Na parking podjeżdża piękny, nowiutki, jak to mówią „prosto spod igły” Citroen. Niedaleko bawią się dzieci. Nie ma placu zabaw, więc zadawalają się trzepakiem. Takim samym, na jakim każdy z nas wyczyniał różne figle, będąc w ich wieku.
– Basia, Agatka, Patryk! Chodźcie do domu! – krzyknęła mama na swoje pociechy wyglądając przez okno z małego pokoiku na drugim piętrze.
Ale dzieci nawet nie drgnęły. Patrzyły osłupiałymi oczami na auto i kierowcę. Wyjmował duże pakunki z samochodu i próbował je ze sobą zabrać. Nie dawał rady. Jedna torba gdzieś mu się zapodziała, a druga stale spadała. Najstarsza z gromadki dziewczynka- Ania, podeszła do mężczyzny i powiedziała:
– Pomogę panu – po czym wzięła kilka pakunków.
Mężczyzna nie protestował, ale też nawet słowem się nie odezwał do małej. Szli w milczeniu, aż do czasu, gdy rozległ się dźwięk zamykanego pilotem samochodu.
Weszli do klatki, w której oboje mieszkali. On bogaty sąsiad na pierwszym piętrze, a dzieci… piętro wyżej. Dziewczynka szybko się uporała ze swoim zadaniem i po chwili wróciła do rodzeństwa.
– I co? I co? Masz coś, dał ci? Daj nam też, chociaż kawałek. Nawoływały dzieci, jak tylko pojawiła się na podwórku.
– Dałabym, ale nie mam. Nic mi nie dał, zresztą… i tak bym nie wzięła. Nie poszłam dla zysku – z obrażoną miną odparła dziewczynka.
Jednak w głębi duszy było jej smutno, że tak ją potraktował. Nawet dziękuję nie powiedział. Odebrał pakunki i zniknął za drzwiami swego mieszkania, zostawiając ją samą na korytarzu.
Chciałaby przecież zjeść coś słodkiego i móc dać młodszemu rodzeństwu. Nie pamiętała już, kiedy miała w ustach: smaczny, czekoladowy cukierek. Widziała je u sąsiada w torbie. Piękne, duże, w kolorowych papierkach, uśmiechały się do dziewczynki, a szelestem nawoływały do częstowania. Próbowała sobie przypomnieć ich smak, oblizując się jakby rzeczywiście je jadła.
– Basia, Baśka… – znów krzyknęła mama przez to samo okno. Słychać było w jej głosie zdenerwowanie – zabieraj resztę… i do domu, ale już!
– Już idziemy… odparła dziewczynka.
– Idziemy do domu! Mama nas woła! – głosem rozkazującym powiedziała do rodzeństwa, które w najlepsze bujało się jeszcze na trzepaku.
Kiedy starsza siostra wrzasnęła, zeskoczyły z poręczy i ruszyły posłusznie do domu.
Wiatr delikatnie zaczął strącać liście z kasztanowców, które rosły wzdłuż długiej ulicy tworząc piękne aleje. Zagrzmiało, a po chwili błyskawice zaczęły swój taniec po niebie. Ulewny deszcz rozpoczął koncert zalewając świat. Zdawało się, że płakał, płakał nad losem dzieci…
* * *
„28 września 1995 roku o godzinie 18:00 w pralni odbędzie się zebranie wszystkich mieszkańców bloku z przedstawicielami spółdzielni, dotyczące budowy kotłowni. Prosimy o obecność”– przeczytała głośno ogłoszenie wiszące na tablicy w ich klatce schodowej, wracająca ze sklepu pani Magdalena Barańska.
To już jutro, ale i tak nie pójdę – pomyślała … bo i po co? Przecież nie zapłacę, skoro nie mam.
Z dnia na dzień było gorzej, a teraz po przeczytaniu ogłoszenia, kobieta całkiem się rozsypała. Płakała po kątach, zaniedbywała obowiązki domowe. Dzieci też stały się jakieś nerwowe. Nawet na dwór, na ich ulubiony trzepak nie chciały wychodzić, pilnowały mamy.
Jak ja będę z nimi dalej żyć? – zadawała sobie stale to samo pytanie. – Do mamy nie mogę wrócić, bo ma swoje życie, swoją nową rodzinę. Co ja pocznę? Zapomoga na niewiele nam wystarcza…
– Tak nie może dalej być. Wszyscy nie będziemy marznąć przez jedną taką… My musimy mieć tę kotłownię, a ona jak nie chce, czy nie ma na to, to niech się grubo ubiera… albo niech się wyprowadza – krzyczał facet od Citroena, stojąc przy stole służącym do składania bielizny po praniu. Tylko, czy ktoś teraz jeszcze pierze w takiej pralni?
– Gdzie pójdzie, co zrobi? Przecież ona ma sześcioro dzieci – próbowała jej bronić jedna z sąsiadek.
– A skąd ona je ma? Chciała, to ma! – powiedziała inna.
– Nie! Tak dłużej być nie może! – dodał wykładając na stół kartki: ,,To jest petycja i proszę państwa byście się z nią zapoznali i podpisali. Miejcie na uwadze fakt, że za parę tygodni może być już zimno.”
