Część II większej całości
Maciek siedział przy mnie i gapił się na krew, kapiącą z plastikowego worka wprost do rurki podłączonej do mojego, prywatnego systemu rurek. Nie mówił nic.
– Myślisz, że lepiej będzie: Inaczej koleje losu wyznaczyć się nie mogły? – zapytałam, ssąc końcówkę długopisu. Długopisy nie krwawiły tak obficie jak pióra i za to je kochałam. Mała zmiana na lepsze. Wciąż jednak nie potrafiłam przerzucić się na komputer i nawet do szpitala kazałam mu przynieść mój grubaśny zeszyt z ostatnim zleceniem na jakiś romantyczny chłam.
Pokiwał przecząco głową. Energicznie.
– Okej, to może: winnym byłbym sądząc, że może być inaczej. Wykrzywiłam się, wiedząc od razu, że to nie to. Takie rzeczy czuje się wcześniej, jak to, że jajko będzie wypływać po rozbiciu, chociaż miało być na twardo.
Wstał, wciąż szarpiąc głową na prawo i lewo. Zaczął nerwowo obchodzić łóżko i sapać coś po swojemu. Czułam, że nie ucieknę przed tą rozmową.
– Maciek, słuchaj mnie. Próbowałam bezskutecznie złapać jego spojrzenie. – Ej, ale to nic nie pomoże. Lekarze jeszcze nie są pewni co to. Uspokajałam, sama nie wierząc w to, co mówię. Słyszałeś?
Wiedziałam dobrze, że słyszy wszystko. Prawdopodobnie rozumie więcej niż ja, chociaż udar wprowadził go w jakiś mały świat, do którego nie zawsze mam dostęp. Przyznaję, jego pomrukiwanie i drżące gesty czasem wzbudzały we mnie lęk. Bałam się, że wmawiam sobie za dużo rzeczy. Szczególnie tych, które wymarzyłam sobie usłyszeć jeszcze kiedyś z jego ust.
Nagle zatrzymał się obok stojaka z kroplówką i walnął w swoją pierś z zadziwiającą siłą, jak na kogoś, kto mógł do końca życia pozostać sparaliżowany. A chwilę później uderzył w mój materac.
Zrozumiałam. Tym razem na pewno.
– Choć tutaj do mnie. Postarałam się szeptać. – No już, nie martw się, nie jestem aż taka delikatna, nie połamiesz mnie. Chciałam mówić najłagodniej, jak potrafiłam. – Nie zmieniło się aż tak wiele.
Ani drgnął. Oprócz rąk. Odłożyłam notatki na stolik obok suchej kromki z białym serkiem.
– Nie obwiniaj się. Wybierałam słowo po słowie. – Pewnie masz wrażenie, że to ty powinieneś tutaj leżeć. Kapały, jak krew z woreczka. Z cewnikiem, kroplówką i tym całym piszczącym gównem. Ale czasem zdarzają się rzeczy, które ciężko wyjaśnić. Chciałam się uśmiechnąć, chociaż wargi drżały mi bardziej niż jemu. – Wpadłbyś na to, że w jednym przedziale, w jednym z setek szarych pociągów, jadących do szarej, fabrycznej Łodzi spotka się dwóch tłumaczy? Tego nie dało się zaplanować.
Maciek popatrzył na mnie przez chwilę z wyrzutem, wstał, jakby miał w planach wyjście na dłuższy spacer, a potem poszurał w stronę korytarza. Drzwi zamknęły się z piskiem hamującego pociągu. Mówiły za niego.
*
Leżeliśmy obok siebie, wciąż jeszcze rozgrzani, chociaż noc wchłaniała w siebie to, co udało nam się nazwać bez słów. Oddychałem głęboko, wciągając w siebie zapach owadzich skrzydeł i skóry, a Magda oparła się na ramieniu i wbiła mi łokieć w żabowaty brzuch, tak, jak to robiła zazwyczaj.
– I co tam widzisz u góry? – zapytała. – Przypominają trochę kropki i średniki, nie? Twoje ukochane… Potrafiła ukłuć jak nikt inny.
