fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

Na polu pod lasem rosła brukiew. Dorodna tak że tylko brać. Billewicz ucieszył się na jej widok, jakby kto rzucił mu pod nogi garniec złota. Wylazł spomiędzy krzaków tarniny, wchodząc w stojącą nad polem mgłę. Ranek był chłodny, październikowy. Jeden z tych, które zdają się nie mieć końca, lub które kończą się nagłym, trwożnym wieczorem. Billewicz przykucnął na skraju zagonu i zaczął grzebać w wilgotniej ziemi. Ściągnięty głodem żołądek, odtańczył mu w brzuchu oberka. Dawno już powinien wyjść z lasu. Zaufanie do dowódcy miał Billewicz spore, posiadało ono jednak swoje granice. Te przekroczył wczoraj.

Ukręcił nać bulwiastego korzenia i uniósł głowę, czując, przeszywający powietrze, zapach tytoniu. Dłoń momentalnie skoczyła do przewieszonego przez plecy stena, lecz było za późno.

– Ostaw!

Karabinowa lufa zakuła go, jakby obcy wraził mu ją prosto w serce. Rzucił brukiew i uniósł ręce nad głowę, nie zamierzając kusić losu.

Żarzący się punkcik wisiał we mgle ledwie kilka metrów od niego. Obcy postąpił krok do przodu. Sumiasty wąs, czapka na bakier i ten nonszalancki sposób trzymania karabinu, jaki Billewicz, będąc w wojsku, widywał u kolegów ze starszych roczników. Jakby strzał z biodra dawał maksimum szans na sięgnięcie celu. Zacisnął zęby.

– Sameś tu pszyloz? – zapytał tamten.

– Sam – przytaknął. Zrobił to odruchowo, nauczony dawać stojącemu nad sobą człowiekowi z bronią wszystko, czego ten zażąda.

– Nie kłom.

– Nie kłamie. Sam jestem. Głodny. Dajże polskiemu żołnierzowi co zjeść.

Tamten zaciągnął się i nie wyjmując papierosa z ust, puścił w powietrze kłąb siwego dymu. Mgła wchłonęła go momentalnie.

– Nie twoje, nie bier – skwitował.

Odgłos wystrzału odbił się echem od ściany lasu, zabierając Billewicza poza ostatnią z granic.

***

 Rudzkiemu przeszło przez myśl, że dobrze byłoby podjechać na miejsce zdarzenia samochodem, ale zrezygnował z tego pomysłu. Szybko zebrał z biurka szpargały i w ślad za Piękosiem wyszedł z posterunku.

Na rynku wyprzedził podkomendnego, jasno dając do zrozumienia, kto jest ważniejszy. Zbytecznie. Wokół nie było żywego ducha, który mógłby podziwiać jego sylwetkę, wyprężoną w nienagannie leżącym mundurze. Zupełnie jakby Sieszcza była zamieszkiwana jedynie przez duchy. I do cholery, odkąd Rudzki pojawił się w tej mieścinie, nie opuszczało go wrażenie, że jest tak w istocie.

Przecięli rynek, zostawiając za plecami Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Świątynia górowała nad niskimi zabudowaniami miasteczka niczym papieski paladyn nad gromadą karłów. Dziwne to było. Kościół wystawiony co najmniej jak na powiatowe miasto, a dookoła ledwie kilka ulic, przy których gnieździły się domostwa, tak biedne i zmordowane wojną, że żal patrzeć. Rudzki obejrzał się przez ramię. Zerkał na Piękosia, choć bardziej interesowały go zabudowania getta, skryte za murem zamykającym wylot ulicy Borowskiej. To było jeszcze dziwniejsze. Dwa lata od końca wojny, a tego nikt nie rozebrał. Co zostało w getcie pewnie rozszabrowali, ale żeby choć przebić ulicę. Zagadnie o to Stanisławskiego.

Wkraczając w ulicę Piaskową, zgłębili gardziel niskich, ciasno stłoczonych domków,  straszących ciemnymi oknami, gdzie częściej niż szyba siedziała dykta albo kawał szmaty. Po mało którym obejściu było znać, że zamieszkane. Ani pies obszczeka, ani jakiś zapach z kuchni wyjdzie na drogę. Rudzki pomyślał, że gdyby przestąpił próg któregoś z tutejszych domostw, prędzej ujrzałby tam babę na katafalku z gromnicą w dłoniach, niż kogoś zatrudnionego przy jakimś domowym zajęciu. W miejscach takich jak to, odruchowo odpinał zatrzask kabury. Nie żeby ze strachu. Ot, z przyzwyczajenia.

