Nocą pochmurne niebo nad miastem jest białe. Nazywają to mało malowniczo zanieczyszczeniem świetlnym. Tej nocy liście drzewa, którego imienia nie znam, graficznie odbijają się od tła. Są prawie czarne. Lekko kołyszą się, zawieszone na wiotkich łodyżkach.
Do kuchni na najwyższym piętrze wpada chłód. Jest miłą odmianą po dniach skwaru, kiedy temperatura nawet nocą nie spadała poniżej 30 stopni. Liście są ciche. Podobnie gałęzie.
Minionej nocy szumiał deszcz. Jego szelest był miły dla ucha. Marsz deszczowych kropli, odbijających się od blaszek liści, nie przerażał. Niósł raczej ukojenie.
Szum deszczu szemrał i poił. Był delikatnym, choć niemożliwym do przeoczenia tłem. Dźwiękiem, który trudno zamknąć w słowach. Wielogłosem przypominającym monstrualnych rozmiarów chór, choć o kameralnym brzmieniu, bez wyraźnego metrum i pauz.
Jednostajny szmer i łaskotanie wody, niosły drzewom obietnicę życia. Te przyjmowały ją z bezkrytyczną wdzięcznością. Korzenie chciwie chłonęły życiodajne strugi. Czarne pnie kilkunastometrowych olbrzymów lśniły w świetle latarni, jak pokryte świeżą warstwą smoły. Płytki chodników zaczynały odbijać miejskie światła. W końcu nawet połacie chodników skryte pod parasolami liści, zmieniły kolor. Jasnoszary stał się nasyconą szarością. Przypominał ołówkowy grafit.
Noc mijała niepostrzeżenie. Bez wyróżniania się z tła. Przyłapana na odejściu, jedynie ulotnym spojrzeniem na czasomierz, przebiegła godzina druga. W oddali przemknął błysk warczącej 50 kilometrów dalej burzy. Zasypiały kolejne okna. Przyszła cisza, jak te mieszkające na wsi. Liście już tylko lekko wzdychały przez sen.