Usłyszała dzwonek do drzwi. Szła je otworzyć, ale widać nie zamknęła na zamek, bo gdy weszła do przedpokoju, stali tam już dwaj mężczyźni. Jeden trzymał kartkę, a drugi ten od Citroena, powiedział:
I nie czekając na to, co ona odpowie, kontynuował: ,, No więc decyzja wszystkich mieszkańców bloku jest taka, że jeśli pani nie zapłaci, to odcinamy dopływ ciepła do pani mieszkania. Nikt za nikogo płacił nie będzie. Proszę, tu są podpisy…”
Zabrał kartkę sąsiadowi, podał ją kobiecie i bez słowa wyszli.
Trzymała ten papier i próbowała coś na nim zobaczyć, ale łzy zalewały jej oczy.
Pukanie, stukanie… Dzieci biegają i przyglądają się hydraulikom, którzy chodzą po ich mieszkaniu z wielkimi narzędziami i kręcą coś przy kaloryferze w pokoju. Bałagan, pełno wody. Nawet butów nie zdjęli…
Na dworze zimno i mokro, więc tym bardziej błoto się wnosi.
Kiedy skończyli i mieli już wychodzić, mały Łukaszek podbiegł do jednego z mężczyzn i pociągnął go za nogawkę. Uczepił się i nie chciał puścić. Majster sięgnął do kieszeni, wyjął z niej czekoladowy cukierek i podał go maluchowi.
– To dla ciebie, proszę. Gdy malec zajął się jedzeniem, robotnicy mogli spokojnie opuścić ich mieszkanie.
Pani Magdalena posprzątała po majstrach całe mieszkanie.
Spojrzała w lustro wiszące w przedpokoju, przetarła ręką pot z czoła i przyglądając się siniakom już słabo widocznym pod oczami i na policzku, pomyślała:
jeszcze nie zniknęły… Kiedy skończy mu się wyrok, na pewno tu wróci…
* * *
Dzieci znów bawią się przy trzepaku. Pogoda iście jesienna: wieje wiatr, czuje się mokre powietrze. Liście na drzewach uśmiechają się kolorami tęczy. Maluchy przytupują, bo zimno, a ich buty i kurteczki…takie cienkie.
Na parking podjeżdża Citroen, wysiadają z niego pan i pani Kozłowscy, a za nimi ich dzieci. Uradowane, szczęśliwe, najedzone. Ręce i kieszenie pełne słodyczy. Widać, że byli na zakupach, bo każdy z nich dźwiga po kilka toreb. Dzieciaki pani Barańskiej stoją przy trzepaku i patrzą, jak sąsiedzi wchodzą do swojego ciepłego mieszkania.
Po chwili obok Citroena staje: stary, ledwie trzymający się w całości Żuk. Kierowca głośno zatrąbił. Pani Magdalena wychodzi z bloku trzymając kilka zawiniątek i maleńkie dziecko w kocyku. Najstarsza córka Beatka idzie za nią i niesie jeszcze kilka paczek. Wkładają je do samochodu i mama wołała resztę gromadki.
Nie chcą odchodzić, tu jest ich dom, ich koleżanki, koledzy i szkoła.
– Co będzie ze szkołą? Gdzie będziemy się uczyć? Gdzie będziemy mieszkać?
Takie pytania zadawały niemal bez przerwy od kilku dni. Matka jeszcze nie umiała im na te pytania odpowiedzieć. Teraz ze łzami w oczach podeszły do starego Żuka.
Nagle Patryk coś zauważył niedaleko samochodu sąsiada. Był to niewielki, ale dość pękaty przedmiot. Podszedł… i okazało się, że to portfel właściciela samochodu.
Podał go matce. Otworzyła i ujrzała zawartość. Było w nim mnóstwo pieniędzy. Złotówki, euro, karty do bankomatów i dokumenty. Oj, mieliby … i na jedzenie… i na buty… i na kurtki… i na książki i… może jeszcze na jakieś wakacje.
Na twarzy kobiety pojawił się rumieniec. Chwila zawahania, ale zaraz mówi do stojącej jeszcze przy samochodzie Ani:
– Idź kochanie do pana Marka Kozłowskiego i oddaj mu jego własność.
– Ale… mamo… – żachnęła się dziewczynka.
– Idź! Idź! My poczekamy.
Dziewczynka posłusznie pobiegła na pierwsze piętro i już po chwili była w samochodzie. Kierowca zamknął pakę, na którą wszyscy już wsiedli.
Nastało ciężkie milczenie. Widać było w ich oczach łzy. Nikomu nawet nie przyszło do głowy zapytać, jak było na górze, bo przejęci byli odjazdem. Mama płakała wtulona w kocyk maleństwa. Dzieci zamurowało.
Ania siedziała sztywno, jak na tureckim kazaniu i zaściskała mocno pięści.
– Nienawidzę, nienawidzę… – szeptała.
Im bardziej się oddalali, tym bardziej rozluźniała uścisk odkrywając umazane czekoladową mazią, dłonie, a wśród niej leżał papierek od czekoladowego cukierka…