tak czy inaczej  – zginiesz, marny żołnierzyku!  

   Myśli Artema galopowały jak szalone. Skołowany mężczyzna cofał się coraz szybciej przed obcymi formami życia i trochę nonsensownie kierował w nie ściskany w dłoniach samopał. Strzępy odległych wspomnień świadczyły niezbicie, że tylko ogień z kilku pochodni może poważnie zagrozić tym przerażającym stworom.

   Kiedy godził się już z niechybnie nadchodzącą śmiercią i drżącymi wargami szeptał znane sobie modlitwy, roztrzęsiony do reszty usłyszał inny głos: męski. Chociaż  był mu nieznany, jednak kojarzył mu się jakoś ze znienawidzonym niedawno Kiryłem: 

– Pozostaniesz przy życiu bo w niczym mi nie zawiniłeś. A teraz – precz stąd!

   Nie czekając na nic więcej, Artem rzucił się do ucieczki. Słyszał jeszcze gardłowe, rozpaczliwe protesty mniejszej strzygi, próbującej go ścigać. Siłą zatrzymywał ją jednak rosły partner.  

   Ściskając wciąż w dłoni bezużyteczny samopał, dziesięć staj pokonał semen w rekordowym tempie, mając przy tym całkowicie zaćmiony umysł. Zatrzymał się dopiero przy masywnej, wysokiej bramie chutoru. Słabo jeszcze słyszał dochodzący z wieży, zaniepokojony głos Dymitra:

– Na Boga żywego, co się stało, Artemie?

– Otwieraj! – wychrypiał zdyszany gospodarz. Potem zaczął tłuc bronią w dębowe belki wrót.

                                                   *          *          * 

– Jeszcze ! – krzyczał Artem strząsając z głowy perliste krople wody.

   Posłuszny Dymitr, po raz siódmy już, pochylił się nad korytem postawionym na majdanie głównie dla koni, napełnił ceber, a potem – chlusnął jego zawartością wprost na głowę gospodarza. Naczelnika wąsatych strażników po raz kolejny potrząsającego energicznie czarnym osełedcem.

   Artem – nie bacząc na jesienny chłód – zażądał takiej terapii zaraz po tym, jak wpadł do chutoru niczym burza. Kiedy to przez dłuższą chwilę nie mógł wydobyć z siebie ani jednego słowa.

– Dość! – zdecydował wreszcie młody Kozak.

   Po raz ostatni potrząsnął głową, jakby odganiał jeszcze natrętne myśli. Potem odetchnął głęboko opierając dłonie na udach, usiadł na brzegu koryta i kazał Dymitrowi przywołać matkę, Zachara oraz Antona. A kiedy wszyscy już przyszli oszołomieni jak Dymitr, Artem spokojnym głosem zaprosił ich do domu i w największym pokoju, gdzie postawiono kiedyś długi, dębowy stół, zaczął opowiadać. Gdy skończył, na twarzach zgromadzonych osób wciąż malowała się konsternacja, chociaż od dawna już podejrzewano przecież podobny stan rzeczy. Jednak głośno powiedział o tym jedynie Ostap. Wzbudził wtedy niedowierzanie, a nawet wściekłość pierworodnego syna.

   A pogrzeb Olgi był krótki. Pleban z Suchaków zdawał się być przekonany, że uśmierciło ją liche zdrowie i tęsknota za macierzyństwem.  

   Nowy Kirył z kolei musiał jakoś dowiedzieć się o grobowym przeobrażeniu Olgi. Nastąpiło ono zresztą dopiero po dwóch niedzielach od pogrzebu! Trudno było to sobie wyobrazić…Tak, czy inaczej  – zaraz po tym, jak Olga zbudziła się do drugiego życia – pojawił się tam Nowy Kirył. Przybył w samą porę, rozkopał grób, rozbił wieko trumny, a potem pomógł nowej strzydze wydostać się z niej.  Kopulacja kosmatych stworów na cmentarzu, w miejscu świętym dla Kozaków, mogła budzić jedynie obrzydzenie.

