fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

                                                                           Prolog

Drogi Czytelniku,
musisz wiedzieć, że historia, którą zaraz przeczytasz, nie wydarzyła się naprawdę. Porusza temat śmierci wszystkim dobrze znanego kompozytora XVIII wieku, jednak wciąż jest ona tylko czystą fantazją.
Autorka tego krótkiego opowiadania nawiązuje do filmu Miloša Formana z 1984 roku pod tytułem ,,Amadeusz”. Znajomość filmu z pewnością pomoże Ci w odbiorze tekstu bądź zachęci do jego obejrzenia, jeśli jeszcze nie miałeś ku temu okazji.
*
Antonio Salieri, nadworny kompozytor Józefa II Habsburga, cieszył się dużym uznaniem wiedeńczyków. Jego opery były doceniane, zaś on nosił tytuł najjaśniejszej gwiazdy, którym mianował go sam cesarz Austrii. Nadszedł jednak dzień, w którym pewien młodszy muzyk zepchnął go w cień i skradł mu cały blask. Salieri po raz pierwszy padł ofiarą tak zawistnej zazdrości.

              ————  * ————

Stałem wtedy w dobrze znanej mi sali balowej, choć obecnie wydawała się być obca, jakbym widział ją po raz pierwszy. Wszystko było na swoim miejscu. Meble przystrojone złotem, były w niezmiennym ustawieniu. Białe kotary w oknach wpuszczały tyle światła słonecznego co zwykle. Nawet drewniane panele skrzypiały w ten sam sposób, jak co dzień. Ze mną były tu osoby, które dobrze znałem: austriacki cesarz, dyrektor narodowego teatru, szambelan oraz kapelmistrz. Pośród nieobcych twarzy stałem ja – nadworny kompozytor. Tego dnia wspaniała muzyka odwiedziła pałac, co również nie było tu nowością. Wsłuchiwaliśmy się uważnie w brzmienia pianina, tak ze sobą spójne, aż przenikały nasze dusze i przepełniały nas natchnieniem, wielkim podziwem. Muzyka zawsze dotykała mnie w ten sposób, gdyż wrażliwym jestem jej miłośnikiem. Oblicza obecnych tu ze mną panów, naznaczone były zaskoczeniem. Prawdę mówiąc ja również byłem zaskoczony. Ta wspaniała melodia nie wyszła bowiem spod mojego pióra, choć dotychczas dwór oraz tutejsza arystokracja wchłaniały moje kompozycje najchętniej. To był ten mały szkopuł, który sprawiał, że czułem się dziś tak obco – całkiem nowy muzyk. Nowy i utalentowany, jakby tego było mało. Ledwo co przeszedł przez drzwi tej sali, a już zachwycał wszystkich zebranych swoimi zdolnościami. Odbierał mi cały blask, dzięki któremu byłem tu tak lubiany i poważany. Patrzyłem, jak jego palce w niespotykanie zwinny sposób wciskały klawisze pianina. Ciągle odwracał wzrok i zachłannie spoglądał na swoich słuchaczy, doszukując się w ich twarzach aprobaty. Grał prawie na oślep, a grał niesamowicie.

– Nie jestem w stanie znaleźć odpowiednich słów, by opisać pański talent – zaczął cesarz, gdy młodzieniec wstał od instrumentu. Otrzymał soczyste brawa, jakby co najmniej zaprezentował najwspanialszą na miarę obecnych czasów, operę.

– Pańska muzyka jest doprawdy wyborna. Mam rację, kapelmistrzu?

Kapelmistrz przytaknął z radością dyrektorowi teatru. Patrzyłem na to i jedynie czekałem, aż ten młody człowiek wreszcie się odezwie. Jego szeroki uśmiech mówił mi, iż pochwały, jakie otrzymywał, były dla niego niewystarczające. Były jak skromna przystawka w oczekiwaniu na obfite danie główne.

– Panowie, onieśmielacie mnie!

