W zeszłym roku minęło dokładnie sześć dekad od śmierci Clive’a Staplesa Lewisa. Zmarł 22 listopada, w dzień tragicznie symboliczny – w ciągu tej samej doby odeszli jeszcze: złożony chorobą inny członek literackiej braci Aldous Huxley oraz postrzelony w Dallas prezydent John F. Kennedy. Zamach na tego ostatniego oburzył społeczeństwa Zachodu; zgony pisarzy przeszły bez większego echa.
Zwłaszcza w Polsce, gdzie do dziś są oni znani raczej pobieżnie. Huxley jako autor powieści utopijnych i dystopijnych, w sprawie Lewisa zaś dominuje pogląd nader uproszczony: że był on apologetą chrześcijaństwa (nie każdy wszak zdaje egzamin na wejście do starej szafy narnijskiej mitologii). Ale jeśli w istocie tak dalece oddawał się on przemyśleniom religijnym, to jakiego chrześcijaństwa był piewcą? I dlaczego?
Droga angielskich przyjaciół
Faktem jest, iż Lewis znaczną część młodzieńczego i dorosłego życia spędził, to na rozpoczynaniu, to porzucaniu, to znów ponawianiu prób odnalezienia wiary. Jako obdarzony żywym umysłem, a przy tym zaintrygowany dawnymi mitologiami i tradycjami średniowiecza (nie tylko angielskiego), zgłębiał kwestie wiary na własny rachunek. Wielki wpływ na to miały wydarzenia z domu rodzinnego.
Nieodłączną cechą charakteru późniejszego pisarza była wszak wrażliwość. Gdy zginął jego ukochany pies, 4-letni wówczas Lewis przyjął jego imię Jack i ponoć wykształcił
w sobie manierę reagowania tylko wówczas, gdy zwracano się doń tym mianem, ewentualnie poprzez deminutivum Jacksie. Po trzech kolejnych latach stracił też matkę. Wraz z jej odejściem tlący się w nim lichy płomień protestantyzmu zgasł na dobre.
Dlaczego protestantyzmu? Otóż Lewis urodził się i spędził dzieciństwo w Belfaście; postrzeganie go jako Anglika, jest jednakże raczej akceptowalne. Posyłany jako nastolatek do prywatnych szkół, zaskakiwał erudycją, a że Uniwersytet w Oksfordzie na młodych intelektualistów polował, Lewis prędko otrzymał stypendium i osiadł w uczelnianym środowisku. Tam jego niespokojny duch przybił na chwilę do brzegów anglikanizmu. Na chwilę, gdyż jako członek korpusu oficerskiego w roku 1917 wylądował w dolinie Sommy.
Lewis piekło wojny oczywiście przeżył, ale napiętnowany został absurdalnie tragicznym czarnym humorem wojny. Podczas rutynowego czuwania we wsi Riez du Vinage na jego pozycję spadł omyłkowo wystrzelony sojuszniczy pocisk – pisarz został tylko ranny, ale dwóch jego znajomych zginęło. Gdzie J.R.R. Tolkien dojrzał w dymiących polach bitew cień Saurona, tam Lewis zobaczył bezsens dotychczasowej wiary.
Zmuszony przebudować duchowe życie, po powrocie i rekonwalescencji nasiąkł ideami propagowanymi przez Gilberta Keitha Chestertona, które podlewał inspiracją z dobrze już znanych mitologii starożytnych. Optykę tę zmienił dopiero Tolkien, który nauczał podówczas w Oksfordzie literatury staroangielskiej. Od lat 30-tych obaj akademicy (Lewis też pełnił funkcje dydaktyczne) zaangażowali się w działalność grupy The Inklings, miłośników słowa pisanego, kultury Wysp i odczytywania swoich prac w pubie The Eagle and Child.
Środowisko to ukształtowało osobowość Lewisa w kontekście twórczym. Odrzucił chestertonowskie koncepcje wiary i własne teistyczne przekonania (na teizm składa się wiele gałęzi religii, w skrócie zakłada on obecność jedynego Boga lub bogów, jest antytezą ateizmu), a zerwawszy z tym podejściem, odkrywał na nowo zagwozdki klasycznego chrześcijaństwa
i różnorakich prądów myślowych, historycznych, kulturowych. Efektem tego był wysyp elaboratów, rozpraw, prac naukowych (m.in. Studia nad słowem) i prozy.
Szerszej publice dał się poznać słynną Alegorią miłości, wspaniałym obrazem literaturoznawczym, badającym perypetie nieśmiertelnego motywu uczucia w anturażu średniowiecznym. Tytuł nie jest tu przypadkiem, alegoria jako kategoria literacka i sposób pojmowania rzeczywistości, miała Lewisowi służyć aż do końca życia. Zamiłowanie do niej wywodziło się poniekąd znów z dzieciństwa – dorastał w rodzinie molów książkowych, lubował się w wymyślaniu baśniowych historii.
