,,Najlepsze w przeszłości jest to,
że mija. Fakt, że coś cię ukształtowało,
nie oznacza, że już zawsze musi cię definiować.
Musisz zebrać wszystkie doświadczenia.
Wszystko, co miało na ciebie wpływ.
I wykorzystać to.
Ale nie pozwolić, by to wykorzystało ciebie.”
J. Lemire
Czas przeszły dokonany
Schody pięły się w nieskończoność. Balansowały pod stopami nadzieją na zmianę decyzji, na ucieczkę.
Palec odruchowo zawisł nad dzwonkiem. Dygotał w zmaganiu. Drżenie rozdzwoniło pęk kluczy przypominając o pustce za drzwiami. Otwierany zamek z każdym obrotem wzmagał ciśnienie krwi. Jęknął zapadką, bezgłośnie rozwierając skrzydło.
Narastające uderzenia w skroniach.
– Nie jestem gotowa… nie jestem… jeszcze nie teraz. Serce domagało się tlenu, boleśnie zaciskając tętnice.
Próg jak ze skały czasu odpornej na erozję codzienności stawiał psychiczną barierę, pokonywaną jedynie przez przenikające się zapachy. Gwałtownym nurtem mieszał wonie z opustoszałego mieszkania i klatki schodowej, napełnionej aromatem kiszonej kapusty.
Weszła.
Zewnętrzna cisza zagęściła wewnętrzną.
Mieszkanie zdawało się być dużo mniejsze od śladu zapisanego w pamięci. Stało się miniaturą przełęczy pomiędzy grzbietami ścian, sufitów i podłóg po brzegi wypełnionych czasem. Tym prostym… dzień i noc, wyjścia i powroty, chleb i masło, bezpieczeństwo i radość.
Spojrzała w okno. Szczelinami dawno niemytych szyb przenikało słońce rozciągając pasemka na podłodze. Przecinały wyraźne ścieżki naznaczone pantoflami w codziennym zabieganiu. Przebrzmiałym.
Na parapecie przysiadł gołąb. Przekrzywiał łepek, jakby chcąc przeniknąć firankę.
Jego oczy…spojrzenie ojca. Kochał te ptaki.
Ojciec…z życiem jak czasownik. Filozofią czynności koniecznych…jeśli problem – to jego rozwiązanie, jeśli brak – dopełnienie, jeśli miłość – dotyk. Tak różny od maminego.
Mama – deklinacja przymiotników…jeśli problem, to rozmiarów ludzkich, jeśli poczucie braku – wspierająca pewność poradzenia sobie, jeśli miłość – niewyczerpalna skarbnica zrozumienia.
Piekąca suchość oczu.
Puste gniazdo. Zastygłe ślady światła. Sprzęty pełne oczekiwania wypełnionego echami bycia w drobinach kurzu…tak dawno niedotykanych. Miniaturki pozytywek umarłych zdarzeń, bez szans na uruchomienie bezpowrotnie uszkodzonego mechanizmu.
Odruchowo rozejrzała się w poszukiwaniu tych, którzy byli i w logice dziecka być powinni zawsze.
Pomimo pełnej dojrzałości, ta cześć jej psychiki wciąż pozostawała dziewczynką.
Niezagojoną czułością omiatała pokój po pokoju. Dotykała rzeczy. Pragnieniem powrotów głaskała wyblakłe skojarzenia wypłowiałych obrazy z niejasnych zdarzeń.
Fotel na biegunach… opuszkami palców przebiegła po ciasnym splocie siedziska w owalnych kształtach konstrukcji.
Enklawa Mamy. Spokoju twarzy z przymkniętymi powiekami. Miejsce gdzie i ona siadała wtulona w przyjazne kołysanie, czekając na powroty rodziców.
Mahoniowe poręcze dziś nierozpoznające dotyku jej dłoni.
Strzepując niechciane myśli rozpoczęła metodyczne opróżnianie szafek. Półka po półce. Szuflada po szufladzie. Pokój po pokoju. Segregowała ubrania poukładane w perfekcyjną kostkę. Pakowała w worki. Komuś jeszcze posłużą. Komuś…nie Im.
Dławiący ucisk w piersiach.
