28 lipca 2018, Beskid Niski, wieś Nieznajowa
Zawróć w lewo.
Nawigacja zdawała się powtarzać w kółko ten sam komunikat.
– Tylko mi nie mów, że zabrałeś nas na to pustkowie dla kolejnej skrzynki geocachingowej. Już mam dosyć po zaliczeniu dziesięciu. Oczekuję porządnej kolacji, w końcu to nasza osiemnasta rocznica.
– Tak, nasz związek już dorósł. Chcę wam tylko coś pokazać. Jesteśmy na miejscu. Dzieciaki, z auta.
Rafał i Zuza leniwie opuścili przyjemne, klimatyzowane wnętrze. Starszy brat spojrzał na pofalowany teren pól i łąk. Zdało się słyszeć skwierczenie od upału. Koszulka z wizerunkiem Eddiego z Iron Maiden kleiła się do pleców, czarne, obcisłe spodnie i glany ewidentnie nie były dobrym pomysłem na tę pogodę, ale bycie siedemnastoletnim metalowcem zobowiązywało. Zawinął krótkie rękawy na ramiona i spojrzał ukradkiem, czy Zuza się nie śmieje z jego oślepiająco bladych, rachitycznych rąk, ale była zajęta szukaniem zasięgu. Pewnie znowu na insta czy fejsie ważyły się losy jej nastoletniego świata. Rafał spiął włosy w ciaśniejszą kitkę, licząc, że trochę go to ochłodzi. Jeszcze raz spojrzał wokół: ojciec błądził gdzieś myślami, matka obracała się z aparatem i fotografowała panoramę. Nagle zatrzymała się i rzekła zdziwiona.
– Sławek, dlaczego na polu stoją drzwi?
17 lat wcześniej
28 lipca 1991, Wielkopolska, wieś Michalinów Trąbczyński
– Sławek, no weź się przesuń trochę, bo nic nie widzę.
– Rudy przestań, cicho bądź, bo nas jeszcze zauważy. Dobrze, że widzimy się tylko w wakacje, bo inaczej bym z tobą nie wytrzymał.
– Słońce mi świeci w oczy, a ty akurat w cieniu jesteś, no weź się przesuń.
Sławek ukryty pośród krzaków, zrobił dwa kroki w lewo i stracił równowagę. Pod jego trampkami zatrzeszczało kilka suchych badyli i szyszka. Z przerażeniem spojrzeli na Dziwaka, który podniósł głowę znad wyrąbywanej samosiejki, a kiedy ruszył w ich kierunku, Rudego już nie było. Wsiadł na zostawiony na rozdrożu rower Sławka Jubilat 2, zostawiając kolegę na pastwę Dziwaka… Potwora… Psychola… czy jak go tam jeszcze nazywali.
Dziwak był coraz bliżej i gdy Sławek już się otrząsnął, przełknąwszy posmak zdrady, zaczął uciekać. Kilka szybkich kroków, spotkanie z ziemią, zdarta goleń, krew spływająca z czoła na policzek, krzyk na przemian z piskiem na widok dzierżonej w łapskach Dziwaka siekiery, włochata dłoń kierująca się prosto na niego. Wszystko działo się, jakby w jednej sekundzie. I ten tubalny głos nad głową chłopca:
– Spokojnie, to tylko nagrobek.
Ogromna ilość adrenaliny, która z impetem wdarła się do każdego mięśnia, sprawiła, że nogi same poniosły. Biegł nie oglądając się za siebie, biegł, ile sił, biegł przerażony, poirytowany, żądny zemsty na koledze-zdrajcy.
– Spokojnie, Sławek, tylko spokojnie – mówił do siebie z trudem łapiąc oddech – zaraz będziesz w domu. Już widać zabudowania.
Przy chacie już stał jego Jubilat, więc spodziewał się najgorszego. Nie mylił się. Rudy już donosił o wszystkim jego matce. Do uszu doleciało tylko złowieszcze: Niech no tylko go dorwę, ale mimo to odważnie wszedł do środka, bo wiedział, że przy koledze matka się pohamuje.
