fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Greatdogshill

Jędzowata Laura i dziewięcioletni Maks, uzależniony od komórki, nie domyślają się nawet, gdzie teraz jestem – pomyślał Ralph Bennet, gapiąc się na kolorowe motyle, tańczące nad pasemkami szyn, ciągnącymi się aż po horyzont. Zwiewne owady fruwały również przy skalnym kopczyku, na którym zwinna zielona jaszczurka rozprawiała się z upolowaną ważką. Jakby nie dość było wrażeń w odległości około stu jardów uwijała się koparka, pogłębiająca melioracyjny rów. Powietrze wypełniał irytujący warkot silnika, odbierający chęć do głębszej refleksji. Minął kwadrans, nim wreszcie nastała cisza. Operator w niebieskim kombinezonie wyszedł z maszyny, by oddać mocz. Kiedy załatwił potrzebę, zapiął rozporek i sięgnął po coś do kieszeni. Błysk szkła, jak flesz aparatu, poraził Benneta w oczy, więc naprędce odwrócił wzrok w stronę mizernego rozkładu jazdy. Poniżej zastanawiającej nazwy Greatdooogshill wypisane były zaledwie trzy pozycje: 5.10, 15.25, 19.08,  nie licząc ekspresu, który ani myślał się tu zatrzymywać i z ogłuszającym łoskotem przetaczał się przez stację o 21.17, o czym Ralph, rzecz jasna, nie mógł wiedzieć.

                                                                                *
Jeszcze poprzedniego dnia przed południem Bennet nie planował wyjazdu z miasta. Na prośbę Samuela Mankiewicza spotkał się z nim w All’angolo, przytulnej włoskiej restauracyjce. Zamówili spaghetti i rozmawiali o Paulu Sommerze, dziennikarzu, który niespodziewanie opuścił ich redakcję.
    – Nie, Paul sam by nigdy od nas nie odszedł – powiedział Samuel, ściszając głos. – Zmusili go do tego, bo był zbyt dociekliwy. Oskarżenia o korupcję zamieniły go w kłębek nerwów i trafił do szpitala psychiatrycznego, a przecież, znamy go obaj, bardziej dbał o innych, niż o siebie. Nosił ten sam dżinsowy komplet, jakby nie miał innego ubrania.

   – I wynajmował kawalerkę w kamienicy nad pralnią chemiczną, w dzielnicy, w której lepiej nie pokazywać się po zmroku – dodał Ralph, sięgając po butelkę pepsi. – Chcesz mu pomóc?
   Samuel zmarszczył czoło. Patrzył na cień motocyklisty, przesuwający się po ścianie niczym garbaty Quasimodo, bohater z powieści Victora Hugo, której tytułu nie umiał sobie przypomnieć.
   – Nie po to się z tobą umówiłem, by plotkować o Sommerze. Mam coś dla ciebie, Ralph, coś ekstra! – powiedział i pchnął nogą stojącą pod stołem teczkę. Po czym spojrzał prowokująco na przyjaciela. – Straciłeś węch, jak przywiązany do łańcucha pies. Zostały ci same ochłapy po Sommerze, którymi musisz się zadowolić, gdy odszedł od naszego stołu.

   – Chcesz mnie wkurwić? – Bennet odstawił z impetem oszronioną butelkę pepsi, ochlapując blat stołu.

   – Uchowaj Boże, Ralph! – odparł Mankiewicz przepraszająco i sięgnął po serwetkę. – Nie moja wina, że kiedy bierzesz się za jakiś temat, ktoś zrobił to już przed tobą lepiej! Oczywiście nie byłbyś sobą: wściekasz się, odgryzasz, że jeszcze nie nadszedł twój czas, odkładasz te wszystkie  ważne sprawy na potem i dalej trzymasz się swej kulturalnej działeczki: felietoniki, letnie wywiady, czasem recenzje. Mam rację, czy nie?

  – Zaprosiłeś mnie tu, by obrażać?

   – Sorry, nie miałem najmniejszego zamiaru – przerwał mu Samuel. Przez kilka sekund bawił się widelcem, a potem niespodziewanie wycelował nim w głowę Ralpha. – Grasz w ciemno, czy nie?! – zapytał i szybko cofnął rękę.

 – Gram, ma się rozumieć Sam, ale…

 – Nic nie mów Ralph więcej, jesteś kupiony! Powiedziałeś gram, nie ma żadnego ale. Pod stołem, spójrz dyskretnie, czeka na ciebie niespodzianka. To nie żadna ściema z Internetu, ale prawdziwe dokumenty, które możesz dotknąć, a nawet powąchać.

   – Czyżby wersja papierowa? – zdziwił się Bennet.

   – Tak. Poświęciłem się dla ciebie kolego i wszystko wydrukowałem. Do tego masz płytę DVD z zastanawiającym nagraniem. Weź to wszystko ze sobą i na spokojnie obejrzyj.
    – Chcesz, bym sam ciągnął pierwszy lepszy temat?

   Samuel pokręcił głową: – Nie pierwszy lepszy! On sprawi, że staniesz się sławny, jeśli się go nie wystraszysz. 