Ukłonił się w przesadny, nieco infantylny sposób. Tak samo jak za pierwszym razem, gdy tu wszedł. Obrzuciłem go spojrzeniem z góry, mając dłonie splecione za plecami. Jego jednolicie fioletowy ubiór raził me oczy. Parę centymetrów dodawały mu buty na obcasie, a i tak był niewysoki. Nosił drogą perukę z białym włosiem, skromnym warkoczykiem z tyłu i fioletową wstęgą. Ukazywał perłowe zęby w obrzydliwie pazernym uśmiechu. Nie sądziłem, że ktokolwiek jest w stanie emitować, aż tak odrażającą energię, będąc jednocześnie świadomym swego talentu.
Podekscytowany cesarz zamówił u niego operę, a on bezwstydnie przyznał, iż już ma nawet wybrane libretto. Dwa tygodnie później cierpiałem, słuchając jego diabelsko dobrej muzyki w teatrze narodowym. Salę wypełniała melodia tak poruszająca, jakiej nikt dotąd jeszcze nie słyszał. Czułem, jak próbuje zawładnąć mym umysłem i skłonić mnie do gromkich braw na końcu każdej arii. Kompozytor zdołał zahipnotyzować wszystkich na widowni, choć byłem pewien, że mnie dotknęło to najbardziej. Usunięcie, choćby jednej nuty spowodowałoby, że dzieło rozpadłoby się tragicznie i utraciło swą wyjątkowość. Mimo wszystko przyznałem cesarzowi rację, gdy po udanym przedstawieniu wytknął autorowi przesadność i zbyt wiele nut w utworze. Chciałem, by ten młodzieniec zniknął. Zniknął mi sprzed oczu, zabrał swoje dzieła i poszedł w diabły. Wszak odkąd się pojawił, nie byłem w stanie zaznać dawnego spokoju.
Niejednokrotnie proponowałem mu pomoc, by zaraz pod przykrywką i sprytnie pokrzyżować mu plany. Starałem się na wszelkie sposoby rzucać mu kłody pod nogi, lecz on skakał przez nie, jak zwinna sarna unikał gorzkich upadków i tylko ze mnie szydził. Każda moja porażka rozpalała mój gniew i pogłębiała nienawiść. Jakby wyryto z mym sercu jątrzącą się ranę, której nie sposób opatrzyć. Moja twórczość odchodziła w zapomnienie, a ja miotałem się jak bezsilne zwierzę w klatce, próbując temu zapobiec. Po nocach śniłem o najbardziej okrutnych czynach. Czy jestem w stanie dopuścić się takich grzechów? – pytałem. Zadawałem pytania, a potem na nowo marzyłem, jak z powodzeniem dodaję odrobinę trucizny do jego kielicha. Następnie wyobrażałem sobie przebieg ceremonii pogrzebowej i układałem w głowie słowa najbardziej poruszającej przemowy, którą bym podniósł na duchu zebranych bliskich. Popadałem w paranoję, w obsesję, snułem wiele podobnych scenariuszy. Snułem je po to, by móc choć przez chwilę cieszyć się światem bez niego. Aczkolwiek każdy powrót do rzeczywistości był jak kolejny cierń raniący mnie w serce.
Nikt nie dostrzegał mojego cierpienia, wszak każdy był zapatrzony tylko i wyłącznie w niego. Czarował innych swoją muzyką, omamiał wdziękiem, uwodził wszystkie panny, był wolny od trosk. Otoczony kochającymi go ludźmi, zbierał salwy braw po każdym występie. Jego muzyką nasiąkali wiedeńczycy oraz cesarz. Ten dzieciak sprytnie uwił sobie gniazdo z róż w sercu Wiednia, które podarował mu sam lud. Przynajmniej tak to wyglądało z początku… Ja zaś starałem się nie upaść i nie ulec pokusie, by usunąć się w cień i poddać najokrutniejszym pragnieniom. Knułem, byłem zrozpaczony, stawałem się niewidzialny. Malałem w oczach wszystkich. Przepełniała mnie zazdrość, choć po cichu wielbiłem muzykę, którą tworzył. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego ten młodzieniec o wypaczonym, sprośnym umyśle i wielkim mniemaniu o sobie, został obdarzony tak wybitnym talentem, kiedy ja jedynie pragnieniem jego namiastki. Ja! Cierpliwy, uczciwy i znający swe miejsce ja – Antonio Salieri – ciemna miernota w muzycznym świecie. Od zawsze świadom byłem, iż sukces odniosę nie przez wrodzone umiejętności, których mi swoją drogą Bóg poskąpił, lecz dzięki ciężkiej pracy. Ten młody kompozytor pokazał mi natomiast, iż ciężka praca to zdecydowanie za mało, a o sukcesie mogę co najwyżej pomarzyć, o ile starczy mi śmiałości, by marzyć o czymś tak dla mnie nieosiągalnym. Gdzie podziała się sprawiedliwość?
Co innego myśleć o zabójstwie, a co innego dokonać tego własnymi rękami. Moje pełne zawiści fantazje pozostawały jedynie w sferze myśli. Dlatego też przerażony byłem sobą samym, gdy radość zaczynały przynosić mi jego nieszczęścia. Najpierw były to delikatne potknięcia; wiedeńczycy oraz dwór zaczęli krzywo patrzeć na opery, jakie tworzył. Lubił kontrowersję i wychodzenie poza normy, co niekoniecznie stawiało go w dobrym świetle. Później niegroźne potknięcia przeistoczyły się w bolesne upadki; rosnące długi, zasmakowanie w alkoholu, negatywne spojrzenia rzucane z ukosa przez wszystkich wokół, śmierć ojca. Potem było już tylko gorzej. Zostawiła go żona, a jego dotknęło paskudne choróbsko, przez które stopniowo tracił siły. Pieniądze trwonił, nie zarabiał, a o długach nikt nie zapominał. Podupadał na zdrowiu, a i nie dbał też o nie. Wtedy właśnie, obserwując zbliżający się jego rychły upadek, opętały mnie złe demony. Odsłoniły przede mną, me własne najmroczniejsze oblicze. Ujrzałem swoją szansę, kto wie, czy nie jedyną i zarazem nie ostatnią. Szansę nie tylko na odzyskanie dawnego blasku, lecz na podwojenie go, a nawet potrojenie! Pokusa była tak silna, że poddałem się jej bez oporu. Pozwoliłem, by żądza zemsty zawładnęła mą duszą i pchnęła mnie ku realizacji swych fantazji. Zechciałem pozbyć się młodego kompozytora raz na zawsze i skorzystać na jego nieuchronnej śmierci.
Teraz zaś myślę o tym wszystkim, siedząc w jego własnym domu i obserwując, jak resztki życia uciekają z niego z każdym następnym oddechem. Nie ja go doprowadziłem do tego stanu, on sam mnie w tym wyręczył.