Biegnąca w dół ulica, skręcała w lewo skosem, przechodząc za opłotkami w szeroki wygon. Właśnie tam, na skraju otoczonej wierzbiną sadzawki, odnaleziono ciało. Tam też komendant Rudzki odnalazł żywe dusze Sieszczy. Poszedłby o zakład, że wszystkie.

Ładysz, z automatem u boku, warował nad trupem, jakby zgromadzeni wokół gapie, zamierzali rzucić się na niego i rozszarpać na strzępy. Na widok nadchodzącego komendanta zasalutował i niemalże strzelił obcasami, szykując się do złożenia przygotowanego zawczasu meldunku. Rudzki powstrzymał go gestem. Nie lubił służbistów.

– No – rzucił stając nad trupem. – Co tu mamy.

– Partyzant, panie komendancie – pośpieszył z wyjaśnieniem milicjant, zbyt późno orientując się, że komendant nie pytał.

– Partyzant, towarzyszu,  to był za okupacji. – Rudzki przyklęknął, przyglądając się trupowi.            –  A to jest, co najwyżej, element wywrotowy.

Element wywrotowy wyglądał nieciekawie. Wychudzona, bura twarz o wyostrzonych rysach i wymizerowane ciało, na którym łaciata bluza Waffen-SS wisiała, jakby ją kto wciągnął na grabie. Chłopak musiał siedzieć w lesie od dawna. Każdy z trzech milicjantów znał to od podszewki.

– Kto odnalazł zwłoki? – zapytał Rudzki.

– Ja. – Tym razem Ładysz nie wyrywał się z odpowiedzią.

– Ty? Jak to?

– To moja krowa… – Milicjant wskazał dłonią na pasącą się nieopodal krasulę. – Nie mam swojej łąki.

Rudzki westchnął, przecierając dłonią twarz.

– Znalazłeś coś przy nim? Jakieś papiery?

– Nie – zaprzeczył milicjant. – Tylko to.

Rudzki zerknął na wskazaną mu, sfatygowaną opaskę z Gwiazdą Dawida. Rzucono ją na brunatny wykwit krwi, który znaczył łaciatą bluzę na brzuchu trupa.

– I co to niby ma znaczyć? – zapytał.

Pytanie zawisło w powietrzu, wyraźnie nie formułując w głowach podwładnych komendanta zdatnych do podania odpowiedzi.

– Chuj wie. – Wyręczył ich. – Ale mi się nie podoba.

Nie można było ująć sprawy trafniej. Nie podobało się to żadnemu z trzech milicjantów.

– Piękoś – komendant zwrócił się do drugiego z podwładnych. – Ty się ganiałeś z Niemcami po lesie…

Ten wzruszył ramionami.

 – Nie wiem. W okolicy nie było partyzantki od przejścia frontu.

Rudzki sapnął i wstał. No cóż, tu i teraz nie dowie się więcej.

– Ładysz, idź po samochód. – Rozejrzał się po zbiegowisku. – A wy Piękoś zdejmcie automat.

Milicjant w trymiga zrozumiał w czym rzecz. Ściągnął z ramienia broń, strzelił zamkiem i stanął nad trupem w pełnym gotowości wykroku. Przez usta komendanta przeszedł uśmieszek. Bystry chłopak. Warto go mieć przy sobie.

– Towarzysze! – zagrzmiał. Jego głos nie wybrzmiał w stojącej nad wygonem mgle tak doniośle, jakby sobie tego życzył, lecz przykrył tę niedogodność pewną siebie miną.

Też mi towarzysze – pomyślał. Stare baby i kilku wyrostków. Spojrzenia tak tępe, że chyba ostrzą na nich lemiesze.

Niemniej wyłowił spośród gapiów także kilka męskich twarzy. Starczych, lecz jednak.

– Władza ludowa dba o wasze bezpieczeństwo – podjął. – Organem odpowiadającym za to jesteśmy my, Milicja Obywatelska. Jeśli ktokolwiek wie coś o tym tu człowieku, lub widział w okolicy podejrzany element, winien to zgłosić. Jest to wasz obowiązek, mający zapewnić spokój i porządek społecznego współżycia. Towarzysze, wróg nie śpi i my też nie możemy zasypiać!

Uczepił się spojrzeniem chłopa o dorodnym wąsie i z czapką nasadzoną na bakier.