   – A powinienem?

   Samuel w odpowiedzi wzruszył chudymi ramionami.

     – Możesz mi powiedzieć, skąd to masz? – w głosie Ralpha słychać było zaniepokojenie.

     – Mogę – zaczął Samuel łaskawie. – Wczoraj po południu znalazłem w mojej skrzynce na listy zaklejoną kopertę. Nie było nadawcy ani adresata, więc poczułem się upoważniony do jej otwarcia. W środku był pendrive. Nie zamawiałem takiej przesyłki, ale skoro już do mnie przyszła, wetknąłem patyk do laptopa i wtedy moja ciekawość przerodziła się w obawę. Z każdym przeczytanym dokumentem czułem, że temat mnie przerasta, że potrzebny jest ktoś taki jak ty, kto by spojrzał na sprawę świeżym okiem. Długo się zastanawiałem, choć jesteśmy przyjaciółmi, czy podzielić się tym z tobą.

   – Nie ściemniaj i odpuść sobie takie gierki – Bennet wbił wzrok w Mankiewicza. – Gdzie jest ten pendrive? Masz go przy sobie?

   – Przekazałem go komuś, komu ufam nie mniej niż tobie, wystarczy? – odpowiedział Samuel.

   – Czego dotyczą te dokumenty?

   Mankiewicz zwlekał z odpowiedzią i w momencie, gdy szykował się do niej, na jego sfatygowanym iPhonie spoczywającym przy talerzu, wyświetlił się jakiś numer, który najwyraźniej zaniepokoił go, bo pospiesznie schował telefon do kieszeni.

   – Dotyczą ciebie, mnie, nas wszystkich – odpowiedział niejasno, po czym niespodziewanie wstał od stołu, uścisnął rękę Benneta i skierował się ku wyjściu. W drzwiach rzucił jeszcze na odchodne: – Zapłać rachunek, potem się rozliczymy. Nic więcej nie mogę ci na razie powiedzieć, ale…

   – Ale, co?

   – Bądź ostrożny! – krzyknął i wybiegł na ruchliwą ulicę, jakby go ktoś gonił.

   Ralph zaskoczony nagłym wyjściem Mankiewicza, rzucił za nim: – Idź, do cholery!

   Wściekły na zachowanie kumpla skończył spaghetti, zapłacił rachunek i z podarowaną teczką ruszył do pobliskiej stacji metra, by po dwóch kwadransach znaleźć się w swoim gabinecie na dziewiątym piętrze szklanego biurowca, wciśniętego między inne sięgające nieba budynki.
  Któż to jest ten Samuel Mankiewicz? – zastanawiał się, wykładając na biurko podarowane mu dokumenty. Cwaniak, którego przodków przygnała do Ameryki koszmarna galicyjska bieda, to jasne. Uzdolniony gość po czterdziestce. Po trosze rzeźbiarz, po trosze dziennikarz, performer, youtuber, influencer doskonale posługujący się kamerą, mikrofonem oraz dłutem. Osobnik, któremu wszystko przychodzi łatwo; czego Bennet o sobie nie mógł powiedzieć.
   Ralph poznał Sama dzięki żonie. Trzy lata temu w ostatnią majową niedzielę Laura kupiła na pchlim targu cudownie delikatną – jak się wyraziła – płaskorzeźbę, głowę dziewczyny z zaplecionym warkoczem. Drewniany relief tak ją zachwycił, że nie pożałowała na jego zakup studolarówki. Powiesiła cudeńko w sypialni, naprzeciwko ich łóżka, by stale móc je oglądać. Na odwrocie płaskorzeźby widniała owalna pieczęć pracowni z  numerem telefonu. Przy jakiejś okazji, Ralph pisząc do „Rainbow” felieton o technikach rzeźbiarskich, przypomniał sobie o pieczątce i telefonie. Zadzwonił do Mankiewicza i zaprosi do siebie na rozmowę. Szybko znaleźli wspólny język. Laura na ich pierwsze spotkanie przygotowała wymyślne drożdżowe ciasto z nadzieniem z kalmarów. Niestety spód ciasta się przypalił i musieli się zadowolić kupioną w pobliskim markecie pizzą.

Otwartość Samuela zjednała mu nowych przyjaciół, choć tak naprawdę Ralph po wielokroć zastanawiał się, czy w ten przypadkowy sposób można poznać prawdziwego przyjaciela. Nie lubił zresztą tego słowa. Znajomy, kolega – te określenia bardziej do niego przemawiały. Samuel, jak prawie każdy podstarzały singiel, miał swoje dziwactwa. Za jedno z nich Ralph uważał przywiązanie do tego samego chevroleta. Jego czarny gruchot przypominający karawan, często mu się psuł i to w najmniej odpowiednich miejscach: na zatłoczonym rondzie albo w tunelu pod rzeką. Mankiewicz zarabiał nieźle. Stać go było na porządny wóz, a jednak nie miał snobistycznych ciągot i robił wszystko, by nie przekroczyć wyznaczonego mu przez los miejsca. Zadowolony z siebie żył bez zbytniego pośpiechu, brylował towarzysko, znajdując czas na spotkania z Ralphem i Laurą. Mógłby pewnie tak żyć do końca świata i o jeden dzień dłużej, gdyby nie cholerne przeznaczenie. Wczoraj wieczorem media przyniosły szokującą wiadomość, że Samuel Mankiewicz, znany i popularny dziennikarz, został śmiertelnie potrącony na przejściu dla pieszych niedaleko hipermarketu Walmart. Na przesuwającym się pasku wiadomości, podano, że kierowca dostawczaka, który rozjechał Mankiewicza, uciekł z miejsca wypadku i  jest poszukiwany przez policję.