– Co dalej? – spytałem, czując presję czasu.

Nie otrzymałem jednak odpowiedzi. Zacisnąłem palce na piórze i zagryzłem dolną wargę w zniecierpliwieniu. Przede mną, na drewnianym blacie, leżał stos pożółkłych kartek. Na nich spisywałem nuta po nucie kolejne dzieło już nie młodzieńca, na które od dawna miał złożone anonimowe zamówienie. Był zbyt słaby, aby spisać je samodzielnie, dlatego też przyjacielsko zaproponowałem zostanie jego piórem. Było to wzniosłe, poruszające requiem.

– Skończyliśmy na wokalu na ósmym takcie. Co dalej? – powtórzyłem.

– Nie chciałbyś może zrobić krótkiej przerwy? Jesteś już pewnie zmęczony. Pisałeś całą noc.

Spojrzałem na niego z ukosa. Leżał w łóżku opatulony zapoconą pościelą. Za oknem było już widno, a pracować zaczęliśmy późnym wieczorem. Nie odczuwałem czasu, który upłynął. Moja ręka spisywała każdą nutę z taką samą dokładnością. Obce było mi zmęczenie, choć wiedziałem, że jemu tak naprawdę nie chodziło o mnie. Wyglądał strasznie, niczym blada śmierć. Zlany był potem, z pewnością paliła go uporczywa gorączka. Z jego popękanych, nieco zakrwawionych, ust coraz ciężej ulatywały słowa. Słabł na moich oczach.