– Po latach ciemiężenia przez sanacyjnych panów, zawisła nad nami groźba reakcyjnych poczynań kapitalistycznych imperialistów. Sługami ich mętnych interesów są ludzie podobni temu tu straceńcowi. Kryjące się po lasach szumowiny, wrogie nie tylko władzy ludowej, lecz przede wszystkim chłopu polskiemu. Niemniej przypominam. Posiadanie w obejściu broni jest niedopuszczalne. Ktokolwiek takową posiada, winien bezzwłocznie zdeponować ją w komendzie M.O. Przejawy samosądu będą karane. Organem odpowiadającym za zapewnienie porządku, jesteśmy my. Milicja Obywatelska.

Powinien dodać coś jeszcze? Chyba nie. Jego gadanie i tak przypominało głos wołającego na puszczy.

Chłop jest tam trudny – mówili mu jeszcze w Łukowie.

Reakcyjny? – pytał.

Gorzej. Zatwardziały.

Na czym polegała owa zatwardziałość, mógł się właśnie przekonać. Tępe spojrzenia nie zmieniły się ani na jotę. Jakby gadał do ściany. No nic, zrobił swoje.

Obrócił się na pięcie i zerkając na odchodzącego w stronę rynku Ładysza, ogarnął spojrzeniem panoramę Sieszczy. Kościół górował nad niskimi domami miasteczka niczym papieski paladyn nad gromadą karłów. Jedyny kontrapunkt dawał mu szczyt, skrytego za murami getta, budynku synagogi.

Zakuło to Rudzkiego. Widok, który miał przed sobą, wydał mu się najdziwniejszy ze wszystkich dziwactw Sieszczy.

***

Obmył twarz i otrząsnął dłonie z wody. Ktoś nad nim stał. Tolek.

– Billewicz się znalazł, panie poruczniku. Zabili go we wsi.

Kucający nad strumieniem Fiszel, zerknął przez ramię na sterczący nad nim strzęp człowieka. Wątły blask niskiego słońca przedzierał się przez liście drzew, malując na sylwetce żołnierza pstrokate wzory. Cień wyrzutu musiał być w spojrzeniu porucznika widoczny, bo Tolek się skrzywił.

– Ciało zabrała milicja – dodał, choć nie miało to znaczenia. – Pewnie na posterunek.

Fiszel wstał i wytarł twarz kawałkiem szmaty. Wyrzut był niezamierzony. Nie była to przecież wina Tolka. Nawet nie Billewicza. Fiszel, za taki obrót spraw, mógł winić wyłącznie siebie. W jego życiu nie liczyło się już nic, poza zasłyszaną jeszcze w czasie wojny informacją, że trzewia Sieszczy kryją okruch dziedzictwa zamordowanego narodu. Po to przyciągnął w te strony, by go ocalić. Nie mógł jednak wymagać od uczepionych porucznikowego munduru chłopców, aby podzielali płonne nadzieje. Kto mógł, dawno wyszedł z lasu. A on nie wiedział nawet, gdzie szukać.

– Zbierz rzeczy – zakomenderował. – Pójdziemy w nocy. Jeśli się uda, ruszymy dalej. Jeśli nie, wszystko trafi szlag.

Słońce przebiło się dziś przez chmury jedynie na chwilę, lecz akurat na tę chwilę, gdy ważyły się losy obu partyzantów, skrytych w lesie w okolicach Sieszczy. W oczach Tolka przeświecająca przez liście poświata, ułożyła się wokół głowy Fiszela w złocistą koronę, przerzucona przez ramię szmata w najpiękniejszy tałes, zarośnięta twarz w surowe oblicze nabożnego cadyka.

– Co ma się nie udać, panie poruczniku – rzucił raźno chłopak. – Pójdziemy, to się uda.

Fiszel dałby wiele, aby wskrzesić w sobie choć iskrę pewności, którą kipiał Tolek. Uśmiechnął się ponuro, klepiąc go w ramię.

***

– Cymes, pani naczelnikowa! – Rudzki powiódł wzrokiem za kibicią odchodzącej w stronę kuchni kobiety. – Nie jadłem tak od lat. Całuję rączki!

Odrzuciła zalotnie włosy, zerkając przez ramię i posyłając komendantowi uśmieszek.

No proszę. Jednak życie na prowincji potrafiło być znośne. Z brzuchem pełnym pieczystego, o jakim w Warszawie mógłby jedynie pomarzyć, po kilku głębszych i w towarzystwie kobiety takiej jak naczelnikowa, Sieszcza wydała się Rudzkiemu wcale znośna. Szkoda tylko, że przyszedł do Stanisławskiego przede wszystkim w celach służbowych.

– No – rzucił, gdy zostali sami.

Stanisławski, łysiejący, z nalanym obliczem podrzędnego buchaltera, jak na komendę zdjął z butelki korek.