– Co ci strzeliło do głowy? Jesteś świadomy, co to jest za człowiek? Sławek już wiedział, jaki będzie dalszy ciąg monologu, który zwał litanią. Kątem oka zobaczył, że Rudy-kapuś ulotnił się za plecami, a rodzicielka dalej perorowała: – Tylko sam czort wie, co w takim Dziwaku siedzi. Przecież on do kościoła nie chodzi, kradnie drzewo z lasu. By cię tam zabił i kto by o tym wiedział? Co? Albo jeszcze gorsze rzeczy by z tobą zrobił. Ja bym się zapłakała na śmierć, babcia by umarła ze zgryzoty, ojciec by dostał apopleksji, ale ciebie to nie obchodzi. Królewicz jest ponad to! – wykrzyczała teatralnie. A to by była tylko i wyłącznie twoja wina. TWO-JA! Żebyś wiedział!
– Mamo, przestań proszę. Przecież ja nie chciałem. Przypadkiem tam przechodziliśmy.
– Przypadkiem poszliście do sąsiedniej wsi? I patrzyliście na tego psychola, który z nikim nie rozmawia?
– Tak wyszło. Sss… – zasyczał z bólu Sławek i chwycił się za obtarcie na nodze, bo wiedział, że to odwróci trochę uwagę od niewygodnej rozmowy.
– I jeszcze się poturbowałeś – krzyknęła matka. Jednak się nie udało zmienić tematu. – Obiecaj, że już tam nigdy nie pójdziesz.
– Eeee…
– Obiecaj!
– Obiecuję – wybełkotał Sławek spuściwszy głowę, po czym wlał do musztardówki resztę oranżady grodziskiej. – Skończyła się – zamachał pustą, szklaną butelką. Mogę jechać do GS-u?
– Możesz, weź jeszcze te, co stoją na kredensie.
Odkleił brązowe butelki od ceraty w niebiesko-białą kratę, wsiadł na rower i już go nie było.
28 lipca 1991 – wieczorem
Zachód słońca był tego dnia piękny i zwiastował równie cudowny, co upalny następny dzień. Sławek pomyślał, że zapas oranżady, który zlądował wraz z rowerem w krzakach, szybko się skończy i będzie musiał popedałować po kolejne butelki.
Tymczasem nie zważając na szczekanie psa w domostwie widocznym na horyzoncie, zaczął skradać się do chałupy, w której mieszkał Dziwak. „Władysław Hołotniak, Michalinów Trąbczyński 14” – odczytał napis na tabliczce na bramie.
– A więc Dziwak ma na imię Władysław – pomyślał i od razu wydał mu się bardziej ludzki.
Zmierzchało. Sławek ubrany na czarno, zlewał się z mrokiem, był niewidoczny dla ewentualnych zabłąkanych wędrowców. Zresztą, kto by tu chodził. Zajrzał przez okno. Zobaczył, jak starszy pan dotyka po kolei dziesięciu świętych obrazków. Wyglądały jakoś inaczej niż te, które wisiały u babci. Jakieś takie bardziej… ludowe? Nie umiał stwierdzić. Pan Władysław uklęknął i przeżegnał się raz, drugi, trzeci. Też inaczej. Bardziej zamaszyście i… jak to w prawo?
Sławek rozejrzał się po wnętrzu na tyle, na ile mogło mu pozwolić małe okienko. Wdychał zapach drewna starej chaty, a jego wzrok wędrował z kredensu (babcia też taki miała) na trzydrzwiową szafę, stół nakryty ceratą, ogromny regał z mnóstwem książek, aż w końcu spoczął na czarno-białym zdjęciu, przedstawiającym młodą parę, młodą raczej bardzo dawno temu.
Pan Władysław nadal był pogrążony w głębokiej modlitwie, więc Sławek oddalił się po cichu do domu. Długo nie mógł zasnąć.
29 lipca 1991, Michalinów Trąbczyński
Prognoza wywnioskowana z wczorajszego zachodu słońca, okazała się trafna. Już w czasie porannego dojenia krów, było gorąco. Sławek ubrał się w najluźniejszy podkoszulek, jaki miał, i czerwone spodenki, które przyszły w paczce od wujka z Niemiec i ruszył przed siebie. Ominął szerokim łukiem dom Rudego, żeby go przypadkiem nie zauważył, nie dołączył się i nie pokrzyżował planów, a potem jeszcze doniósł, bo tylko do tego był zdolny.
Sławek ponownie zostawił rower w krzakach na rozdrożu, udał się w sprawdzone miejsce z butelką pomarańczowej oranżady i czekał na Dziwaka, a raczej pana Władysława. Po kilku minutach wpatrywania się w las, zauważył, że pośród bujnej zieleni z ziemi wyrastają też groby. Zdziwiony zaczął przedzierać się przez gąszcz, rozgarniać zeschłe liście jeszcze z poprzedniej jesieni, rozrywać bluszcz ściśle oplatający tablice nagrobne z ledwie widocznymi napisami.