Lubiła się wyśmiewać z tego, że te bezsensowne, nic niemówiące zdania, które wklepuję w komputer, nazywam językiem programowania. Przezywała mnie tłumaczem i pytała, co świat ma z tego mojego przekładania na język, którego sens może zniszczyć jeden źle postawiony średnik lub kropka. Odpowiadałem, że niewiele mnie to interesuje, dopóki dostaję za to całkiem niezłą kasę.
Gdzieś w oddali, na stacji za górką, zatrzymywał się ostatni pociąg tego wieczoru. Ludzie wracali do domów albo z nich uciekali, jeśli mieli na to pieniądze.
Ja miałem z programowania. Mogłem dodać, że w przeciwieństwie do niej, bo tłumaczenie zwykłych słów, to chudy kawałek chleba. Nawet kusiło, bo wbijała łokieć mocniej niż zwykle. Ale ostatnio trochę za często i długo kłóciliśmy się o głupoty.
Zamknąłem oczy. Otworzyłem. Gwiazdy. Dzisiaj był dobry dzień. Warty zapamiętania.
– Po co miałbym widzieć coś innego? Ktoś już to kiedyś nazwał. To mały wóz – odparłem. – A tam, o, wielka niedźwiedzica – dodałem, wskazując palcem. – Nawet podobna.
Burknęła coś pod nosem, chyba nie przyjmując tłumaczenia.
– Podobna. Ta? – zaczęła zaczepnym tonem. – Nie sądzisz, że kogoś poniosła wyobraźnia? Może ktoś źle z greki przełożył nazwę?
Nie wiedziałem, dokąd zmierza.
– Madzia, o co ci właściwie chodzi?- zapytałem zniecierpliwiony.
– Nie sądzisz, że może to trochę dorabianie teorii do zgrai świecących kropeczek? – odparła po chwili. Musiała o tym myśleć już wcześniej. Raczej długo.
Ściągnąłem pajęczynę z twarzy i spróbowałem ułożyć się wygodniej na plecach.
– A ty jak tłumaczysz, to nie dopisujesz jakiś nadmiarowych słów od siebie? Może też dodajesz im przez to sensu, którego autor wcale nie planował. Rozmarzyłem się.
– A ludzie i tak będą szukać kolejnego dna w twoich słowach. Tak już mamy. Mlasnąłem zadowolony ze swojej spostrzegawczości. Nagle w pamięci zarysował mi się obraz chudego dziecka, siedzącego w wannie z zimną wodą. Zabiłem go na chłodno i szedłem dalej z myślami.
– Tak już mamy i tyle – kontynuowałem. – Dlatego moje tłumaczenie jest dokładniejsze niż twoje. W javie nie może być ani jednego średnika więcej niż potrzeba. Ani jednej kropki. I wszystko na swoim… Aj!
Wbiła łokieć tak głęboko w brzuch, że aż zaszumiało w głowie.
*
Ze szpitalnego okna nie widać gwiazd. Nie żebym patrzyła w życiu przez wiele takich okien, zaliczam się raczej do tych osób ze szczęściem wrodzonym genetycznie. Ale dzisiejszej nocy błyszczały tylko samochodowe reflektory, a uliczne latarnie rozlewały mleko swojej poświaty na wilgotnym, czarnym jak piekielna smoła asfalcie. Chyba tak napisałby ten przytępiony patriotyzmem, nadęty bufon, którego tekst właśnie tłumaczyłam. Gdyby tylko miał okazję zobaczyć to okno z wysokości szpitalnego łóżka, swoimi zaropiałymi od dżumy czy innej cholery oczami.
Denerwował mnie, burżuj jeden.
Wkurzało mnie, że to prawdopodobnie ostatnie dzieło, jakie przełożę na nasz język i że przy tym jest takie miałkie. Niemal tak samo jak to, że przez cały dzisiejszy dzień nie mogłam wpaść na to, jak przetłumaczyć: for there is nothing on this land that shall not found it’s shiny purpose. Niby zwykłe zdanie. Ale wszystko, co przychodziło do mojej zatrutej złą krwią głowy, brzmiało zbyt górnolotnie. Latałam między gwiazdami zamiast uczciwie i nisko buszować w zbożu. Nie potrafiłam wyrazić prosto tego, co czuję. Jak zwykle.