– Wiecie, to dla mnie niewygodna sytuacja – podjął Rudzki, gdy wódka przeszła przez gardło. – Jestem tu od trzech dni, a już mam mocno nieciekawego trupa. Partyzant. Żyd. Co mam z tym zrobić?

Stanisławski westchnął i zakąsił resztką pieczeni.

– Zdecydowanie nie jest to rzecz codzienna. W tych okolicach nie było partyzantki od końca wojny.

– I to ma mi pomóc?

– Nie. Proszę zrozumieć. Jestem skonfundowany, podobnie jak pan. Tu za okupacji nikt nawet nie donosił, a coś takiego? Nie wiem co powiedzieć.

Pięknie. Gminny naczelnik o mocno sanacyjnej konduicie bez mrugnięcia przyznaje, że pomocy odeń nie można oczekiwać. Rudzki wiedział, że Stanisławski miał mocne plecy w powiecie, lecz czy tylko dlatego, że do obsadzenia stanowisk brakowało należycie zbudowanych ideologicznie ludzi? Komendant w to wątpił.

– Ale powinniście wiedzieć – przycisnął. – Ktoś podrzucił trupa na skraj wsi. I to, gdy na wygon prowadził krowę mój człowiek. Dziwne, prawda? I nikt niczego nie widział, rozumiecie? A trup, kurwa, jest!

Komendant strzelił otwartą dłonią w stół dla podkreślenia ciężaru faktu, przed którym obaj stanęli. Stanisławski sięgnął po butelkę. Było w nim coś z przedwojennego nauczyciela, gotowego roztłumaczać plebejskim dzieciom, najbardziej zawiłe zjawiska otaczającego ich świata. Irytowało to Rudzkiego. Do szpiku.

– A getto? – pochylił się nad stołem, ściszając konfidencjonalnie głos. – Dlaczego to tak stoi? Nie było komu rozebrać muru?

Zmieniając temat liczył, że wytrąci Stanisławskiego z postawy pełnej wyniosłego zdystansowania. Bezskutecznie.

– Nie, towarzyszu komendancie, musicie  zrozumieć…

Zrozumieć! Krew uderzyła Rudzkiemu do głowy. Nie znosił tego inteligenckiego dzielenia włosa na czworo! Z niechęcią powściągnął nerwy i pozwolił naczelnikowi gadać.

– Zrozumieć co? Proszę mi to wytłumaczyć.

Stanisławski poruszył się na krześle, chyba nieco zaskoczony postawą komendanta. Może jednak wcale nie był gotowy roztłumaczać zawiłości, otaczającego ich świata. Może nie komendantowi posterunku Milicji Obywatelskiej.

– My tu mieszkamy od pokoleń – zaczął. – Moja rodzina mieszka tu od pokoleń. Niegdyś Sieszcza była wcale prężnie rozwijającym się miastem. Pan oczywiście wie, że dawniej ośrodki prosperity przyciągały ludność wyznania mojżeszowego. Handel, usługi, rzemiosło… Chłopstwo nie miało o tym pojęcia. W mieście powstała gmina żydowska, bardzo poważana, bo zamieszkali tu potomkowie chasydzkiego cadyka. Święty Żyd z Przysuchy, tak go nazywali. A tuż obok, proszę. Stanisławski wskazał palcem w kierunku okna, za którym w szarówce ciemniała bryła kościoła. W głównym ołtarzu cudowny obraz Matki Boskiej Parysowskiej, gdzie przynoszono proszalne modlitwy i dziękczynne wota od siedemnastego wieku. I tak to sobie trwało, po sąsiedzku, nic nikomu nie wadząc. Przez lata.

Naczelnik przerwał, dając kiwnięciem znak, aby wypili.

– Potem miasto wyniszczyły zabory i nazwijmy to, niesprzyjająca koniunktura dziejowa. Ot, pech nienależytego położenia. Jednak gmina żydowska przetrwała. Z czasem liczniejsza niż katolicka część Sieszczy. A teraz niech pan sobie coś wyobrazi. Tu, w tej upadłej mieścinie, na przestrzeni ledwie kilku okolonych murem ulic, Niemcy stłoczyli przeszło trzy tysiące Żydów. Nie tylko miejscowych, ale i zwiezionych. Z wiosek, z Garwolina, nawet z Warszawy. W czterdziestym trzecim, jednej nocy, spędzono wszystkich na rynek, niedołężnych rozstrzelano, a resztę pognano do Pilawy, na stację. Tam w wagony i do Treblinki. Do gazu. W ciągu jednej nocy z Sieszczy zniknęło przeszło trzy czwarte dusz. Jak się po czymś takim odnaleźć? Rozebrać mur i zapomnieć? My tu nie potrzebujemy mieszkań na kwaterunki, to nie Warszawa.