   Ta niespodziewana informacja zmroziła Benneta. Całkiem inaczej odbierał teraz prośbę Sama o to, by był ostrożny. Według świadków, którzy wypowiadali się przed kamerą, poszkodowany wszedł na przejście dokładnie, gdy zaświeciło się zielone światło. Podobno rozmawiał przez telefon i nie zauważył auta, które wjechało w niego z impetem. Tak twierdzili świadkowie, ale Ralph czuł, że jego śmierć, to wcale nie był wypadek.

                                                                             *
Szesnaście godzin wcześniej Ralph Bennet, dziennikarz internetowego wydania „Daily Rainbow” ,

nie znał jeszcze celu swojej podróży. Wiedział tylko, że ucieka. Zamówił taksówkę i zamiast do domu pojechał na podmiejski dworzec. Wsiadł do pierwszego pociągu, jaki wjechał na peron, a reszta była już tylko konsekwencją tamtej szalonej decyzji. Jechał nie bardzo wiedząc dokąd, a po trzech przesiadkach, kiedy konduktor krzyknął przeciągle: – Greatdooogshill, podszedł do drzwi wagonu, jakby właśnie ta maleńka stacyjka była celem jego podróży.

   Kiedy dotknął nogą peronu, ciemnoskóry zawiadowca przypominający Luisa Armstronga, przyglądał mu się badawczo, a Ralph, mijając go, odpowiedział mu wymuszonym uśmiechem. Bennet wiedział, że na milę śmierdzi miastem. Jego popielate ubranie oraz eleganckie, włoskie buty na podzelowanych spodach, nie pasowały do zapylonej drogi, którą teraz szedł, ani do pola kukurydzy, nad którym krążyło stado dzikich gołębi.

   Ralph Bennet znowu dyskretnie się obejrzał, lecz nikogo prócz zawiadowcy nie dostrzegł. To wcale nie był przypadek, że wsiadł do tego właśnie pociągu. Uciekał, by zgubić ślad. Ktoś do niego dzwonił tak, jak do Mankiewicza. Za którymś razem niepotrzebnie odebrał, a wtedy mężczyzna o drewnianym głosie zagroził mu, że jeśli skontaktuje się z policją, to skończy jak jego gadatliwy kumpel. Ten ohydny głos zagnieździł się w jego głowie niczym sprytny owad, którego nie mógł się go pozbyć.

   Natychmiast wyłączył telefon, ale chyba zbyt późno. Pewnie już go namierzyli i tylko kwestią czasu było to, że skończy pod kołami ciężarówki albo z kulką w głowie. Mógłby wprawdzie zlekceważyć ostrzeżenie i szukać pomocy u stróżów prawa, ale wtedy, o czym był przekonany, wystawiłby siebie, żonę oraz synka na atak podstępnego przeciwnika.

   Ralph spojrzał na zegarek. Minęła właśnie godzina odkąd wysiadł na stacji Greatdooogshill. Trzy tysiące sześćset sekund przerywanych niespokojnym biciem serca. W teczce, którą niósł w prawej ręce, spoczywały dokumenty, przekazane mu przez Samuela. Wczoraj wieczorem po komunikacie o jego tragicznej śmierci, Ralph przeglądał je z niedowierzaniem. Wypił przy tym dwie kawy i wypalił chyba z pół paczki papierosów, gapiąc się na ekran laptopa. Łowił słowa, gesty zebranych w wysokiej kolumnowej sali, jakby oglądał jakiś biznesowy podcast. Raz nawet, gdy ubrany na czarno aktor recytował wiersz, zwolnił film. Artysta rozmawiał z wyimaginowanym łabędziem. Pytał go, nad jakie leci brzegi, i prosił, by opowiedział mu o kraju, w którym nie rządzi smutek ani zwątpienie. Po jego występie zerwała się burza oklasków.

      Bennet postawił teczkę na ziemi i sięgnął do kieszeni po papierosa. Jego paskudny nałóg, od którego nie potrafił się uwolnić, odezwał się teraz z gwałtowną mocą. Zapalił i zaciągnął się głęboko, a potem pochwycił teczkę i ruszył w stronę wzgórza, którego wierzchołek przypominał kształtem dwa przyczajone do skoku psy. Po kilku krokach skonstatował, że spotkanie zarejestrowane na płycie DVD, odbywało się w sali, w której nie było okien tylko gołe ściany, jak w domu wariatów. Nie zdobiły ich żadne obrazy, kwiaty ani jakiekolwiek upiększenia, pozwalające na identyfikację miejsca. Ralph obejrzał dokładnie moment, gdy łysy mężczyzna o haczykowatym nosie sprawdzał podpisy na dokumencie.