Potęga odnośników
Nawiązania do nich wtłaczał do wszystkich swoich dzieł – a tak się składało, że dywagacje chrześcijańskie idealnie się z nimi komponowały. Na tym schemacie, oczywiście upraszczając, oparta jest wszak Narnia. Zaskakujące uniwersum, którego fenomenu upatrywać należy nie w oszałamiających statystykach 120 milionów sprzedanych egzemplarzy książek, ale w złożoności wykreowanej rzeczywistości, którą czytelnik odkrywa krok po kroku.
Owszem, posądzano Lewisa o rasizm, zarzucano mu ukrytą mizoginię, czy przykrywanie paternalizmu listkiem figowym intelektualizmu. Krytycy wysnuwali nawet wniosek, że spomiędzy stron septalogii straszy demon kolonializmu, wszak zaprezentowany
w niej świat, to amalgamat wielu lądów, a wielkodusznością cechuje się przede wszystkim biała Narnia. W kontrze do owej tezy stoi fakt, że chociaż olbrzymy, skrzaty czy karły winne są ludziom posłuszeństwo, to ci ostatni zobowiązani są najpierw odkryć samych siebie.
Innymi słowy, przemyśleć siebie wewnętrznie, zetrzeć z tym, co potencjalnie prowadzi na manowce. Książę Kaspian mówi Aslanowi (a to przecież Chrystus w lwiej skórze), iż nie czuje w sobie nic, co uprawniałoby go do zasiadania na tronie przodków. Jednocześnie wie, że władzę objąć powinien i ją obejmuje. A Lewis między wierszami tłumaczy, iż każdy czyn podjęty przez człowieka podszyty jest ryzykiem.
Tym sposobem podaje na tacy rozważania o wolnej woli jako czymś odmiennym od subordynacji wobec Boga, ale też jako samym wypełnianiu pryncypiów tegoż posłuszeństwa. W tym kontekście może się wydać paradoksalnym, iż bohaterowie działają na bazie własnych sądów, ale nie o metafizyczne i arbitralnie narzucone posłannictwo pisarzowi chodziło, lecz
o fakt, że tylko nasza wola jest zdolna popchnąć nas do akcji. I zadecydować, czy mamy odwagę spojrzeć Bogu w twarz.
– Ta baśń ma przesłanie uniwersalne […]. Jednak, choć my do tej warstwy fantastycznej możemy przykładać różne interpretacje, tak naprawdę to są opowieści o dzieciństwie.
Z dzieciństwa się wychodzi, podobnie jak opuszcza się Narnię. Wychodząc z dzieciństwa, coś się traci. Dla bohaterów książki Lewisa tą strata jest strata Narnii. Bezpowrotna – dodawał na antenie Polskiego Radia literaturoznawca dr Grzegorz Leszczyński. Subtelność, z jaką Lewis swoje rzeczywiste motywacje ujawniał, stała się jego kolejną cechą wyróżniającą, na równi
z precyzją i poetyckością stylu.
Wynikało to w dużej mierze z pracy, jaką w przygotowanie swych dzieł zwykł wkładać, czyniąc kompleksowe intelektualne kwerendy. Sam opowiadał, iż zanim się ogłosi światu, co nam przez głowę przelatuje, warto sprawdzić, co przeleciało innym, albowiem – jak trafnie zauważał Igor Kraszewski, pisząc dla Więzi – innym zazwyczaj przeleciało w sposób ciekawszy. Sztuką jest uzupełnić te źródła o coś osobistego.
Dotyczy to także wcześniejszych prac Lewisa – choćby dojrzałego eseju pt. Potrzeba rycerskości. – Najłagodniejszym byłeś mężem, który wśród dam na dworze ucztował; i dla śmiertelnych wrogów najsroższym byłeś rycerzem, jaki kiedykolwiek włócznię złożył – nawiązuje Jack do rozpaczań Hectora z dzieła Śmierć Artura Thomasa Malory’ego. Po czym tłumaczy, że ta sprzeczność to tylko pozory.
Obyty i ugładzony, spokojny a dyskretny – to w czasie pokoju. Podczas walki – gwałtowny do potęgi, okrutny, bezwzględny dla wrogów. Nie kompromis, lecz kumulacja dwóch cech, stanowiąca więcej aniżeli zwykłe zsumowanie walorów, bo tworząca coś jakościowo nowego, prawdziwą siłę rycerskiej duszy. Lancelot, szczodry dla przyjaciół, nigdy nie wpadał w gniew impulsywnie, a jednocześnie, w swej grzeczności, bez wahania bronił tego i tych, których obrona była obowiązkiem: królestwa oraz uciśnionych.
