Życie jest jak fortepian.
Białe klawisze to szczęśliwe dni.
Te czarne to smutne dni.
Ale potrzebne są i te białe i te czarne,
aby móc stworzyć piękną muzykę.
A. Vece
Obudził mnie natrętny niepokój podobny ptakom oczekującym na burzę. Wysunęłam głowę spod poły wiszącego płaszcza, chroniącego intymność snu przed wzrokiem wszędobylskiego światła i współpasażerów. Pociąg kołysał monotonnie.
Przemknęłam oczami po przedziale. Przy drzwiach, naprzeciw siebie siedziały dwie osoby. Kobieta i mężczyzna w wieku około czterdziestu lat. Nie słyszałam kiedy wsiedli, ani też kiedy wysiedli poprzedni pasażerowie.
Ona – wyprostowana. Chłodna. Odległa. Zaplątana w ścieżki somnambulicznej nieobecności.
On – pochylony, z piętnem odrzucenia w szaroniebieskich oczach. A między mini samotność pełna rozpaczy i nadziei, siły i niemocy, snu i jawy.
Patrzyli na siebie. On wprost, z miłością. Ona na wskroś. Nieobecna w sobie, ani poza sobą.
– Jedziemy w Bieszczady – powiedział przytłumionym głosem. – Tam …się zaczęło. Prawda, Kochanie?
Zalegająca cisza.
– Piękne okolice. Znam je trochę z wakacyjnych wojaży – podjęłam rozmowę, zażenowana brakiem reakcji ze strony kobiety.
– Spotkaliśmy się przypadkiem. Na rajdzie. Jak dziesiątki młodych ludzi. Wędrówki. Śpiewy. Ognisko. Pieczone kiełbaski. Byliśmy jak lot wolnych jaskółek. Jak kolorowe ptaki pośród rozkrzyczanych wron. Szczęśliwi odnalezieniem siebie.
– Piękna historia – wskoczyłam w kolejną chwilę ciszy.
– I było tak aż…aż…zdarzył się…. Jeden z takich dni, w których życie rozpada się na kawałki. Burzy ściany domu. Zawala sufity.
Ból rwący na drzazgi.
– Wszystko co się zepsuło można naprawić – bąknęłam bez sensu, zaskoczona intymnością opowieści.
– Taaaak… – przeciągnął w zamyśleniu. Muszę tylko rozbić skorupę. Sprawić, by na nowo zatętniło życie. Mimo wszystko.
Nie rozumiałam o czym mówi, jednak całą sobą czułam tragizm sytuacji, za którym kryła się tragedia.
– Wszystko ma swoje miejsce i czas – wymamrotałam, nie wiedząc, jak odnaleźć się w tej skondensowanej rozpaczy.
– Wszystko z czasem umiera – dopowiedział głucho, lecz z uchwytną nadzieją.
– Dobrze mieć swoją polanę. Swój kamień, źródło, gdzie można wrócić. Przysiąść. Zanurzyć ręce. Opłukać twarz. Odzyskać świeżość widzenia. Spróbować jeszcze raz – rzuciłam, bardziej do siebie niż do nich, spoglądając w rozmyte przemijaniem obrazy zza okna.
Stukot kół cichł. Pociąg wyraźnie zwalniał.
– Do widzenia. Wszystkiego dobrego – powiedział mężczyzna i wychodząc pierwszy delikatnie pociągał za sobą kobietę.
– Tylko dobrego – szepnęłam.
Ona też usłyszała. Przekraczając próg przedziału odwróciła głowę. Z jej oczu wysypały się łzy. Ostre ziarna piasku z im tylko znanej pustyni. Pusty przedział wibrował nadzieją, lekko lecz wyczuwalnie. Dobry znak – pomyślałam. Życie jest jak fortepian. Klawiszami bieli i czerni tworzy niepowtarzalną muzykę.
Wróciłam w poły płaszcza z zapachem dzikich róż. Muzyką własnego źródła.
Pociąg zadygotał. Ruszył monotonnym rytmem kół.