     Idąc przed siebie, między polami kukurydzy, Bennet zaciągnął się głęboko i z satysfakcją wypuścił dym przez nos. Pamiętał, że zaraz po uroczystości sygnowania dokumentu, nastąpił niespodziewany finał, który kilkakrotnie oglądał. Sekunda, tysięczna jej część i ogłuszający jazgot, huk walących się stołów, świst odłamków ze stojących na stole butelek i szklanek. Później słychać było rozpaczliwe wołanie o pomoc oraz głośne przekleństwa, które po chwili umilkły. W obiektywie kamery (jej szkło było pęknięte i pokryte kurzem) widać było zrujnowaną salę, czyjeś rozrzucone nogi i pył wolno opadający na zieloną wykładzinę. Śledził obraz do końca. Pogłośnił zapis, bo wydawało mu się, że na blat stołu przewróconego do góry nogami, coś kapie. Wyraźnie słyszał kapanie kropli, które doprowadzało go do szału.

   Ralf zaciągnął się papierosem i przyspieszył kroku. Wypuścił z ust małe kółeczko, które odpłynęło z wiatrem w stronę rowu melioracyjnego pogłębianego przez koparkę. Zastanawiał się, dlaczego z taką starannością wykonano zbliżenia zmasakrowanych twarzy. Dwanaście ujęć, dokładnie tyle, ile podpisów zarejestrowanych przez kamerę na końcowym dokumencie. Przeglądając film zarejestrowany na płycie DVD, dostał torsji. Nigdy, nawet w kinie, nie oglądał tak makabrycznego obrazu. I nikt dotąd nie wymagał od niego, by zawieszał wzrok na mózgu, rozbryzganym na stole niczym galareta.

      Najbardziej  zmasakrowany był Soczev. Ralph domyślił się, że to może być on, bo zwłoki przyozdabiał wąski, czarny krawat, zakręcony wokół szyi niczym pętla. Blisko kwadrans Ralph przesiedział w łazience. Własny oddech napawał go obrzydzeniem. Długo i starannie szczotkował zęby szczoteczką elektryczną, ale wciąż czuł na języku smak kawy i papierosów. Wreszcie przemógł się. Zmoczył kark zimną wodą i wrócił do pokoju. Jego wzrok padł teraz na pojedynczą kartkę, dołączoną do dokumentów. Pokrywało ją kłębowisko niezrozumiałych linii. Niejeden raz kreślił takie na zebraniach kolegium „Rainbow”. Bezmyślne znaki, z których wybiegało na zewnątrz jedno zdecydowane pociągnięcie. Ralph obracał kartkę, jakby miała być na niej zapisana jakaś tajemnica. Konceptualny, machinalny, zapis, podobny do tego, jaki widział kiedyś na wystawie sztuki nowoczesnej. Przez wszystkie kartki książki–eksponatu biegła jedna nieprzerwana linia. Słabnąca, niknąca gdzieś na skraju i pojawiająca się niespodziewanie po drugiej stronie, niczym prowadząca gdzieś za horyzont droga. Tak, ale to była tylko jego myśl, myśl kurczowo uczepiona bezwartościowego dowodu. Wściekły zmiął ten bohomaz i cisnął do kosza. Następnie zadzwonił po taksówkę, a gdy auto podjechało pod biuro i włożył już klucz do zamka, coś kazało mu cofnąć się za próg. Sięgnął do kosza po zmiętą kartkę i schował ją do teczki.

      Teraz, w odległości około pół mili od dworca Greatdogshill, Ralph rzucił niedopałek pod nogi i przydepnął go butem. Przypomniał sobie, że w sali kolumnowej obecny był również generał Pink. On jeden z wojskowych pozwolił sobie wziąć udział w zebraniu cywili. Wysoki, elokwentny, postarzały tą patyną zawodowych oficerów wyższego szczebla, która nadaje ich twarzom wyraz zdrowych, dobrze odkarmionych prosiaczków. Gdy mówił, jego usta układały się w wąski lejek, przez który sączyły się do mikrofonu mądrości, a do niedawna jeszcze rozkazy. Zwalniając film, Ralph przyjrzał się dokładnie wystąpieniu Pinka. Zaciekawiło go spojrzenie emerytowanego generała, który wodził wzrokiem po sali, jakby czegoś szukał. Było to spojrzenie kogoś, kto przed sekundą wyjechał ruchomymi schodami z podziemnej stacji metra i miał się udać w nieznanym kierunku. Ostre światło jupiterów kazało mrużyć oczy, marszczyć mięśnie u nasady nosa. Tak właśnie patrzył na salę Pink.