– Jakiś August tu spoczywa. Z gestem? – powiedział do siebie, odczytując resztki inskrypcji.
– August to sierpień po niemiecku – usłyszał za sobą niski głos. – Gest- oznacza, że zmarł w sierpniu.
Niby gorąco, a zimny dreszcz przeszedł chłopcu po plecach. Czy on coś sugerował, przecież już prawie sierpień? Słońce lekko przedzierało się przez listowie, ptaki leśne latały pomiędzy gałęziami, grzyby zaczęły nieśmiało wystawiać łebki ze ściółki, a on teraz postrada swój nastoletni żywot, i to, jak mówiła matka, tylko z własnej winy. Jednak ona ma zawsze rację.
– Jak ci na imię chłopcze? – spytał łagodnym basem pan Władysław.
– Sła… Sła… Sławek.
– To chodź Sła… Sła… Sławek, pomożesz mi zbić krzyż.
– Jak to zbić? Czym? Pięściami?
– Oj ty – poczochrał go po blond czuprynie. – Trzymaj: gwoździe i młotek, ja przyciągnę belki, które wczoraj uszykowałem. Co się tak cały trzęsiesz, przecież cię nie ukrzyżuję.
Sławek nieco się uspokoił, ale nie spuszczał wzroku z mężczyzny, mocującego się z wielkimi kawałkami drewna.
Kiedy już pozbijali dwie belki w krzyż, pan Władysław wyciągnął chusteczkę, otarł pot z czoła i spytał dobrodusznie:
– Co cię tutaj sprowadza, chłopcze? Przecież nie jesteś stąd.
– Jestem z mamą u babci na wakacjach od tygodnia. Byłem ciekaw, czy… Czy to prawda, co o panu mówią?
– I co, prawda?
– Nie wiem, chyba nie.
– A co mówią? Że kradnę drewno z lasu, że jestem wariatem, dziwakiem, odszczepieńcem, degeneratem, wyrzutkiem? A może nawet satanistą, bo nie biegam do kościoła jak wszyscy z sąsiednich wsi? Że porywam dzieci, przerabiam je na mięso, a potem sprzedaję na targu?
– Może nie aż tak.
– To chodź, opowiem ci moją historię. Zapraszam cię do siebie, usiądziemy przed chatą w cieniu, tam jest chłodniej, bierz rower z krzaków i idziemy. No już, nie bój się.
Sławek poszedł. Już słyszał w duchu, co powie matka i że tym razem litania będzie dwa razy dłuższa. Ale szedł ciekawy, co z tego wyniknie. Wiedział, że ktoś, kto się modli, nie może być złym człowiekiem.
Kiedy doszli do chaty pana Władysława, malwy przy płocie leniwie kołysały się w rytm ledwie odczuwalnego powiewu, wróble masowo ukrywały się w dereniowym krzaku, próbując uszczknąć dla siebie trochę chłodu, a kot korzystał z cienia rzucanego przez śmigę żurawia. Usiedli przed chatą na nieco zzieleniałej ławeczce.
Pan Władysław przyniósł zimną wodę grodziską i dwa fajansowe kubki, ozdobione pionowymi karbami i malunkiem różyczek na środku. Znowu zniknął, żeby za chwilę wrócić z atlasem samochodowym i walizeczką. Pokazał mapę Polski z krzyżykiem zrobionym niebieskim długopisem w południowo- wschodniej części.
–Zobacz. Tutaj znajduje się moja rodzinna wieś.
– To jak się pan tutaj dostał?
– Co, nie uczyli na historii? No tak, przecież do niedawna nie mogli. Otóż w 1946 roku, po drugiej wojnie, razem z rodziną musiałem się przenieść. Musiałem, bo taka bezduszna była polityka. Grekokatolików i prawosławnych przesiedlić na ziemie, z których wygnano Niemców. Wymyślili sobie, że stanowimy zagrożenie – tu zaczął pokazywać coś na mapie.– Stąd, tutaj. Dramatyczne okoliczności, łzawe losy, oszczędzę ci szczegółów. Zostaliśmy zmuszeni zostawić ojcowiznę, cmentarze, na których spoczywali nasi przodkowie, domy i obejścia, o które tak dbaliśmy. Z dobytku zabraliśmy tyle, co na wóz weszło i wywieźli nas w nieznane. Ojciec mój zginął na wojnie, matka zmarła krótko po tym, jak się tutaj osiedliliśmy. W chacie wisi ich portret ślubny: zakochani, szczęśliwi, nie wiedzieli jeszcze, co szykuje dla nich historia. W 1946 r. byłem już pełnoletni, więc mogłem zostać sam. I tak zostałem aż do dzisiaj.
