Coraz trudniej było oddzielić strumień własnych myśli od strumienia ulicznego szumu i gwaru. Na Starym Mieście gołębie hałasują, skrzydłami łopocą wzniecając kurz w wesołym wietrze, krążącym między przechodniami. Wizja świata oparta na strukturze ulic, szarych krawężników, jeżdżących samochodów, kamienic i domów – okazuje się pozorna. Leży w niej, w jej głębinach, poczucie wyobcowania. Chociaż, ujarzmiając obcość i bliskość, ludzie uczestniczą w życiu – w kłótniach małych i dużych, domowych i sąsiedzkich, ulicznych i nieulicznych. Każdych innych, jakie tylko mogą zaistnieć w relacjach. Oprócz nich, można znaleźć też spokój, ale trzeba przejść dalej, dalej… Tak, to tutaj, idąc krok za krokiem, kiedy nadchodzi kolejna pora roku, można natknąć się na filozoficzną debatę. Mija wiosna i zapach bzu, letnie burze odchodzą w dal, złoty liść opada na trawnik, a za nimi – nadchodzi balansujący jaśniutkim śniegiem surowy chłód. Zawsze znajdą się tacy, co powiedzą: Nie filozofuj! Po co ci te historie o tajemnicach istnienia?! Tak było i teraz. Zaćmienie świata przyszło. Stało się tym, co można wziąć za zaćmienie słońca, gdzie nie widać tego Niebieskiego filozofa, tego Wielkiego Nieoczywistego. Jego ślady, tak oczywiste, stały się dzisiaj nieoczywiste, jakby ktoś odczarował dotychczasową rzeczywistość i ukrył wszystko, co się z nim wiąże. Zaćmienie słońca stało się jak zaćmienie świata, jakby to był jego ostatni dzień. A jednak Filozof jest. Do dziś porusza wyobraźnię ta chwila, złowróżbny znak zwiastujący apokalipsę. Słońce może kiedyś wygasnąć, w myślach może pojawić się jego antyteza – czarny dysk zawieszony na niebie. I po co filozofia skoro jest astronomia? Czarne Słońce, powiew zanikającego światła, w kosmicznej pogoni za widowiskiem, za myśleniem, za irracjonalnym lękiem, jaki towarzyszy temu zjawisku. Wszystkiemu, co znasz. Czarne solarium znajduje się w kręgu cywilizacyjnego zamieszania. Najwięksi Myśliciele świata od rozwiewania obaw, przechadzają się po Starym Mieście jak u siebie w domu – są widoczni nieopodal Syrenki i Wiły. Spacerują w głąb czasu w zgiełku – po ulicy Jezuickiej, Kamiennych Schodkach i Świętojańskiej, przy Floriańskiej. Od jednych do drugich myśli przechodzą, powstają tematy i koncepcje, rodzą się gatunki, tworzą legendy i baśnie. Tyle w tym przypadkowości, co nieprzypadkowości i świetności. Wygłaszają swe świetne poglądy. Słuszne. I na wszystko racje. Nie porzucają filozoficznego żargonu i uporządkowanej argumentacji. Jednak niedaleko, może nawet całkiem blisko, ale z dala od hałaśliwego miasta, myśliciele mogą znaleźć wszystko, czego potrzebują, by złapać oddech. Wypoczynek blisko natury i relaks na poziomie zagajników i zieloniutkich łąk, które pozwolą im raz jeszcze spojrzeć przed siebie i zająć się naturą istnienia. Błąd jest przywilejem filozofów zgiełku. Tylko ofiary życia się nigdy nie mylą, jeśli nie mogą dostrzec powiązań tam, gdzie nikt inny niczego wokół nie widzi. A przecież można by pójść krok dalej i sobie powiedzieć w myślach, krążących wokół szczególnego rodzaju nowiu: Niebo gwiaździste nade mną i … we mnie[1]. Czym one są, kiedy pojawiają się nocą? Czym jest ten bezgraniczny przestwór otwarty, usadowiony w generacjach świadomości, w okamgnieniu – przeglądając się w lustrach krystalicznych wód poza polem widzenia, przekraczającym granice światła?
[1] I. Kant – „Krytyka praktycznego rozumu”.