   – To nie skompromitowany rząd – perorował generał. – Na szczęście to my dyktujemy warunki.  Dwanaście naszych podpisów wyrwie choćby siłą z gardła tego żarłocznego molocha siedem miliardów dolarów. Tyle według obliczeń będzie kosztować całe przedsięwzięcie. Żadna kwota nie jest zbyt wygórowana. Jako zawodowy oficer stawiam sprawę jasno, gdyż jasnych sformułowań oczekują ode mnie ci, których tu reprezentuję. Idea, którą chcemy podnieść do niespotykanych w całej ludzkości rozmiarów, nie będzie li tylko propagandowym wybiegiem. Kontrolę nad realizacją przedsięwzięcia sprawować będzie nasze dwunastoosobowe kierownictwo. Z chwilą zgromadzenia niezbędnych środków, uderzymy ze wszystkich stron jednocześnie. Zmasowany atak przypuszczą: stacje telewizyjne oraz radiowe, a także podlegające nam serwisy internetowe. Rzecz jasna nie obejdzie się bez kłopotów. Będą nam rzucać kłody pod nogi, hamować nasze natarcie i pytać naiwnych maluczkich: „Jak mogło dojść do tego absurdalnego i gigantycznego pomysłu?!” – musimy to przetrwać! Najmocniejszym wsparciem naszej kampanii będą, rzecz jasna, nasi ludzie w kongresie. Panowie, dziękuję z całego serca za zaufanie, i że zechcieliście mnie z taką uwagą wysłuchać.

   Z prawej strony generała zajmował miejsce podobny do nastroszonego ptaka, były minister kultury Alfred Borundi, z lewej zaś szef partii „Zielonych”, przewodniczący Nicolas Soczev. Gdyby można było- pomyślał Ralph- zajrzeć w głąb dusz tych trzech panów, łatwiej byłoby wskazać pomysłodawcę projektu, który przybrał na końcu wyświechtany frazes – woli ludu.

   Zaraz po wystąpieniu Pinka słuchać było odgłos ciężko stawianych kroków. Na ekranie pojawił się Nicolas Soczev w idealnie dopasowanym lnianym garniturze. Przygładził farbowane włosy i wolno rozejrzał się po sali.

  – Niech się nikomu nie zdaje – zaczął – że samym gadaniem zbudujemy Ararat. Tak jest, nazwałem ten projekt „Araratem”, lecz jeśli ktoś z obecnych zaproponuje inną, bardziej stosowną nazwę, nie będę protestował. Po tym stwierdzeniu Soczev odkaszlnął i przełkną głośno ślinę.
– Rozmiary projektu są imponujące! – wskazał palcem na makietę. – Podstawa budowli to kwadrat o boku jednej mili. Pod szklaną, wykonaną z akrylowego szkła konstrukcją, przypominającą wierzchołek mitycznej góry, pomieścimy, jak biblijny Noe, resztki nieskażonego środowiska. Siebie samych, ludzkość dla potomnych. Architekci oraz ekolodzy zapewniają, że ,,Ararat” będzie samowystarczalny, odporny na wszelkiego rodzaju skażenia środowiska, trzęsienia ziemi oraz szkodliwe promieniowanie. Nasza idea musi być zaszczepiona w każdym bijącym dziś na kuli ziemskiej sercu. To jest szansa tych serc. Kto ma szansę znaleźć się w domu dziedzictwa ludzkości, zapytacie? – mówca potoczył wzrokiem po sali. – To nowy dom tylko dla wybranych, dla elity, która da początek nowemu rodzajowi ludzkiemu. Musimy stworzyć wszystko od nowa, to będzie ostateczny renesans i początek prawdziwej demokracji. Wszystko jest jasno określone. Pod kopułą ,,Araratu” umieścimy cyfrowe kolekcje i innowacyjne technologie. Będzie się tam mieściła największą kolekcja cyfrowych dzieł, jaką można sobie wyobrazić. Ostra selekcja, przeprowadzona w najściślejszej tajemnicy, jest jedynym ratunkiem przed zbliżającą się wielkimi krokami zagładą. Szanowni panowie! Jak każdy obecny w tej sali, zaświadczam swoim podpisem na końcowym dokumencie wolę przystąpienia do niespotykanego projektu i dziękuję, że zechcieliście mnie z taką uwagą wysłuchać.

   Nicolas Soczev złożył nieczytelny podpis na dokumencie i poprawił wąski, czarny krawat, który ściskał mu szyję, po czym odszedł gdzieś sprzed kamery.