Szkło brzdęknęło ostrzegawczo, gdy Stanisławski nerwowym ruchem nalał ponownie. Nie czekając na Rudzkiego, napił się.

-Komendancie, my tu żyjemy w mieście duchów. Wy może nie chcecie tego zrozumieć czy uszanować, ale będziecie musieli się z tym zmierzyć.

Rudzki parsknął i objął szklankę dłonią. Nie był pewien, czy dobrze odczytał słowa naczelnika, lecz jeśli tak, to niczego bardziej nie pragnął.

 ***

Skoro naczelnik Stanisławski potrzebował lekcji właściwej postawy w czasach walki z reakcją, to komendant Rudzki zamierzał mu jej udzielić. Bezzwłocznie.

***

– Otwieraj! – rozkazał, mimo że w broniących dostępu do getta wierzejach, ziała  szpara, w którą wlazłaby i jałówka.

Piękoś wykonał polecenie, choć w jego ruchach czuć było ociąganie. Rudzki wielkodusznie nie zwrócił na to uwagi. Pewnym krokiem przekroczył bramę.

Świat po drugiej stronie przywitał go tym uświęconym tchnieniem śmierci stuporem, który znał z ruin wyzwalanej stolicy. W przestrzale brukowanej, zamkniętej murem ulicy, pośród zarośniętych podwórzy, stały domy tak puste i głuche, jakby człowiek nigdy w nich nie zagościł. Przywykł do tego, jak przywyka się do ćmiącego bólu zęba. Gestem pogonił Piękosia i ruszył w stronę synagogi.

– Wie pan komendant, że nie dali jej zbudować przy rynku? – zagadnął milicjant, gdy Rudzki sięgnął po latarkę, by snopem światła omieść niszczejący budynek. Szarówka ledwie się przecierała. – Kiedyś było takie prawo. Nawet jak Żydów mieszkało tu więcej niż naszych.

Rudzki nie odpowiedział. W gruncie rzeczy guzik go to obchodziło. Przyjrzał się budynkowi, dla zabawy oświetlając jego szczyt, który wczorajszego ranka obserwował z wygonu. Wielka tam synagoga, ot, murowany dom z poddaszem. Przed wojną, w powiatowym mieście, urządzono by w czymś takim bibliotekę. Gdzie to się miało do gmachu Najświętszej Maryi Panny? Ani to ładne, ani robiące wrażenie.

– Wejdziemy, prawda? – zapytał. Nie czekając na odpowiedź wskoczył na schodki i pchnął drzwi.

Co spodziewał się ujrzeć w środku? Trudno powiedzieć. Nigdy nie był w synagodze i w ogóle o Żydach pojęcie miał gorzej niż marne. Widok zdewastowanej pustej sali, do której wkroczyli, nie powiedział mu zupełnie niczego. Poczuł się nawet odrobinę zawiedziony.

– Tutaj była bożnica – odezwał się Piękoś. – Tam biuro, a na górze mieszkania.

Rudzki skierował snop światła w stronę ciemnej dziury, pozbawionego drzwi wejścia do sąsiedniego pomieszczenia.

– Biuro? – zapytał.

– No, żydowskiej gminy. Załatwiali tu różne interesy. Jak na plebani czy w urzędzie. Wszystko tu było. Trzymali tu papiery i pieniądze. Przedtem dało się wejść od podwórza, ale zamurowali.

Nie tylko wejście. Rudzki omiótł świetlistym blaskiem, zaślepione cegłą okna.

– No i co? – zapytał sam siebie. – Nic niezwykłego.

W sam raz na bibliotekę – dodał w myślach.

Czubkiem buta trącił, leżący na podłodze gałgan.

– Ja tu kiedyś wlazłem, jak byłem mały – odezwał się Piękoś, lecz tym razem niepewnie, jakby się bał, że nie będzie miał, kto go wysłuchać. – Z Ickiem Woronowiczem. W sobotę, to znaczy w szabat. O tam, na górze, jest okienko i ze schodów, co się szło na piętro, można tu było zajrzeć do środka. Oni się tak kiwali jak jakieś wrony, z tymi chustkami na głowach i każdy sobie. Modlili się tak jeden przez drugiego. Mamrotali, jakby ich kto nakręcił, a myśmy na to patrzyli, aż mi żołądek ścisnęło.

Rudzki obrzucił Piękosia spojrzeniem, po którym każdy jeden przestałby się odzywać, ale milicjant gadał dalej.