Oto, zdaniem Lewisa, średniowieczny wzór doskonałego wojownika; jeśliby pozbawić ludzi jego atutów, jakiekolwiek marzenia o społecznym porządku i godności straciłyby sens. Pisarz stanowczo sprzeciwiał się nowoczesności, karzącej szukać w waleczności człowieka atawistycznego zła, a rycerskości zarzucając sentymentalizm bez pokrycia, ewentualnie tworzenie fałszywego uroku wojny. Choć swe rozważania odnosił mimochodem do pilotów RAF-u z czasu Bitwy o Anglię, byłoby powierzchownością traktować to przesłanie tylko na militarnym gruncie. Rycerz, co naturalne, winien tkwić w każdym z nas.
Tchnienie intuicji
Nawet w pracach, zdawałoby się, niewymagających od Lewisa wielkiego wysiłku, nawiązania występują. O Listach starego diabła do młodego, książce, która z pozycji intrygującego dodatku do literackiego firmamentu wyprowadziła go na szczyt, opowiadał że nigdy nie napisał niczego z większą łatwością, albowiem odrzucił pedantyczne studiowanie teologii i oparł się na równie niezawodnym, choć cieszącym się mniejszym zaufaniem, sposobem poznania, jaki odbywa się przez kuszenie.
Ale, gdy się w Listy zagłębić, uderza nie tylko specyficzność ich formy – czyli 31 listów zaczynających się apostrofą Mój drogi Piołunie. Oto materie religii i wiary dotykane są oczami wysłanników piekła, i z każdym kolejnym rozdziałem percepcja czytelnika na otrzymany tekst nieco odchyla się od początkowej. Fascynacja zabawnymi inwersjami pojęciowymi – Bóg to Nieprzyjaciel, a Lucyfer nosi imię Naszego Ojca z Otchłani – ustępuje miejsca ponurej refleksji, iż starszy kusiciel wcale nie instruuje swego młodszego towarzysza z czystej dobroci serca.
Im więcej błędów popełnia młodszy, tym więcej nadziei wykształca w sobie stary, że kierownictwo pozwoli mu go pożreć (mówiąc najoględniej). Lewis, co raczej niezaskakujące, nie wierzył w diabła jako istotę przeciwstawną Bogu, twierdził, że nikt i nic nie może osiągnąć stanu doskonałego zła, albowiem należałoby usunąć z tego stanu wszystko co dobre, a wtedy pozostałaby pustka. Wierzył za to w diabły – dawne anioły kierowane strachem i głodem, pragnące przedłużyć własne życie poprzez nasycenie innych ciał swoją osobowością.
Krytykował przeto sztuki plastyczne, które z aniołów uczyniły urocze duszki (jak
u Rafaela) i posągowe autorytety (jak w XIX-wiecznej sztuce), a już zwłaszcza opierał się Goethemu, który zamienił Mefistofelesa w zagadkową, przykuwającą uwagę personę, odzierając go z pierwiastka czystego zła. To pycha – mówił Lewis – na równi z egocentryzmem, zazdrością i cynizmem maluje prawdziwy obraz diabłów. Anioły z kolei idealnie w jego opinii ujmował Dante; zatrważające i wzniosłe (jak w Piśmie Świętym), człowiek odczuwał względem nich mieszankę strachu i podziwu.
Siłą tych subtelnych aluzji jest radość, jaką wyzwalają. Erudycja Lewisa nie należy do kręgu tych spektakularnych, nie zapewnia olśnienia, pod wpływem którego czytelnik zamiera porażony skalą mądrości; czuwa pod skórą, gotowa uaktywnić się w najmniej oczekiwanym momencie. Radość z odkrycia kompatybilnych ze sobą myśli przechodzących z książki do książki, radość z uświadomienia sobie, że Lewis także czytał z pasją utwory ikon literatury sprzed 500 lat z okładem – to tylko przykłady. Pisarz uważał radość za podstawę egzystencji, a życie – choć wcześniej ukazaliśmy jego ciemne oblicze – dostarczyło mu wielu dowodów na istnienie piękna. Od zabaw z bratem Warrenem i tworzenia wspomnianych baśniowych światów, po przyjaciół z grupy The Inklings, pisarz doskonale rozpoznawał wszystkie rodzaje uczuć i ich prawdziwą naturę. Dotyczyło to również religii: przestrzegał, że definicji Bóg jest miłością, nie można nigdy sprowadzić do postaci miłość jest bogiem.
Kwestia złączenia człowieka i Boga leżała zresztą w centrum zainteresowania pisarza. Zapewne to było jednym z powodów, dla których Jason Baxter, badacz dzieł Dantego, porównywał Lewisa do brytyjskiego Boecjusza, myśliciela znanego z ocalania dorobku starożytności, swoistego łącznika między antykiem a wiekami średniowiecza, dywagującego nad sprawami chrześcijaństwa.