Obróciłam się na drugi bok, a aparatura podłączona do mnie, wyraziła głośny sprzeciw, jak kot, którego przyciska się niechcący ciałem podczas przewracania, za alibi mając jedynie głęboki sen. Myślałam o Maćku.
To jego pierwsza noc samego w olbrzymim mieszkaniu, pełnym rzeczy, dźwięków i zapachów, które rozumie, ale nie potrafi nazwać w żadnym ze znanych języków. Pierwsza od czasu udaru, gdy został sam. Wygonili go z sali oddziałowej, kazali iść do domu, przespać się. W pana stanie trzeba się oszczędzać. Żona da sobie radę.
Dam.
Przypominam sobie, co mówili wtedy. Wciąż raczej młody, nie pali, czasem wino do obiadu. W rodzinie nikt nie choruje. Na pewno? To szansa, jak jeden na tysiąc – powtarzali. Ale czasem takie szanse się spełniają.
Kiedy lekarze podali mi jedną ze swoich śmiesznych, naukowych nazw po przyjęciu go, tamtego sierpniowego popołudnia, najbliższe kilka tygodni zajęło mi przetłumaczenie jej na język ludzki. Bo afazja ruchowa nie oznacza małego wymiaru kary, ani że mogło być gorzej, w przypadku udaru. Dla mnie oprócz tego, że wciąż mam męża, oznaczało głównie konieczność nauki rozumienia świata za drugą osobę. Ciężką sztukę odszukiwania przedmiotów, uczuć i potrzeb po ruchach drżących dłoni, mimice i starej jak świat grze w ciepło, zimno, cieplej, gorąco!.
Niby proste zadanie po piętnastu latach małżeństwa. Tak żartowali niektórzy, gdy największy strach minął bezpowrotnie, Maciek szurał po swojemu, nie mówił, ale oddychał. Znów się wolno było śmiać, jak śpiewał Markowski w radiu.
Chrzańcie się wszyscy i tyle.
Strasznie bolały mnie kości. Nie mówiłam mu, że od kilku tygodni faszeruję się końskimi dawkami różnych przeciwbólowych świństw, aż do wymiotów. Zrozumiałby. On wszystko rozumie. Wciąż jednak nie potrafię przewidzieć, jak zareaguje.
Jakiś czas temu, oczywiście przez moje usta, powiedział mi, że najbardziej na świecie boi się zostać sam. Jak mały chłopiec, który wciąż pyta, bo nie potrafi nazwać otaczającej go rzeczywistości, by rano zapomnieć wszystkiego[1], co wczoraj nauczył się rozumieć. Noc spędzona we własnej głowie, by później przyszedł Strach i Wstyd z dzieciństwa, o których tak często mi wspominał. Był teraz bardziej niż kiedykolwiek tym trzynastoletnim chłopcem przed witryną sklepową z miniaturowymi pociągami, przerażonym na amen, że rodzicie nie zrozumieją. Koledzy wyśmieją. Zostanie sam z uczuciem nie do opisania.
Wyobraziłam to sobie. Jak chodzi po pustym mieszkaniu pełnym starych wspomnień, którymi nie można się z nikim podzielić, żeby odjąć sobie ciężaru. Stukpukszurpuk. Wciąż w przeplatającym się ciągu symboli, rysujących nasze życie. Pociągi, placki, średniki.
Poczułam to. Patrzenie na gwieździstą noc i dostrzeganie setek świecących punktów, niezwiązanych ze sobą, rozrzuconych bez większego planu i zamysłu. Co może poczuć człowiek, który nie potrafi objąć wzrokiem ich wszystkich naraz, ani pogrupować w pas Oriona i warkocza Bereniki?
Spróbowałam usnąć ze łzami na końcu powieki, ale sen nie przychodził. For there is nothing on this land that shall not found it’s shiny purpose – te słowa obijały mi się w głowie jak stary skrzep. Musiałam je przetłumaczyć, żeby się ich pozbyć. Tylko tak prosto, zwyczajnie. Tak jak Maciek zawsze potrafił.
Zrozumiałam to. Potrzebowałam go bardziej niż on mnie.
*
Oczywiście zdarzało się, że kod nie działał. Wyskakiwała znajoma ikonka z krzyczącym na zmęczonego człowieka słowem: – E R R O R !