– Tam stało podwyższenie, a tam pod ścianą, była zasłonięta wnęka. Icek mówił, że tam trzymają Torę, pan wie komendancie, taką żydowską Ewangelię i nawet chciał mi ją pokazać. Mówił, że jest drogocenna, bo uczył się z niej jakiś święty rabin. Ale nie doczekałem. Za bardzo się bałem.

Rudzki oświetlił postać Piękosia.

Po diabła on mi to mówi? – pomyślał.

I naraz w myślach się złajał. Na oswojenie łamanego tabu, nie istniał pewniejszy sposób niż konfesja przed postronną osobą. Szczególnie, jeśli tej osoby nic a nic nie mogło to obchodzić.

– Cii… – syknął milicjant. – Słyszy komendant?  – Coś wali.

Rudzki uniósł latarkę, oświetlając twarz Piękosia. Była blada niczym ściana.

– Szaleju żeś się nażarł?

– Nie, cii – milicjant przyłożył palec do ust. – Coś wali. Pod nami.

Na przekór woli komendanta, zatonęli w ciszy. Rudzki zatrzymał na końcu języka plik niewybrednych obelg, którymi zamierzał złajać Piękosia i zamarł, nie dając wiary przekonaniu, że i on coś słyszy.

Bo przecież słyszał.

– Tam – milicjant wskazał na zakątek, gdzie wedle jego słów miała znajdować się wnęka.

Rudzki był szybszy.

– Tam jest klapa – szepnął, omiatając snopem światła resztki drewnianego przepierzenia, u stóp którego ziała ciemna jama zejścia do podpiwniczenia. – To stamtąd.

Złapali się spojrzeniami, w trymiga rozumiejąc, co nastąpi za chwilę.

– Gotuj broń.

***

Było ich dwóch. Dwa cienie tańczące w migoczącym świetle lampy, którą przyświecali sobie przy pracy. Pierwszy, o chuderlawej sylwetce dziecka, długim prętem rozbijał ceglany mur zaślepiający przejście. Drugi, w mundurowej bluzie pamiętającej chyba jeszcze wrzesień, pomagał mu krótkim łomem, wykruszając gruz. W ich ruchach czuć było zmęczenie i nerwową ekscytację. Jakby błądzili podziemnymi korytarzami od miesięcy, wreszcie natrafiając na to, czego szukali.

Milicjanci, podążając za odgłosem tępego bicia, zeszli pod ziemię głęboko. Pięć, może osiem metrów. Wpierw chodnikiem oszalowanej deskami sztolni, potem kutym w litej skale, rozchodzącym się na dziesiątki odnóg, korytarzem. Po omacku dotarli do miejsca, skąd widać było światło i trwali tak, skryci w mroku, obserwując pracujących.

To, że tamci byli kompanami zastrzelonego wczoraj nieszczęśnika, nie ulegało wątpliwości. Partyzanci. Czegoś szukali. Tu, w czeluściach rozciągających się pod gettem podziemi, o których istnieniu nie miał pojęcia nawet wychowany w Sieszczy Piękoś. Milicjant, z wycelowanym automatem, warował u stóp wtulonego w skalną niszę komendanta, gotów w każdej chwili przeszyć przestrzał korytarza serią śmiercionośnego ołowiu. Rudzki co i raz wstrzymywał jego nerwowe posapywanie, uspakajającym złożeniem dłoni na ramię. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Trudno mu było wyobrazić sobie lepszy sposób na udzielenie Stanisławskiemu lekcji, niż wyprowadzić stąd tych obdartusów. O! proszę, towarzyszu naczelniku, wy tu bajeczki przy wódeczce opowiadacie, a element wywrotowy po wsi harcuje! Utrze niedojdzie nosa i rozniesie getto w pył tak, jak powinno się to zrobić, gdy tylko nadeszło wyzwolenie, a potem narzuci tej upadłej mieścinie własne normy postępowania. Żaden inteligencik nie będzie mu zwykłej niezaradności przesłaniał bredniami o mieście duchów. Rudzki był na tak głodne kawałki dostatecznie impregnowany.

Ceglany mur ustąpił wreszcie pod naporem uderzeń i zapadł się, odsłaniając ciemną jamę wyryw. Pracujący natychmiast porzucili narzędzia i doskoczyli do dziury, by rozgarniać gruz rękoma. Wydobyta przez starszego szkatuła była długa na przedramię i smoliście czarna, jakby wykonano ją z jednego z tych rzadkich, afrykańskich gatunków drewna. Młody sięgnął po lampę, wiszącą na wbitym w skalny wyłom gwoździu i świetlista łuna zamigotała, odbierając milicjantom przejrzystość wydarzeń. Tylko po ruchu wypełniających korytarz cieni, domyślali się, że szkatuła jest otwierana. Trwało to dłużej, niżby sobie tego życzyli, ale żaden nawet nie drgnął.