– Skądże. Mogę pisać dalej.

Ale, jak mam pisać, skoro on nie dyktował?

– Zróbmy przerwę. Później to dokończymy. Muszę odpocząć. – Widziałem, jak zakręciło mu się w głowie. – Zostałbyś tutaj?

Spojrzałem na stojący w rogu pokoju zegar. Czas nieustannie płynął do przodu, nie wolniej, nie szybciej. Uciekał mi, a ja nie mogłem go uchwycić i zatrzymać, choć tak bardzo teraz tego chciałem. To requiem było niezbędne, a bałem się, że on nie zdąży podyktować mi całości. Mój wzrok utkwił na zapisanych nutach, urwanych w pewnym momencie. Melodia ta rozbrzmiewała w mej głowie – była wspaniała, taka majestatyczna, podniosła. Czułem niedosyt, chciałem poznać resztę, którą ten genialny człowiek miał w głowie.
Zgodziłem się zostać. Mój pośpiech i zniecierpliwienie znacznie go osłabiały. Miałem nadzieję, że gdy pozwolę mu na odpoczynek, odzyska choć namiastkę sił i zdoła mi przekazać resztę utworu, nim opuści ten świat.

– Tak, zostanę.

Uśmiechnął się blado. Po raz pierwszy nie poczułem odrazy, widząc jego uśmiech.

– Jesteś dla mnie taki dobry – wyjąkał. Każde słowo sprawiało mu trudność. – Sądziłem, że o mnie nie dbasz, że jestem dla ciebie jedynie kamieniem w bucie. Tak bardzo chcę cię prosić… – uniosłem brwi w zdumieniu – o wybaczenie.

Czułem, jak w jednej chwili spod moich nóg grunt się osuwa. Nie spodziewałem się usłyszeć podobnych słów w takiej chwili.

– Proszę, wybacz mi.

Zapadłem się w otchłań własnego umysłu. Tam, gdzieś na samym dnie, spotkałem ohydne demony. Uśmiechały się do mnie, szeptały między sobą i zapewniały o słuszności mojego planu, a ja tkwiłem w bezruchu i patrzyłem na zbiór zapisanych nut na pięciolinii. Były one, jak samospełniająca się wyrocznia, jak ścieżka ku śmierci. Zapisywałem utwór tego człowieka, tę wzniosłą i wybitną mszę żałobną, chcąc zaprezentować go w katedrze podczas jego pogrzebu. Chcąc podpisać się pod tym dziełem własnym nazwiskiem, aby wiedeńczycy z powrotem ujrzeli we mnie wybitnego kompozytora, a zarazem wspaniałego i oddanego przyjaciela nieboszczyka. Pragnąłem być na ustach wszystkich. Marzyłem, by zachwycali się moim boskim requiem. To ja złożyłem anonimowe zamówienie. Chciałem okraść tego człowieka z choćby namiastki jego talentu; tego umierającego, bezbronnego i niczego nieświadomego człowieka, w którego oczach byłem wiernym sprzymierzeńcem. Jedynym, który był gotów towarzyszyć mu w ostatnich chwilach. Moja zachłanność w tamtym momencie mną wstrząsnęła.

Podczas gdy on drzemał od dłuższego czasu, ja po raz enty odtwarzałem w głowie brzmienia niedokończonego requiem. Opuścił mnie wszelki pośpiech, zaś zwątpienie ogarniało mą duszę. Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na pytanie, czy jestem w stanie doprowadzić swój szkaradny plan do końca. Czy chęć zemsty jest w stanie zniszczyć mnie do takiego stopnia? Jak będę później żył ze świadomością tak plugawego czynu? Tak bardzo targała mną zazdrość oraz nienawiść do tego zdolnego artysty. Tak wiele zdołałem zrobić, by znaleźć się tu, gdzie jestem obecnie. Przecież o tym marzyłem. Teraz, gdy zbliża się czas mojego wielkiego triumfu, odsłoniłem swoje tchórzostwo. Wystarczyło, bym usłyszał z jego ust jedno szczere słowo, bym natychmiast zmienił swój sposób myślenia i otrząsnął się z tej paranoi. Jestem taki słaby.