Szukałem nadmiarowych kropek. Jakiegoś niechcianego średnika. Aż znaki samoistnie napędzały turbiny w głowie, rozgrzewały metalowe pręciki do czerwoności, do żarzenia się białym światłem, które oślepiało. Trzeba było jak najszybciej wyjść. Wziąć zimny prysznic lub ciepłą kąpiel.
Szukanie nadmiaru jest niby proste. Tak sądziłem, każdy z nas jest w tym mistrzem i ma za dużo problemów i pracy. Ręce drżały na klawiszach w niecierpliwym oczekiwaniu na właściwy moment. Nie tym razem. Jadłem kolację, chociaż nie byłem głodny, dzwoniłem do kumpla, chociaż miałem gdzieś, co u niego. Do komputera wracałem ponownie dopiero po zmroku, gdy widzi się więcej. Przepocona koszulka, wycie na końcu języka i milczenie z Magdą. Wszystko po to, by po całym dniu pracy znaleźć pustą kratkę z miejscem, gdzie kropki jednak się nie postawiło.
*
Kilka miesięcy po udarze rozmawiałam z jego rehabilitantką. Robił duże postępy, jest światełko w tunelu. Wybiegłam z gabinetu jak smarkula, którą pierwszy raz pocałował chłopak. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego, ale moje nogi wybrały kierunek starego osiedla w sercu Nowej Huty, tego w którym wychowywał się Maciek. Skakały po kolejnych stopniach, jakby były one kolejnymi, kanciastymi wersami wiersza. Głupie kulasy. Może już wtedy za bardzo mnie nie słuchały.
Po co tam iść? Tak z ciekawości – pomyślałam. – Może akurat jeszcze jest. Może nawet te same lokomotywy zataczają koła po wytartych szynach.
Zrobili tam przedszkole. Prywatne i dwujęzyczne. Takie lepsze. Chwila zwątpienia, zatuszowana koniecznością zawiązania buta. Ale to był dobry dzień, warty zapamiętania i nic nie może go zepsuć. Od tego jest przecież Internet – stwierdziłam.
Maciek nie zamierzał uwierzyć. Nie chciał słyszeć o doborze farbek i odpowiednich gatunków drzew, które miałyby stać przy torach. Prosiłam go bardzo długo, aż wreszcie otworzył kartonowe pudło podpisane czerwoną czcionką: – Kurzstrecken-Schnellzuglokomotive mit Waggons no.4. Jego drżące dłonie pociągnęły w wyznaczonym przez producenta miejscu i setki drobnych elementów posypało się na podłogę. Stał chwilę, próbując opanować skurcze mięśni, a później wyszedł bez słowa. Cały wieczór zajęło mi szukanie części pod stołem, kaloryferem, w przerwach między zabudową, żeby nie wciągnąć ich podczas kolejnego odkurzania. Może kiedyś go złoży. Nie teraz, to potem. Za kilka dni.
*
– Wyjedź ze mną, Madzia – prosiłem, stojąc nad jej kanciastym fotelem, który zawsze obwarowany był murem półotwartych książek, jak niezdobyta twierdza. Jedna z tych, gdzie swoje przydługawe sonety pisały te narcystyczne żigolaki i teraz należało przekładać ich arcydzieła, żeby zwykły Kowalski mógł zrozumieć, jak mało pojmuje świat.
– Tylko na kilka dni. Skończyłem ten projekt. Mówiłem ci. Napisaliśmy cały program i wszystko hula! Jest kontrakt.
Odwróciła wzrok ode mnie, z powrotem w książkę, jakbym nudził ją bardziej niż te napompowane do granic możliwości słowa.
– To wspaniale, że ci się układa – odparła, jakby rzucała jakąś wyuczoną kwestię z serialu. Bez emocji.
Na chwilę mnie przytkało.
– Nam się układa. Zdziwił mnie entuzjazm z jakim pragnąłem wyjaśnić tak dziecinną kwestię. – Chcę cię wziąć na wakacje. Próbowałem wykrzesać jakąś iskrę, żeby rozpalić coś podobnego u niej. – Nie mów, że nie marzysz o wyjeździe. Pociąg, przedział dla nas, szalona podróż -wymieniałem na jednym wdechu. – A potem jakaś cicha plaża w niewielkim kurorcie, setki drobnych, migoczących jak gwiazdy, ziarenek piasku pod plecami i ich odbicia na czarnym jak piekielna smoła niebie – wydukałem, udając prawdziwego, zadufanego w sobie poetę, aby zwróciła na mnie uwagę chociaż przez moment. – Dobre, nie?