Walizki napełniały się sacrum. Życiorysy ludzi zamknięte w dwóch walizkach i kilku workach. Niemożliwe…Nieprawdopodobne.
Teraz już tylko: książki, kasetki z niewiadomą zawartością, i zdjęcia.
Uchylonym oknem dobiegały głosy ulicy, szelesty kasztanowców potrząsanych wzmagającym się wiatrem. Strzępy rozmów przechodniów.
Południowe słońce rozgrzewało wnętrze, refleksami układając koronki światła na podłogach. Przemykało po serwisie kawowym, wlewając promienie w filiżanki rozstawione w meblowym witrażyku.
Plecy w nieustannym pochyleniu zaprotestowały bólem. Wystygła herbata znaczyła wnętrze kubka słojami…Swoistą klepsydrą czasu. Siadając w fotelu zapaliła papierosa. Dym pasemkami przetykał powietrze.
Nie lubili kiedy paliła, nie robiła tego przy Nich. Nawet gdy była już dojrzałą kobietą z własną rodziną i odrębnym życiem.
Zdusiła niedopałek.
Ujęła wiklinowe kasetki przenosząc się na wersalkę. Z poduszką wsuniętą pod plecy, podciągnęła nogi. Skrzyżowała, nakryła pledem tworząc powierzchnię, na którą wysypała zawartość pudełeczek.
Przesuwała drobiazgi starając się wejść w dialog z pamięcią.
Piaskowyguzik w kształcie piramidy, sprzączka o fantazyjnym kształcie, tęczowe skrzydło ze szklanej ważki, ukruszona muszelka, wsuwka do włosów z motylem. Jakieś zdjęcie, a właściwie jego fragment, przecięciem pozbawiony pełnej historii. Zapewne niechcianej.
Paciorki wspomnień.
Zasuszony dotyk nieba. Milczące media pól energetycznych. Psychotroniczne ślady zdarzeń zagubionych w czasoprzestrzeni. Czas przeszły dokonany wyparty bólem blokującym wspomnienia.
Przymknęła oczy pozwalając ciału wpaść w miękkość wersalki. Pled pachniał słodkimi śliwkami. Wsłuchana w modlitwę ciszy…do Nich, do siebie, miłością, przez miłość i dla miłości trwała w bezruchu trzy minuty, a może trzy godziny.
Ścienny zegar uwięziony w pustym śnie, milczał wiecznością chwili.
Głęboki zmierzch tęskniącą samotnością rozpostarł skrzydła nad koronami kasztanowców. Wysysał światło. Wdzierał w pokoje.
– Być tam, gdzie się nie jest, mieć to, czego się nie posiada, dotykać kogoś, kto nie istnieje – echem zabrzmiały słowa z ,,Domu dziennego, domu nocnego”.
Rozprostowała ścierpnięte nogi. Zaparzyła kawę, z albumami zdjęć wróciła w wersalkowe gniazdko.
Zdjęcia – wyschnięty potok pamięci w obrazach bez faktur, wypukłości, zamknięty okładkami albumów. Świat trocinowego misia, gałgankowych lalek ożywał. Nabierał głębi. Wylewał się na wyciągnięcie ręki. Każdą drobiną myśli wracały chwile, spojrzenia, gesty, słowa. Realny zapach, dotyk dłoni, wpatrzenie oczu, uwaga słuchania.
Rozpoczął opowieści guzik-piramida z maminej garsonki, fikuśna sprzączka z nielubianych sandałów, ważka upinająca jedwabną apaszkę, muszelka ze wspólnego wakacjowania nad morzem…
Nie, to nie fotoplastykon, gdzie spotykały się dwa światy przemykające obok, niezależnie. To realne istnienia ze wspólnym mianownikiem. Ciągłość tego kim była. Świadomość życia z jego bólem i ozdrowieniem, kruchością i przemijaniem, przeszłością i przyszłością, ale przede wszystkim jedynością źródła trwającego rytmem tych samych oddechów.
Tej nocy wiatr wiał cieplej. Dotykał łagodnością. Odwiecznie ten sam, wpadał w na oścież otwarte okno, przynosząc uspokojenie pozwalające zdefiniować nową przestrzeń akceptacji.