Dzieciństwo, jedynej spośród trojga rodzeństwa dziewczynki, było raczej pod górkę, ale do nakazów i zakazów zdołała się już przyzwyczaić. Podobnie zresztą jak do chodzenia wieczorami na tory, by zbierać węgiel. No cóż, czasy były trudne, a w domu się nie przelewało.
Najgorzej bywało zimą, kiedy szczypał mróz, zawieja smagała drobnym śniegiem po twarzy, a małe nóżki przemarzały w dziurawych trzewikach. Siedziała wtedy ze stopami zanurzonymi w miednicy z zimną wodą, póki nogi się nie rozgrzały.
Nikt nie pilnował tego, żeby zdobyła jakieś wykształcenie, zawód, a małolacie to pasowało.
Przynajmniej nie pastwiono się nad nią, gdy nie zdążała odrobić zadania domowego. Gnano ją jednak do pracy.
– Nie będziesz siedziała w domu, gdy robota jest w rozlewni atramentu- mówił ojciec.
Wracała stamtąd z granatowymi rękami, bo trudno było jej się domyć w zimnej wodzie bez
mydła; ale budżet domowy zasilała. Zarobione pieniądze musiała oddawać, a potem prosić o nie, np. na nowe rajstopy. Marzyła, żeby ubrać się ładnie, jak inne dziewczyny. Chciała kupić sobie nową sukienkę, ale musiała zadowolić się znoszonymi, które dostawała po innych.
W rodzinie byli rozliczani ze wszystkiego, a mama nawet z pięćdziesięciu groszy, bo tyle kosztował miejski szalet. Pracowała nocami, ale to mąż odbierał pensje jej i młodszego syna.
Dorosła już dziewczyna postanowiła pójść do szkoły średniej. Marzyła o pracy w biurze. Rozpoczęła więc naukę w szkole wieczorowej dla pracujących przy liceum ogólnokształcącym. Skończyła też kilka kursów, które pozwoliły jej wreszcie usiąść za biurkiem. Z pracy wracała przed piętnastą. Z racji nauki, mogła wychodzić z niej godzinę wcześniej, by zdążyć na szesnastą do szkoły. W międzyczasie trzeba było jeszcze uporać się z domowymi obowiązkami, bo jeśli nie zdążyła umyć naczyń i ogarnąć mieszkania, nie mogła pójść do szkoły.
Lekcje zazwyczaj odrabiała na kolanie, w tramwaju. Było jej ciężko, więc postanowiła wyprowadzić się z domu, żeby chociaż w małym procencie spełniać swoje marzenia.
Wynajęła pokój, zdała maturę, ukończyła kolejne kursy i wtedy jedno z marzeń się spełniło.
Dostała pracę jako fakturzystka. W końcu mogła usiąść za biurkiem z wbudowaną w nie maszyną księgową „Ascota”. A że była dziewczyną ambitną, szybko awansowała i przez wiele lat pracowała jako starsza księgowa.
Kiedy wychodziła za mąż, ojciec obiecał, że jako jedynej córce, wyprawi wesele, jak się patrzy.
Nie wyprawił, za to na skromnym przyjęciu, które odbywało się u jej teściów, ostentacyjnie wyciągnął plik banknotów, odliczając jako prezent i posag czterysta złotych (czerwonymi setkami), co wystarczyło młodym na odkurzacz i sokowirówkę. Szczęśliwie wyszła za mąż. Wywędrowała z miasta na wieś, gdzie początkowo trudno jej było się zaaklimatyzować, jednak lata przyzwyczajania się, pozwoliły jej, pokochać naturę.