– Bóg jedyny wie, co się z nimi teraz stanie! – odezwała się zasmucona Wiera. Przerwała długą ciszę jaka zapanowała po ostatnich słowach niecodziennej opowieści Artema.

– Jemu daruję, bo on też mi darował – wychrypiał Artem wstając nagle i opierając żylaste pięści na blacie dębowego stołu. – Ale dla tej niewdzięcznej dziwki tylko ogień może być teraz wybawieniem! 

                                                   *         *         *   

 Po trzech dniach od owej rozmowy, Artem oświadczył matce, że gotów jest wrócić do służby wojskowej, że stęsknił się za towarzyszami broni, za rotmistrzem Daszkiewiczem i za czarną szablą. A przede wszystkim – za swym luzakiem. W tym okresie nie tknął gorzałki, a jedynie wpatrywał się niekiedy przez dłuższy czas w brzuchaty garniec, stojący wciąż tam, gdzie pozostawił go przed wyjściem na cmentarz. Czyli na kuchennym stole.

   Wiera uśmiechnęła się do syna. Ucieszyła się, że porzucił picie i znów chce rzucić wyzwanie życiu. Nie chciała jednak stracić drugiego dziecka! Widziała też, że Artem wciąż ucieka po tym, jak jego małżeńskie życie legło w gruzach i stracił nadzieję na potomstwo. Może nawet na syna.

   Książę Konstanty tymczasem utrzymał żołd Artema. Przez strażników, penetrujących step i magnackie włości, zasięgnął rady lokalnego medyka, który od czasu do czasu odwiedzał samotny chutor. Potem zażądał opinii znachorek z okolicznych bagien. Te z kolei podsuwały młodemu Kozakowi stosowne zioła, albo ich mieszanki. W końcu Konstanty  zdecydował o powrocie Artema do służby.

   Zanim to jednak nastąpiło, Artem stawał często na strażniczej wieży. Z pochodnią ściskaną w dłoni, długo wpatrywał się w granatową noc, otulającą step i niewidoczne północne mokradła. Któregoś późnojesiennego wieczora zorganizował nawet wypad na owe bagna, zabierając ze sobą dwóch wolnych, czterech czabanów, guldynki i liczne pochodnie. Niewdzięczna suka, jak zwykł nazywać teraz Olgę Drugą, pozostała jednak w bliżej nieokreślonym miejscu. Znalezione wtedy legowiska strzyg były puste.

   Jesień 1630 roku szczególnie mocno ubarwiła step. Ruszając z chorągwią Daszkiewicza na południe, na Dzikie Pola, Artem uściskał matkę i trzech wolnych, szczególnie wymownie patrząc na Dymitra. Nie chciał stracić tej, dla której teraz żył.

– Ktokolwiek się tutaj pojawi, zabierze jej życie po moim trupie ! – oświadczył rosły strażnik patrząc młodemu gospodarzowi w oczy. Potem położył wielką dłoń na rękojeści szabli.

                                                       *          *          *   

Noc rozpostarła już nad stepem swoje ciemnogranatowe skrzydła. Gdy narastały wilcze pomruki, oni biegli coraz szybciej, od czasu do czasu wykonując długie skoki i opadając na mocne, szponiaste dłonie. Gdzieś w głębi umysłów słyszeli wciąż słowa Myślowca, który przyklęknął obok bagiennego gniazda, położył dłonie na skroniach i naprowadzał ich tam, gdzie przebywała teraz pewna dziewczyna ze wsi,  nieświadoma grożącego jej niebezpieczeństwa. 

   Każdego wieczora Myślowiec patrzył w przestrzeń. Chodziło o to, aby zobaczyć i ewentualnie ochronić swoich, czyli tych wszystkich, którzy w najbliższym czasie zakończą pierwsze życie, a po potencjalnym pochówku mogą przebudzić się do nowego, szczęśliwszego i znacznie dłuższego życia. Czasem udawało się także spłoszyć drapieżniki wysyłając im stosowne sygnały myślowe.