Podobnie jak Boecjusz, tak i Lewis nie chciał wymyślać koła na nowo, ale ożywiać dzieła przeszłych wieków. O tym, że garściami czerpał z opowieści minionych stuleci, wiemy – jednak nie po to (a przynajmniej nie jedynie po to), aby swe własne historie czynić ciekawszymi, ale by przywrócić lekcjom średniowiecza wiarygodność w czasach, które sam określał jako okres nowej ignorancji. Skupienie się na naukowej rewolucji, mierzalnych wskaźnikach oraz statystykach odzierało jego zdaniem ludzki intelekt z części zalet. Sposób zadawania pytań stawał się nieważny, skoro (w domyśle) rozwiązanie i tak leżało na stole. Pęd do nauki widział w kontekście lekceważenia sądów płynących z hierarchii wartości, traktowania natury i świata jako spraw ilości, a nie jakości.
Średniowiecze miało w tym względzie olbrzymią przewagę. Łączyło niebo z ziemią, przeszłość z przyszłością, posługiwało się terminem intelligentia – oznaczającym więcej niż tylko poznanie, ale właśnie głębsze zrozumienie. Człowiek na ogół kieruje się rozumem, lecz przeżywa chwile, gdy intuicyjnie (lub dzięki refleksji) pojmuje sens wykraczający poza logiczną analizę – to właśnie intelligentia. Czy widać już, skąd skłonność do aluzji?
Iście baśniowy morał
Lewis umieszczał niejednokrotnie Boga w centrum, na drugiej szalce wagi stawiał
z kolei człowieka. A człowiek, który dostępuje poznania Boga, instynktownie czuje się przytłoczony, zdaje sobie sprawę z własnej śmiertelności i małości. Lewis dążył do takiego połączenia, które nie uchybiałoby żadnej ze stron i nie byłoby równoznaczne ze zniwelowaniem wyraźnego rozgraniczenia między Stwórcą a człowiekiem właśnie.
– Ostatecznie ludzie dzielą się tylko na dwie kategorie: tych, którzy mówią Bogu «bądź wola Twoja» i tych, do których Bóg powie na końcu «bądź wola twoja» – dopisywał
w Rozwodzie ostatecznym. Ale słowa te nie powinny być rozumiane jako wyraz dychotomii, której rozładowanie nie leży w gestii człowieka, lecz jako szansa na zjednoczenie się z Panem. A tam przecież też czeka radość.
Lewis najdobitniejszego jej przejawu doświadczył pod koniec życia. Od 1950 roku korespondował z Joy Gresham, również pisarką, żoną alkoholika Williama Greshama. Przyjaźń miała z początku wymiar intelektualny, brat Lewisa wyjaśniał, że Joy była jedyną kobietą, którą spotkał, której umysł dorównywał jego własnemu, tak w prężności, analitycznej biegłości, szerokich zainteresowaniach, jak i w poczuciu humoru i radości.
Gdy Gresham uwolniła się od męża i przybyła do Anglii, Lewis poślubił ją w cywilnej ceremonii. Krótko potem u kobiety zdiagnozowano raka kości, lecz choroba miała wkrótce wejść w stan remisji – jak głoszą pogłoski, z powodu modlitw anglikańskiego księdza. Faza ta trwała 4 lata, Lewis przeżył ją szczęśliwie, Gresham zmarła w lipcu 1960 roku. Wtedy napisał jedną ze swych ostatnich prac, A Grief Observed, pod zmienionymi personaliami. Jej wydźwięk okazał się na tyle doniosły, że wielu znajomych…proponowało ją pisarzowi jako metodę poradzenia sobie z własnym żalem.
Choć miał więc wszelkie prawo złorzeczyć absolutowi za swe rozterki i tragedie, ostatecznie odnalazł do niego drogę. Zarówno tę emocjonalną jak i intelektualną, oferując przy okazji jedną z ciekawszych interpretacji chrześcijańskiej miłości (ale też miłości w ogóle). Sam wyraził to klarownie – Przypuśćmy, że ktoś przeczytał w gazecie historię o strasznych okrucieństwach (dokonanych przez jego wrogów) – pisał. – Następnie załóżmy, że pojawia się coś, co sugeruje, że ta historia może być nie do końca prawdziwa lub nie tak zła, jak została przedstawiona. Czy pierwszym odczuciem tego kogoś będzie <<dzięki Bogu, nawet oni nie są tacy źli>>, czy też jest to uczucie rozczarowania, a nawet determinacja, by trzymać się tej pierwszej historii z czystej przyjemności myślenia, że twoi wrogowie jednak są tak źli, jak to tylko możliwe. Jeśli dominuje drugie uczucie, to obawiam się że jest to pierwszy krok
w procesie, który, jeśli nastąpi do końca, uczyni nas diabłami. Bo oznacza, że nie potrafimy kochać.