Nie podniosła wzroku znad kartki. Wiedziałem, co powie. Potrafiłem czytać ją jak prosty skrypt w formularzu.
– Wiem, co teraz powiesz – zacząłem ostrożnie. – Że musimy oszczędzać, bo potrzebujemy samochodu. Starałem się jak tylko mogłem.
– Ale spokojnie, złapię nowe zlecenie i odkujemy się. Kucnąłem, aby złapać jej wzrok, zawieszony między kolejnymi wersami tekstu.
– Wiesz, jak dobrze będzie ci się pracowało? Tylko lekkie bujanie fal i cisza. Czułem, jakbym stąpał po śliskich od deszczu szynach. Kroczek po kroczku.
Nareszcie na mnie spojrzała, ale w jej oczach nie było ciepła.
– Widzę, że od początku doskonale wiesz, czego mi potrzeba – wycedziła słowo po słowie.
– Wystarczy mi trochę ciszy.
Uśmiechnąłem się od niechcenia. Tłumaczyła poezję i miała tendencję, by dodawać tam uczuć, których autor nie miał nawet na końcu języka. Ale dla mnie zawsze w jej myślach kotłowała się proza. Przejrzałem ją pod tym względem dawno temu. Bolało ją to, że wydawcy nie doceniali jej zawiłych przekładów, tak jak firma moich prostych skryptów.
Albo problem leżał zupełnie gdzie indziej. Pomiędzy sprawami, o których lepiej jest nie mówić.
Nie, to nie to. Głupia kasa, którą zawsze chciałem mieć i która nic nie zmieniła. Może finansowo była zależna ode mnie, chociaż wyżymała głowę po kilka godzin dziennie, tak, że parowała, jak ognisko zalane deszczówką. Ale ja nie potrafiłem tak bez niej. Być, myśleć, mówić. Nie mogłem nic poradzić. To chyba więcej niż trochę forsy.
– Tak, masz rację… Poszedłem w stronę, z której nie było powrotu. Nie chciałem tego, ale maszyna rozpędziła się. – Porozmawiajmy o tym, czego ci trzeba.
Coś nadjeżdżało. Dużego. Metalowego. Sapało.
Później padło bardzo dużo zdań, których uczymy się jeszcze w dzieciństwie, słuchając, jak kłócą się nasi rodzicie, by potem powielić jak drukarka, te same schematy w naszym życiu, które przecież miały być zupełnie odmienne. Tak różniące się od ich monotonnej rutyny i mądrości.
Sprzeczka. Spięcie. Chyba tak to się wtedy nazywało. To zabawne, że większość słów, która się z nim wiąże, później popada w niepamięć. Chyba właśnie po to, by po kilku dniach znów wspólnie robić placki ziemniaczane i rysować serduszka ze śmietany i sosu, jak głupi, zakochani gówniarze, którymi także mieliśmy już nigdy nie być. Jednak kilka z nich zostaje w głowie, tych zupełnie niewartych zapamiętania, jak niedobry dzień. Później wracają do nas w nocy, gdy nie możemy zasnąć od natłoku miejskich świateł, które świecą jaśniej niż gwiazdy i znaki na ekranie monitora w ciemnym pokoju.
– Zamknij się. Nie krzyczała, ale słowa wibrowały w ciszy. Przypominały monetę ułożoną na torach, a później wprawioną w obroty na kilka sekund przed pojawieniem się pociągu za zakrętem. – Po prostu się zamknij i daj mi pracować.
Posłuchałem jej.
Zdjąłem nerwowym ruchem kurtkę z wieszaka i wtopiłem się w wieczorny, listopadowy chłód. Krew szumiała mi między uszami, jak rozwścieczone morze aż do końca ulicy, a potem wszystko uspokoiło się i do końca spaceru towarzyszyła mi tylko cisza, która panuje po odjeździe pociągu o czasie i z właściwego peronu.
[1] o wszystkim … lub wszystko …