Korytarz na powrót zalał się światłem, gdy dłoń chłopaka podkręciła knot lampy, ustawionej teraz na skalistym podłożu. Ciemna sylwetka starszego z partyzantów, skryta za płachtą przesłaniającą głowę i ramiona, jakby urosła. Młody, pochylony nad szkatułką, wydobył z jej wnętrza coś, co Rudzki mógł określić jedynie jako zwój pergaminu. Zmełł w ustach przekleństwo. Co prawda nie spodziewał się ujrzeć pieniędzy ani kosztowności, ale plik dokumentów nie byłby od rzeczy, a niestety nie pamiętał, jak dawno temu zaprzestano przechowywania dokumentów w postaci zrolowanego pergaminu.

Nim jednak zdążył się zirytować, stary odebrał zwój z rąk chłopaka i rozwinąwszy go, począł się gibać. Przestrzeń korytarza wypełniły słowa recytacji. Rudzki zacisnął palce złożonej na ramieniu Piękosia dłoni, dając do zrozumienia, żeby jeszcze się wstrzymał. Nie bardzo wiedział, co myśleć. To już? Tylko tyle? Jacyś zaprzańcy z resztówki ŻOB-u wleźli tu po to, żeby modlić się z zapomnianego mszału? Niewiarygodne. Przetarł twarz dłonią, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.

Słowa modlitwy płynęły korytarzem, odbijając się echem od kamiennych ścian. Rosły i potężniały, drażniąc uszy milicjantów, kłując serca ostrzem doświadczanej odmienności. Piękoś nie wytrzymał. Strącił z ramienia dłoń komendanta i rozdarł przestrzał korytarza gradem ołowiu. Terkot automatu zlał się w jedno ze słowami modlitwy, z suchym trzaskiem nagle odpowiadających na atak wystrzałów. Zaskoczony Rudzki skulił się, przyklejając do ściany. Przeklął Piękosia, obu partyzantów i samego siebie, w naiwnym odruchu szukając słów, zdatnych do sklecenia rachunku sumienia. Przed oczami zamigotał mu obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, do którego, jako chłopak modlił się, goniony przez wychowującą go babkę. Może jednak powinien posłuchać starej i wybrać seminarium…

 ***

Cisza przerwała pogoń głupich myśli. Rudzki otworzył oczy, lecz wokół panowała ciemność. Zmacał dłonią przestrzeń dookoła, szukając czegokolwiek, co dałoby punkt odniesienia. I znalazł. Ciepła maź na bluzie rozciągniętego wzdłuż korytarza Piękosia, powiedziała mu wiele. Przestraszony cofnął dłoń i wytarł ją o spodnie.

Zastanowił się co dalej. W gruncie rzeczy nie było najgorzej. Żył, miał przy sobie broń i latarkę, jakoś zdoła się stąd wydostać. Kto został tam pod murem, musiał paść pod naporem gradu kul, wystrzelonych przez Piękosia. Szkoda chłopaka. Mógł być z niego dobry milicjant…

Wzdrygnął się, słysząc dobiegający z głębi korytarza stukot. Tam, w mroku, ktoś się szamotał. Teraz usłyszał to wyraźnie. A jednak, któryś przeżył. Odpiął zatrzask kabury i dobył pistoletu. Korytarz był ślepy, jeśli więc tamten chciał się wydostać, musiał przejść obok skulonego przy ścianie Rudzkiego.

Komendant nie zastanawiał się wiele. Wyciągnął dłoń i chwycił trupa Piękosia za połę munduru. Podciągnął go do siebie i posadził, chowając się za jego plecami. Była to marna osłona, lecz na inną nie mógł liczyć. Sięgnął po uczepioną paska latarkę. Uzbrojoną w pistolet dłoń przełożył pod pachą Piękosia i wyciągnął w kierunku, z którego nadchodził tamten. Teraz wystarczyło już tylko czekać. Choć może właśnie to było najtrudniejsze.

Przesunął włącznik latarki w chwili, gdy odgłos niezbornej szamotaniny miał już niemal nad głową. Przezornie zmrużył oczy, gdy blask elektrycznego światła rozdarł ciemność. Chuderlawa sylwetka młodszego z partyzantów, zgięta w pół, zachłannym gestem tuliła do piersi szkatułę z czarnego drewna. Rudzki wystrzelił. Raz, drugi, trzeci, zbyt późno orientując się, że dostrzegł coś jeszcze.