   Ralph poznał Soczeva przed kilkunastoma laty. Próbował przeprowadzić z nim wywiad, gdy był na dziennikarskim stażu, a  popularny polityk odwiedził obóz skautów nad malowniczym jeziorem Swan. Ralph przyjechał kilka godzin przed nim, by dokładnie rozejrzeć się po okolicy. To co zastał, rozczarowało go. Obóz, w którym dawną kuchnię z fajerkami zastąpiła ta wyposażona w lodówki i mikrofalowe kuchenki, zrobił na nim przygnębiające wrażenie. Zamiast namiotów wzniesiono siedmiopiętrowy pawilon ze szkła i betonu. Tak, Ralph znał Nicolasa Soczeva, ale czy owo znać, określać może pojedyncza rozmowa, którą z nim wtedy przeprowadził? W czasie wywiadu polityk zachowywał się swobodnie, jakby obozowisko było częścią ministerialnego ośrodka. Wtedy był jeszcze bardzo sprawnym fizycznie facetem. Nosił przetarte na kolanach niebieskie dżinsy, pomarańczową koszulkę polo i naciągniętą na oczy bejsbolówkę.
   – No, słucham! Zadaj mi wreszcie, młody człowieku, pytanie! – Niecierpliwił się. – To ty przecież robisz ze mną ten wywiad, a nie na odwrót.
   Ralph nadusił wtedy przycisk dyktafonu.

   – Panie ministrze, od lat prowadzi pan konsekwentną walkę o ochronę środowiska – wyrzucił z siebie. – Jakie w związku z tym stawia pan zadania dla skautowskiej młodzieży?

Soczev parsknął na to śmiechem.

   – I to ma być pytanie? Powinienieś być napastliwy, tak bym czuł do ciebie niechęć, inaczej nigdy się nie otworzę. Chcesz chłopcze bajeczki, no to posłuchaj. Bardzo dawno temu, tak dawno, że nie było na świecie: domów, ulic, komputerów i samochodów, bogiem była przyroda. Niewyobrażalne – prawda? Nie Hades, nie Olimp, nie Golgota i nie Gaja. Pytasz o rolę młodzieży? Nie traktuję tej rozpuszczonej gówniarzerii serio! Ochrona środowiska to ważniejsze, niż ci się wydaje, zadanie. Co mają z tym wspólnego dzieci i młodzież? Tu trzeba gigantycznego szmalu, forsy, money! O co mu chodzi?- myślisz i się zastanawiasz, czy Soczev nie jest owładniętym manią szaleńcem?

   – Ja tego nie powiedziałem – bronił się Ralph.

   – Ale pomyślałeś. Znam się na ludziach! Chciałbym być dobrze zrozumiany. Mężczyzna zasługuje na zaufanie, gdy założy rodzinę, spłodzi dzieci i ciężko pracuje. Nie pisze ckliwych wierszyków, nie wzdycha jak błazen do księżyca. Nienawidzę młodzieży za jej egoizm. Jej napastliwa moda, to rzucona nam, dorosłym, rękawica. Teraz już wiesz, o co mu chodzi? – Soczev przerwał i nerwowym ruchem poprawił rondo kapelusza.

     Ralph odniósł wrażenie, że gadatliwość Soczeva ma swoje źródło gdzieś głębiej. Nie przebierając więc w słowach, zwrócił się do niego: – Panie ministrze, starość to pański kompleks, uszanuję go i nie będę, jak pan chciał, napastliwy. Chciałbym jednak wiedzieć…

   – Brawo, brawo, mój chłopcze! Naprawdę robisz postępy! Gdyby nie mój woreczek żółciowy, zaprosiłbym cię na wódkę. Jeszcze dziś poszlibyśmy do jakiejś knajpy albo na dziwki. Znam takie miejsca. Wypiłem morze wódki, zanim dostałem stołek ministra i wyruchałem gromadę córek Koryntu – wyrzucił ze śmiechem i uniósł wargi w grymasie. – W polityce prócz inteligencji trzeba mieć jeszcze instynkt! Nicolas Soczev ci to mówi, poniatno? A teraz posłuchaj, co ci powiem:

– Skasuj ten swój cholerny kręciołek i spierdalaj! No, co się tak gapisz? Myślisz, że się przejęzyczyłem? No, dalej, poszoł won!

   Na te słowa Ralph posłusznie wyłączył dyktafon i naprędce się oddalił. Niepotrzebnie dał się Soczevowi sprowokować. Odsłonił się za wcześnie. Powinien wolno wystawiać mikrofon, jak ślimak rogi, i przytakiwać, przytakiwać.

   Ile to już lat – zastanawiał się – minęło od tamtej rozmowy? Dwadzieścia, a może więcej? Jakiż ten cynik miał cel w budowie gigantycznego pomnika ludzkości? Rozmyślając o tym, Bennet zagłębił się w sosnowy las i po kilkunastu minutach doszedł do rzeczki, która wgryzała się w malowniczą dolinkę, tworząc fantazyjne zakola i wysepki. Tam się zatrzymał. Patrzył na niewielki kamienny krąg, ułożony przez kogoś na ognisko. Musiał tu wcześniej być, bo skąd by wiedział, że trzeba wysiąść na tej małej stacyjce, a potem iść w stronę wzgórza Greatdogshill? Prawdopodobnie przyjechał tu na piknik z rodzicami, zanim ojciec odszedł do innej kobiety, wyrzekając się syna. Może właśnie tu, przy niewielkiej piaszczystej plaży, gdy zajadali upieczone nad ogniem kiełbaski, usłyszał od ojca opowieść o wzgórzu Greatdogshill? Sam sobie tego przecież nie wymyślił. Przypomniał sobie słowa rodziciela: jeśli strach uwije gniazdo w twojej głowie, to psy śpiące na wzgórzu przebudzą się, przybiegną i cię rozszarpią. Prawdziwy mężczyzna musi być twardy i nigdy nie powinien się niczego bać, rozumiesz, synu?