   Wspomniana dziewczyna zaś miała być od razu zabrana na bagna, aby tam w spokoju dotrwać do przemiany. Była cenna, bo mogła być nawet wojowniczką!

   Wataha złożona z pary alfa i sześciu młodych samców była jednak coraz bliżej miejsca rozmyślań dziewczyny. Basior prowadzący sforę nie dał się zdalnie zastraszyć i widział już smukłą postać stojącą nad brzegiem rzeki.

   Jeden z trzech łowców, towarzyszących Bellatorowi Szaremu, wysunął się znacznie przed pozostałych. Lecz nie zdołał uderzyć pierwszy: potężny wojownik wyprzedził go na ostatnim odcinku i z mocą runął na przywódcę watahy. Wybił go gwałtownie z obranego niedawno kierunku biegu.

   Dwie kosmate istoty potoczyły się po wysokiej, stepowej trawie, a potem zwarły się w krótkiej, zażartej walce. Bellator ryknął z bólu: basior wgryzł się głęboko w jego prawe przedramię. Wojownik stracił nagle siły, szczęki wilka, powstrzymywanego drugim ramieniem, kłapały coraz bliżej gardła strzygonia. Groziła mu porażka, a nawet  śmierć przez odgryzienie głowy!

   Wtedy pojawił się jeden z trzech łowców. Uderzył z wściekłością, obiema szponiastymi dłońmi rozorał grzbiet basiora i strząsnął z szerokich pleców młodego samca, który dość nieporadnie próbował  powalić go na ziemię.

   Wilczy przywódca zawył rozpaczliwie. Zwiotczał na krótką chwilę. To jednak wystarczyło aby Bellator Szary wbił czarne szpony lewej dłoni w jego gardło i zaciskał ją tak długo, aż zwierzę zwiotczało na dobre. Oczy basiora zgasły.

   W tym czasie dwaj pozostali łowcy osłaniali bezpośrednio oszołomioną dziewczynę. Udało im się poważnie zranić innego młodego wilka, a potem nawet odpędzić atakującą ich zaciekle waderę. 

   Cztery strzygonie ciasnym pierścieniem opasały potencjalną wojowniczkę. Szczerzyły szpilkowate zęby stojąc naprzeciw pozostałych wilków.  W pewnej chwili zwierzęta wycofały się. Popiskiwały przy tym smutnie po stracie przywódcy. Walkę uznano za zakończoną.

   Najlepszym wojownikiem okazał się jednak łowca, który podczas biegu nad rzekę w pewnej chwili wyprzedził Bellatora Szarego, a potem wsparł go na tyle, że przywódca grupy wypadowej nie odniósł innych ran i ostatecznie zwyciężył basiora. To właśnie ów łowca, Venandi Bury, miał prawo kopulować z potencjalną wojowniczką, stojącą jeszcze z boku i wciąż trochę oszołomioną.

    Ciemnowłosa dziewczyna zrozumiała wreszcie sytuację. Obudziła się z pierwszego snu, chociaż wcześniej już zaczęła odczuwać wspólnotę krwi i trochę nieświadomie czekała na nowe, szczęśliwsze życie. Dlatego teraz, prawie bezwiednie, ruszyła z łowcą w pobliskie burzany.

   Bellator Szary zaś zerknął na swoje prawe przedramię: rana po wilczych zębach już się zabliźniła, a ze skóry zaczęły wyrastać nawet pierwsze szarawe włosy. Spojrzał w dal. Tam, gdzie za zakolem rzeki leżały otulone mgłą mokradła i gdzie czekała na niego ta, która miała zastąpić pewną młodą i nieodżałowaną robotnicę. Ta, którą dosłownie wydobył spod ziemi. 

                                                    *        *        *

Serhij  Iwanowicz, rosły i mocny chłop wypuścił szablę, wybałuszył ciemne oczy i zaczął charczeć, a ślina z szeroko otwartych ust zaczęła spływać po nieogolonej szczęce semena. Postronek z końskiego włosia, zarzucony z tyłu przez czarniawego ordyńca, zaciskał się coraz mocniej i szybko pozbawiał go oddechu.

