– Zawsze piszę jako ja, bardzo nieliczne wiersze mają podmiot trzecioosobowy, niechętnie chowam się za plecami, tak zwanego, podmiotu lirycznego. Piszę z trzewi, spontanicznie i intuicyjnie, a dopiero potem filtruję przez tkankę mózgową i świadomie dobieram słowa puenty, aby osiągnąć efekt, o który mi chodzi.
Tak pisze Agnieszka Rautman-Szczepańska w swoistym wstępie do tomiku poetyckiego Rany Boskie, opublikowanego w tym roku nakładem wydawnictwa Horyzont Idei. Tomiku, którego niejednoznaczny tytuł ujawnia ukryte znaczenie dopiero w puencie 54-wierszowego zbioru – ale w którego przypadku owa niejednoznaczność wcale nie niesie za sobą konotacji pozytywnych.
Z początku wydaje się ona sugerować oparcie na symbolice biblijnej; i faktycznie, tomik jest tą symboliką przesiąknięty. Tytuły rozdziałów, wydzielonych – dodajmy – swobodnie, wprost nawiązują do pojęć i epizodów z Pisma Świętego, meritum części wierszy też jest zanurzone w chrześcijańskim kanonie. I nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby Rany boskie realizowały obietnicę polemiki z religią, którą kuszą na okładce.
A tejże otrzymujemy niewiele, choć argumentować można, że to tylko kwestia definicji. Jeśli jednak rozumiemy religijne rozważania, jako coś więcej niż okazjonalne wspominanie passusów z Pisma i odwołania do milczącej figury Boga, to zawód będzie srogi. Z płynących z trzewi obserwacji – jak powtarza autorka – nie wynika żaden odkrywczy albo w istocie polemiczny wniosek.
Miast tego, powielane są schematy. Trzeba dużej dozy wyobraźni, a być może również świadomej nadinterpretacji, aby ujrzeć w otwierającym zbiór rozdziale Korona cierniowa inną wizję aniżeli apoteozę kobiety, od zawsze zmagającej się z przeciwnościami losu,
z wiatrem wiejącym jej w oczy, ale dzielnie stojącej prosto i prącej naprzód. Wersy
z wiersza pt. Dziewczyno: kiedy stajesz się kobietą / balansujesz na cienkiej linie / pomiędzy świętą a ladacznicą; zasadzili ci w podbrzuszu / wstyd jak cierń mają jednak tylko pusty, „kobieco-martyrologiczny” wydźwięk, a temat już w ostatnich latach przepracowywany przez debatę publiczną.
Abstrahując od słuszności czy niesłuszności takiego podejścia autorki, obrazuje ono podstawowy problem tomiku – problem frustracji. Rany boskie dryfują bowiem widocznie
w stronę poezji, powiedzmy, zwierzeniowej. Autorka pisze to, co jej w duszy gra, tyle że emocje muszą tu świadczyć same za siebie, gdyż pozbawiono je nadbudowy refleksji. Podcinanie skrzydeł, dybiący na podmiot liryczny świat, wewnętrzna siła pozwalająca pokonać ograniczenia – motyw kobiecych perturbacji odmieniany jest przez wszystkie przypadki.
Co prawda środkowe rozdziały traktują już nie tylko o kobiecie jako podmiocie społecznym i konstrukcie kulturowym, zaglądając nawet głębiej do jej psychiki i doznań, niemniej sumą tych doświadczeń nadal są banalne, powtarzalne konkluzje. Niesprawiedliwość i okrucieństwo świata wyzierają tu z co drugiego wiersza, a winą za to okrucieństwo obarczeni są w przeważającej mierze mężczyźni i bogowie. Lub bóg.
Rzecz jasna Bóg też jest mężczyzną – a jego największą wadą wydaje się być milczenie. Milczy wobec wszystkiego, co spotyka ludzi; milczy i dlatego podmiot liryczny usiłuje podjąć z nim dyskusję. Ale cały rozdział czwarty, zatytułowany wymownie Królestwo niebieskie, opisuje w istocie coś kompletnie przeciwnego. Jego sednem są oskarżenia, rzucane albo głosem spokojnym i zrezygnowanym, albo wzburzonym. Zdecydowanie najambitniejszy wiersz pt. Strzemiennego pod płaszczykiem żartobliwej dysputy w pijackich oparach właśnie o tym opowiada – ale na koniec przyznaje, że Bóg i tak śmiać się będzie z człowieka, swojego narzędzia, wszak w jego rękach jest władza absolutna. Krążące wokół tego zdania o ulatującej duszy czy myślach uwolnionych ze spalonych ciał, również zdążają do jednego mianownika.
A tymże jest wspomniana frustracja. To ona stanowi motor napędowy wierszy, także tych, które odchylają się od głównej myśli tomiku. Niekiedy ich tematem stają się rozbite marzenia, wojna (ta za naszą wschodnią granicą) czy naród. Narodem są, rzecz jasna, Polacy – Polacy stereotypowo wpakowani w kompleksy, rozdarci między poczuciem winy a dumą, walczący za przegraną sprawę, z której nigdy jednakowoż nie zrezygnują: mamy wspólną historię / (to znaczy legendy o chłopcach malowanych) / i przekonanie że za ojczyznę trzeba oddać życie / nawet jeśli ona się na nas wypnie / bo najgorsza matka / to jednak matka.