   – Chyba nie jestem prawdziwym mężczyzną – pomyślał Ralph, spoglądając na tajemnicze wzgórze – bo od dziecka zawsze czegoś się bałem. Ojciec miał rację, jestem nędznym tchórzem i Samuel Mankiewicz wiedząc o tym, specjalnie przekazał mi duplikat dokumentów, a oryginalny pendrive dał komuś, komu ufał, kto miał zrobić z niego właściwy użytek.

   Ralph Bennet wyciągnął się na ziemi z teczką podłożoną pod głowę. Żałował, że ją przyjął od Mankiewicza i na własne życzenie wpakował się w nie lada kłopoty. Jego kumpel przygotował na niego zasadzkę, jak przebiegły myśliwy. Tak jest, ofiarą miał być Ralph. Przyjaźń przestała się liczyć. Bo co to jest w gruncie rzeczy przyjaźń? Uczucie, które rozpływa się w palcach, gdy je mocno zacisnąć. Owszem, istnieje jakieś wzajemne zrozumienie i życzliwość, której nikt nie kwestionuje. Lecz szczerość intencji? W nią wszędzie i zawsze powinno się wątpić.

   Zagubiony gdzieś w świecie Ralph Bennet, z teczką pod głową, w odległości około półtorej mili od stacji Greatdogshill, gapił się na postrzępione obłoki, sunące niemrawo po niebie. Ideały, grzebanie się w przeszłości, po co to wszystko – myślał. Ogarnęło go zniechęcenie. Z pleców przekręcił się na brzuch. Nagrzana ziemia była ciepła, niczym skora do pieszczot kobieta. Ralph oddychał głęboko, a sen oplatał go swoimi niewidocznymi mackami. Zwinięty w kłębek jak dziecko, spał z podłożoną pod głowę tajemnicą, która coraz mniej go kusiła, a coraz bardziej napawała odrazą.

    Jakiś przebłysk wspomnień rzucił światło na zapomniany epizod z jego życia. Były wakacje. Razem z matką i ojcem siedzieli na tarasie taniego pensjonatu w Butterhall, nudnej miejscowości, w sam raz dla tych, którzy zatrzymują się przejazdem, by zatankować paliwo. Rozgrzany cień spływał na plecy Ralpha z kamiennego muru. Ojciec zamówił dwa zimne piwa, a dla syna miętowy napój z lodem. W atmosferze oczekiwania, bezruchu, leciwa właścicielka pensjonatu postawiła na stoliku dwa oszronione kufle i biały plastykowy kubeczek. Znudzony Ralph spoglądał na pulsujące cyferki elektronicznego zegarka, jakby miał odkryć tajemnicę obezwładniającego go czasu. Była dopiero trzecia po południu i nic się do tej pory nie działo, lecz nagle Ralph oprzytomniał. W odległości kilkunastu jardów, za żywopłotem, przechadzała się czarnowłosa dziewczyna w różowym, obcisłym kostiumie kąpielowym. Prowadziła na smyczy afgańskiego charta. Szła z nim w kierunku basenu. Wokół szyi, niby szalik, okręciła sobie czerwony ręcznik. Ralph szybko wypił zawartość kubeczka, lód omal nie stanął mu w gardle, i zbiegł po schodach. Wkrótce był już nad turkusową, połyskującą od słońca taflą wody. W pośpiechu ściągnął spodnie i rzucił je na ławkę obok koszulki. Został tylko w czarnych, elastycznych slipach. Zanim zanurzył się w wodzie, na sekundę się zawahał. Ta sama dziewczyna z psem (niemal wszystkie dziewczyny uwielbiają psy, najbardziej małe spaniele, podobne do pluszowych zabawek) rzuciła w jego stronę lepkie spojrzenie. Jej opalone na ciemny brąz ciało skrywało sekret, którego Ralph jeszcze dotąd nie zaznał. A później sen, jak gnany ogromną falą statek, rzucił kotwicę w innej zatoce wspomnień. Ralph Bennet, student ostatniego roku wydziału prawa, poznał Laurę. Spotkali się tydzień przed Bożym Narodzeniem, na koncercie jazzowym w klubie miłośników Scotta Joplina, gdzie wpadli sobie w oko. Po żywiołowym występie poszli na spacer. Ulice, którymi się przechadzali, otwierały się przed nimi wysokimi bramami domów i zaczął sypać drobniutki śnieg. Śnieżynki leciały z nieba niczym w cudownej, disneyowskiej bajce. Ralph opasał ramieniem szczupłe ciało Laury. Bez wątpienia wyglądali na parę zakochanych. Marzyli, by ten zimowy wieczór wchłonął ich i chcieli zapomnieć o tak przyziemnych spawach, jak wykłady, egzaminy i kolokwia.

   – Kocham cię – szepnął Ralph.