   Nohajcy lubili ten sposób pozyskiwania niewolników. Pojmani w jasyr Kozacy często odstawiani byli na Krym, albo do bogatych tureckich panów, którzy na rynku w Stambule płacili za każdego z nich nawet czterdzieści czerwonych złotych. W ten sposób tatarscy dostawcy, często zwykli pasterze wielbłądów znad morza, znacząco poprawiali poziom swego życia.

   Artem dostrzegł towarzysza walk i nie czekał. Szybko podjechał z boku, zignorował innego ordyńca prowokacyjnie wymachującego już masłakiem, podniósł ponad głowę czarną szablę i wykonał mocne cięcie.  Postronek pękł ze świstem, a uwolniony żołnierz łapczywie zaczął chwytać powietrze.

– Argan, argan!..

   Krzyk czarniawego Nohajca niósł w sobie przede wszystkim jęk zawodu. Ale był również sygnałem dla innych ordyńców dysponujących takimi narzędziami.

   Serhij tymczasem dochodził już do siebie, chwiejąc się jeszcze nieco w wojłokowej kulbace. Po chwili zeskoczył na zabłoconą ziemię, w dochodzącym zewsząd tumulcie bitewnym chwycił leżącą nieopodal szablę, rozejrzał się już na koniu i  głownią swego oręża przeciął chłodne, zaporoskie powietrze.

– Dzięki! – krzyknął jeszcze w stronę Artema.

   Potem z impetem ruszył na swojego niedoszłego pana, wymachującego już tęgim masłakiem. Tym razem broń zakończona była szczęką wołu. Jako wyborny szermierz, Serhij szybko zakończył ten pojedynek niszcząc najpierw drzewce prymitywnej, tatarskiej broni, a następnie mocnym, pełnym wściekłości cięciem szabli rozcinając ukośnie czarniawą głowę ordyńca. Zanim zalany krwią, krępy wojownik osunął się powoli z wierzchowca, jego rozciętą, szeroką twarz, zdawał się krzywić wciąż ironiczny uśmiech.

   Z odsieczą przybyło trzech nowych Nohajców, dysponujących czarnymi arkanami. Niebawem jednak, w gwałtownej i krótkiej walce, zastali oni pokonani, a następnie przepędzeni przez kilku innych Kozaków toczących boje obok Serhija. Udało się jednak bisurmanom pochwycić pewnego żołnierza, odciągnąć go z pola walki, a potem spętać i razem z pochwyconymi wcześniej pięcioma innymi semenami Daszkiewicza, przygotować naprędce do drogi na południe.

   W tym czasie chorągiew rotmistrza, walcząca z lewej strony ciężkozbrojnych, uzyskała znaczną przewagę nad ordyńcami spychając ich ku husarii. Ta radziła sobie jeszcze lepiej i tworzyła jednocześnie część pierścienia, który miał zamknąć Tatarów w obronie i przyczynić się do ich ostatecznego rozgromienia. Ściskani i otaczani wschodni wojownicy, małymi grupami próbowali jednak umknąć na południe zabierając cenny jasyr.

   Rozsierdzeni Kozacy rzucali się w pogoń i wycinali ich szablami, nie bacząc na strzały wypuszczane z łuków refleksyjnych.  Z niezwykle uniwersalnej, jesionowej broni, noszonej często przez najbogatszych ordyńców. Zanim więc słońce dotknęło czerwonawej linii horyzontu, ustały wszelkie walki, a niedobitki tatarskie umknęły w step nierzadko tonąc w pobliskiej rzece.

   Zmęczeni, ale dumni żołnierze księcia Konstantego, odnotowali kolejny sukces. Wkrótce oficerowie obu formacji zarządzili wystawienie wart i rozbicie trzech obozów, nad którymi powiewać miały sztandary noszące Korybuta.

Skip to content