W efekcie mniej więcej od połowy tomiku Rany boskie przypominają sztucznie zebrane i spisane spektrum przykrych ludzkich doznań. Z nich to próbują uczynić swoje credo, krzyczące na głos: zrozumcie moje cierpienie! Sęk w tym, że w cierpieniu nie ma duszy – więcej – może ono być potencjalnie uwłaczające samemu czytelnikowi. Trudno mi wszak pojąć, czemu służyć ma wiersz Facet, wypominający, iż tytułowy facet jest jak kukułka, gdyż podrzuca pisklęta / do macic. Głębia tego porównania jakkolwiek umyka memu pojmowaniu: jeśli bowiem ma to oznaczać, iż mężczyzna podrzuca kobiecie dzieci do wychowania, a sam pozostawia je bez opieki, to przestaje być to poezją, a staje się obelgą, urągającą większości obywateli płci męskiej.
Jeżeli poszukać w tym wszystkich atutów, to znajdziemy je jedynie w języku. Twórczość Agnieszki Rautman-Szczepańskiej sytuuje się daleko od honorowania reguł tzw. poezji klasycznej. Jej struktura przypomina bardziej pociętą prozę – i to pociętą wedle pryncypiów fonetyki, jak gdyby autorka pisała transkrypcję tego, co i w jaki sposób powiedziała oraz zaakcentowała w zwykłej, codziennej konwersacji. Pomimo tego, wypada docenić obrazowość i łatwość w kreowaniu krótkich, treściwych, trafnych konstrukcji.
Czasem są one tylko składową, jak w Szkole: nasze nauczycielki / myślały że są takie inteligentne / bo do perfekcji opanowały sarkazm / były nawet dowcipne / gdy precyzyjnie skracały nas o głowę / teraz już nikt nie zawadzi / swoimi możliwościami o sufit, ale też mogą wiersze układać w całości – vide Ambaras: babka każdego dnia / wspominała wczoraj/ matka każdego dnia / planowała jutro / a ja potykam się o dzisiaj / bo nie wiem do czego służy. Czasem wystarczają za cały wiersz.
Sentencje te stanowią ogółem największą siłę tomiku – nic innego tak dosadnie nie oddaje stojących za niektórymi wierszami inspiracji i nic nie objaśnia lepiej ich istoty. Obiecał mi jednak że kiedyś się zamienimy / a słowny jest jak śmierć / więc któregoś jutra zdarzy się ostatnie wczoraj / i wtedy schowam mu się tak / że nigdy mnie nie znajdzie – czyż takie ujęcie czasu nie tchnie nowością? Tak samo jak spersonifikowanie emocji, jaką jest panika, do postaci kogoś żyjącego w jednym ciele z prawdziwą, rzeczywistą kobietą.
Niestety, i język cierpi na swoje problemy. Puryści poetyccy poczują się pewnie zawiedzeni nader skąpą liczbą kunsztownych środków stylistycznych – uosobień, animizacji, oksymoronów, eufemizmów, anafor, etc. – choć kwestia tego, czy należy to postrzegać jako wadę, należy już do sfery subiektywnych odczuć. Gorzej, że wiele z zastosowanych przymiotników, służy tylko jako ozdobniki, nijak nie wpływające na odbiór wierszy albo chociaż ich kształt (sylabizmu ani sylabotonizmu w tomiku wszak nie uświadczymy).
I niestety, nie wszystkie wspomniane lakoniczne sentencje i wyjaśnienia dotrzymują kroku standardom wyśrubowanym przez te wyżej podane. Skłonność autorki do ujmowania skomplikowanych zagadnień w przypominające aforyzmy foremki działa wszak jak miecz obosieczny, takoż niekiedy intrygujący (vide wiersz o czasie), jak i konfundujący. Ot, czysta skorupa, wyzbyta z jądra. Zawoalowany opis śmierci w Memento: przez szpary pomiędzy tkankami / nie prześwieca światłość wiekuista / tylko śluz i gazy gnilne – to…zwyczajnie opis śmierci.
Gra słowem okazuje się momentami monotonna. I naiwna. Ślimak napychany obrazami rzeczywistości otaczającej go, kryjący się w muszli? Kłamcy, puszący się faktem, że wiedzą, jak doprowadzić do pokoju, ale z rozmysłem tego nie robią? Kobiety rodzące
w schronach morderców albo ofiary (tak jakby to rozróżnienie okazywało się zawsze zerojedynkowo słuszne)? Nietrudno odczytać konteksty tychże fragmentów.
Wydawnictwo Horyzont Idei opatrzyło tylną zakładkę słowami, iż to poezja rozdzierająca, emocjonalna, obosieczna. Ośmielam się nie zgodzić. Pomijając dywagacje, co wolno dziś zwać poezją, a co jest jedynie strumieniem świadomości poskładanym w formę tradycyjnie przypisywaną wierszom, frustracja wyzierająca z Ran boskich ubiera tomik
w szaty ostentacyjnej pretensjonalności. Już w drugim wierszu, pt. Jasnosłyszenie, da się dostrzec passus, gdzie podmiot stwierdza: nie jestem w żaden sposób oryginalna. I, niestety, ma rację.