   – Ja ciebie też – odpowiedziała Laura, i zaskoczona tym, co sobie właśnie wyznali, przywarła ufnie do jego boku.

   Jeśli kiedyś tak było, a było do cholery! – pomyślał Bennet, obracając się na bok – to tylko po to warto gdzieś uciec, by uwolnić się od tej przeklętej machiny, która zmieniła ich gorące uczucie w godną ubolewania rutynę.

                                                                            * 
Musiał spaść deszcz, bo kiedy się ocknął, jego ubranie było wilgotne, a trawę pokrywały świecące kropelki wody. Obudzony przypomniał sobie resztkę snu. Rzeczywiście byli wtedy młodzi, piękni i nie musieli się niczego wstydzić. Skonstatował to z żalem, a później myśl, że właśnie tak siebie i Laurę osądził, wywołała w nim gniew. Westchnął  i przełknął ślinę. Jego roztrwoniona młodość z bajecznym wieczorem, dawała teraz o sobie znać niczym pijacka czkawka. Odrętwiały siedział w bezruchu na brzegu rzeki, jakby na coś lub na kogoś czekał. Słońce wyraźnie skłoniło się ku zachodowi. Deszczowa chmura, która go zmoczyła, odpłynęła gdzieś.
   Bennet obrócił wzrok. Niedaleko od niego rósł karłowaty, srebrzysty świerk. Samotne drzewo zdawało się teraz z niego drwić. Urągało mu szyszkami i gałęziami. Nie miał wątpliwości: świerk najwyraźniej kpił sobie z jego beznadziejnej sytuacji. Zwłaszcza jedna z gałęzi przypominająca monstrualny, uniesiony do góry mentorski palec, wykrzywiła się złośliwie.
   Ralph z gotowym planem, skąd mu to przyszło do głowy?, ruszył w stronę karłowatego paskudztwa. Chwycił oburącz perfidną gałąź i wygiął ją w pałąk. Nie pękła. Na domiar złego ostre igiełki wbiły mu się w palce. Rozdrażniony spróbował mocniej, z całych sił pociągnąć. Sekundy zmagania się z oporną naturą, w końcu suchy trzask i zdobycz została w jego ręce. Zadowolony przeniósł konar do kamiennego kręgu i rzucił na nadpalone, osmolone szczapy. Wyprostował się i zaczął szukać podpałki. Dostrzegł rachityczną brzozę, z uschniętą gałęzią zwisającą do ziemi. Złamał ją bez trudu i jak poprzednio rzucił na stos.

      Po paru minutach jego wzrok radowała sterta gałęzi i chrustu. Tak, rozpali ognisko! Ogrzeje się i wysuszy ubranie. Ucieszył się z tego pomysłu jak dziecko. Przykucnął, wyjął z kieszeni zapalniczkę i podpalił wetkniętą pod stos kartkę z bohomazem, którego sensu nie potrafił zrozumieć. Języki ognia zaczęły zachłannie lizać suchy papier, a potem wpełzły na chrust i gałęzie. Ralph odpalił papierosa od żaru i zaciągnął się łapczywie. Czekał teraz na stosowny moment, aż ogień pokona wilgoć z niedawnego deszczu. Gryzący i dławiący dym rzucił mu się do oczu. Na szczęście powiew wiatru skierował go w przeciwną stronę. Wtedy pstryknął ogarek papierosa w żar, a potem sięgnął po teczkę. Powoli, by nasycić się zemstą, wrzucał do ognia płytę DVD z nagraniem spotkania i wydrukowane przez Samuela Mankiewicza dokumenty. Snop lecących do góry iskier, ożywił widowisko. Ogień gorliwie trawił wszystko to, co mu podsunął.

   Minął kwadrans. Spektakl, który sobie zafundował, powoli dobiegał końca. Z dokumentów, które wrzucił do ogniska, został popiół i stopiona płyta DVD, którą przysypał ziemią i przydeptał butem. Tylko tyle. Idee Nicolasa Soczeva, marzenia Pinka i Borundi, jak oni sami przestały istnieć.

  Ralph Bennet podniósł z ziemi teczkę i spojrzał na zegarek. Była 18.38. Za pół godziny odjeżdżał jego pociąg.

 

*

Pociąg zahamował gwałtownie i przez brudną okienną szybę wdarła się na korytarz smuga trupiego światła, w której twarz Ralpha Benneta wydawała się być bledsza niż zwykle. Nie widział siebie, zresztą nie miał czasu ani ochoty przyglądać się sobie, lecz ostrożnym krokiem wszedł na betonowy peron stacji podziemnej i tam dyskretnie się rozejrzał. Niedaleko od niego bezdomny Afroamerykanin wiązał sznurowadło, a dwa kroki przed nim leżała otwarta walizka, w której się wylegiwał się zwinięty w kłębek rudy kot.  Bezdomny zawiązał kolejne sznurowadło w porwanym bucie, po czym podniósł głowę na Ralfa, jakby chciał mu powiedzieć: Widzisz, to mój mały przyjaciel, a czy ty masz jakiegoś przyjaciela?

Skip to content