– Nie chciał pan tam wrócić?
– Do czego? Kolega mi pisał, że po naszej malowniczej wsi Nieznajowa, nie pozostał ślad. Niegdyś tętniący życiem ośrodek: domy, karczma, cerkiew, kowal, szkoła, nawet ryneczek mieliśmy. A dzisiaj tylko pola i łąki. Po dawnej świetności zostały tylko zdziczałe jabłonie i cokół od kapliczki. I właśnie dlatego porządkuję tutejszy cmentarz.
– Jak to? Przecież to cmentarz niemiecki. A my jesteśmy Polakami.
– A to w czymś przeszkadza? Oni też są czyimiś przodkami, a ich potomkowie w równie dramatycznych okolicznościach zostali wypędzeni. Porządkuję, bo ufam, że w okolicach mojej rodzinnej wsi, też jest ktoś, kto się zaopiekował grobami moich przodków. Nie miałem okazji tam pojechać, ale wierzę, że tak jest.
28 lipca 2018, Beskid Niski, wieś Nieznajowa
Rafał i Zuza patrzyli w milczeniu na drzwi, stojące w środku pola, jak ich ojciec niemal trzydzieści lat wcześniej, na malwy pana Władysława. Matka dyskretnie otarła łzę.
– Czyli te drzwi, to taki symbol, tak? – Rafał zdecydował się przerwać milczenie.
– Tak. Wejście do innego, nieistniejącego już świata. Kiedyś tętniło życiem, dzisiaj sami widzicie.
– A co się stało z panem Władysławem? – spytała Zuzka.
– Możemy go odwiedzić. Tam w zaroślach. Widzicie ten drewniany płotek?
Myśleli, że zobaczą ładną chatę krytą strzechą, ale ich oczom ukazał się cmentarz z drewnianymi krzyżami, wzbogaconymi o dodatkowe poprzeczki oraz napisami w obcym alfabecie.
– Tutaj – Sławek ominął zwinnie kilka grobów i zatrzymał się. – Wiecie, co stało się potem? Po usłyszeniu tej opowieści? Otrzymałem ostrą reprymendę od matki, którą poprawiła babcia, ale w końcu zaprosiły pana Władysława na obiad. Okazało się, że to normalny mężczyzna. Były na tyle poruszone jego historią, że rodzice zabrali go maluchem na drugi koniec Polski do jego dawnej wsi, czyli miejsca, gdzie właśnie stoimy. Tak jak ja was teraz zabrałem. Tutaj na własne oczy pan Władysław zobaczył, że rzeczywiście ktoś się zajął porządkowaniem cmentarza, na którym spoczywali jego grekokatoliccy przodkowie. Był tak szczęśliwy, że się popłakał i tym chętniej porządkował niemiecki cmentarz w Michalinowie. Kiedy parę lat później zmarł, pochowaliśmy go tutaj. Ot, taka historia.
Cała czwórka w milczeniu wsiadła do auta. Cisza trwała jeszcze długo, a przerywana była tylko dźwiękami, płynącymi z nawigacji:
Dalej prosto.
Krótkie posłowie:
Historia pana Władysława, który pewnie nosił inne imię, choć dość fabularyzowana, jest prawdziwa. Kiedy dwa lata temu staraliśmy się z mężem, poprzez serwis opencaching, przywrócić pamięci cmentarze ewangelickie rejonu Puszczy Pyzdrskiej, spotkaliśmy starszego pana, potomka Polaków wysiedlonych z którejś ze wschodnich wsi, który porządkował cmentarz w Michalinowie Trąbczyńskim. Czynił to niejako z wdzięczności za to, że ktoś na terenie Beskidu Niskiego zajął się miejscami pochówku jego przodków, wyciął samosiejki, ponaprawiał nagrobki, otoczył należytym szacunkiem. Warto pamiętać o takich miejscach, a przede wszystkim o takich ludziach.