Palce opartej na skrzynce dłoni, zaciśnięte na łyżce odbezpieczonego granatu.

 ***

Z prowadzących do synagogi schodków zwalił się wprost na bruk ulicy. Leżał tak, czort wie jak długo, ze wszystkich sił starając się poskładać świat w jeden kawałek. Szło mu różnie. Za pierwszy objaw powracania do normalności uznał zdziwienie faktem, że wciąż był ranek. Przesycony wilgocią, październikowy ranek, zamykający w mglistym półśnie życie Sieszczy.

Nie miał pojęcia, jakim cudem udało mu się wydostać z podziemi, ani w jak szaleńczym odruchu pochwycił szkatułę. Lecz przecież ją miał. Tulił do piersi, niczym drogocenne znalezisko.

Przetarł mankietem twarz brudną od krwi i pyłu. Odrętwienie z wolna opuszczało pokiereszowane ciało, ustępując miejsca wzbierającemu bólowi. Przed oczyma skakał mu obraz na wpół otwartej bramy, a dygoczące wokół domy i szare niebo, skore do zamiany miejsc z łaciatym pasem kocich łbów, ze wszelkich sił ignorował. To wszystko przejdzie. Wywołany eksplozją szok minie, znał to z wojny. Z trwożnego wtulania się w darń leśnego wykrotu, pod ostrzałem wrogiej artylerii.

Po jakimś czasie wstał i ruszył w kierunku bramy. Wyciągał przed siebie dłoń, by jak najszybciej pochwycić skrzydło uchylonych wierzei. Było ono o wiele dalej, niżby sobie tego życzył. Tak wiele morderczego wysiłku kosztujących kroków dalej, że niemal zwątpił, że mu się uda. Lecz udało się. Przekroczył bramę i osunął pod przedzielający ulicę mur.

Spojrzeniem polizał szkatułę. Aż dziw, że eksplozja jej nie rozerwała. Uchylił pokrywę, dostrzegając, że wnętrze chronił przed otwarciem skomplikowany mechanizm i że to on przyjął na siebie impet uderzenia. Zwój był gruby jak przedramię. Nawinięty na dwa drewniane wałki, których zdobione końce służyły za rękojeści, przydatne przy przewijaniu tekstu podczas lektury. Złożył szkatułkę na kolanach i wyciągnął zwój. Był ciekaw. Po prostu.

Rzędy czarnych znaków, których znaczenia nie umiał się nawet domyślić, w najmniejszym stopniu nie wynagrodziły mu trudów dzisiejszego poranka. Ot, pisanina. Nie był to pryzmat, poprzez który ludzie pokroju komendanta Rudzkiego definiowali zagadnienia otaczającego ich świata.

U wylotu ulicy ktoś stał. Rudzki zerknął w tamtą stronę, z miejsca poznając kto zacz. Dorodny wąs, czapka na bakier i lufa trzymanego na biodrze karabinu. To ostatnie wiele wyjaśniało, choć rodziło też znacznie trudniejsze pytania. Rudzki wcisnął zwój do szkatuły i bezradnie złożył na niej ręce.

– Dlaczego? – zapytał, porzucając myśli o straszeniu tamtego konsekwencjami zabicia komendanta posterunku M.O. – Co takiego zrobiłem?

Bardziej niż na wąsatą twarz patrzył na domy przeciwległej pierzei rynku. Cholera, tkwił przecież niemal w samym sercu miasteczka, ledwie kilkadziesiąt metrów od budynku kościoła i niewiele dalej od posterunku, gdzie powinien krzątać się już Ładysz. A mimo to byli tu sami. Tylko on i wąsate sumienie Sieszczy. Żadnego gwaru, ruchu, ludzkich spraw załatwianych w przyziemnym pędzie za ochłapami doczesności. Tylko głucha cisza i obezwładniająca drętwica, pożerające wszystko.

Rudzkiemu zdarzyło się już być bliskim śmierci, lecz z obecnym obrotem spraw nie umiał się pogodzić. Sieszcza obeszła się z nim jak najgorzej, nie tłumacząc niczego.

Dlaczego? – zapytał znów, choć tym razem tylko siebie.

Nie twoje, nie bier – powiedział tamten.

Odgłos wystrzału odbił się echem od ścian niskich budynków, stłoczonych przy ulicy Borowskiej. Trafiona głowa Rudzkiego uderzyła o mur, pozostawiając na cegłach rozbryzg krwi.

Skip to content