– Antonio. – Uniosłem głowę, gdy znienacka dobiegł mnie jego słabnący głos. Nie spostrzegłem, gdy się przebudził. – Słyszysz to? Tę muzykę?

W pomieszczeniu było cicho. Doskonale słyszałem tykanie zegara. Wiatr ze świstem wdzierał się do pokoju przez rozszczelnione okno. Skąd więc dobiegała muzyka, o której mówił? Patrzyłem na niego z niezrozumieniem, aż znienacka trafił mnie piorun. Wtem zrozumiałem, że ona rozbrzmiewała jedynie w jego głowie.

– Słucham?

– Jest przecudowna – dodał po chwili, mrużąc pokryte powłoką łez oczy. – To będzie moje nowe dzieło.

Moje usta zamknęły się na dziesięć spustów. W gardle stanęła mi ogromna gula, przez którą nie mogłem wydusić żadnego słowa. On nie mówił o requiem, a o całkowicie nowym utworze. Komponował w głowie coś nowego, coś, czego jeszcze nikt poza nim nie usłyszał. Wybałuszyłem oczy, gdy ostatnimi resztkami sił podniósł drżące, blade dłonie i zaczął manewrować nimi w powietrzu. W pierwszym momencie nie byłem pewien, jaki miał w tym cel. Dopiero po chwili dotarło to do mnie. Powoli i koślawo dyrygował wyimaginowaną orkiestrą, grającą jego najnowsze dzieło.

– Spiszę je sam. Słyszysz, Antonio?

Wpatrzony byłem w jego ruchy. Próbowałem je zrozumieć, aż wreszcie usłyszałem muzykę. Piękną, boską melodię. Rozdarła przytłaczającą ciszę w mej głowie. Otulała mnie niczym drogie jedwabie, łechtała me zmysły, pobudzała wyobraźnię. Słyszałem skrzypce w duecie z subtelnym brzmieniem pianina. Dopełniał to klarnet. Była to leciutka, kojąca muzyka o słodkich frazach. Pasująca wyśmienicie do pogodnego, ciepłego poranka. To wszystko byłem w stanie odczytać z ruchów jego rąk. Byłem pewien, że komponował utwór na bieżąco, teraz, w tym momencie. Tworzył go z taką łatwością, jakby była to czynność pokroju picia porannej kawy. Cofnąłem się myślami do czasów, kiedy siadałem w teatrze na balkonie i z naburmuszoną miną, słuchałem jego oper wraz z całą widownią. Niech diabli wezmą to requiem, chciałem wysłuchać jego ślicznego utworu do końca.

– Tak, słyszę. Słyszę doskonale – przyznałem drżącym głosem. Nie miałem serca rzec inaczej.

– Czy cesarz je uzna? Nie ma zbyt wielu nut?

Opuścił ręce, choć utwór wciąż trwał w jego umyśle. Ja zaś czułem, jak boleśnie pękam na kawałki. Moje serce o mało nie wyskoczyło z piersi. Przechylił bezwładnie głowę, a oczy zamknął. Z cieniem uśmiechu na popękanych ustach wysłuchiwał nowego owocu, który puścił jego wrodzony talent. Muzyka towarzyszyła mu nawet na łożu śmierci. Ten uzdolniony artysta wciąż tu był, pozwalał mu tworzyć pod natchnieniem, podczas gdy jego ciało traciło ostatnie siły. Płytko myślący doktorzy z klapkami na oczach zapewne stwierdziliby, iż on majaczy. Zmysły stracił, przemawia przez niego choroba! Ja zaś wierzyłem, że to nie choroba, a geniusz.
Spostrzegłem płytszy oddech. Uśmiech spłynął mu z ust. Podszedłem do łóżka i usiadłem niepewnie na krawędzi, patrząc na niego ze współczuciem. Cały był wilgotny od potu, wysoka gorączka go nie szczędziła. Chwyciła mnie odraza do samego siebie. Teraz pojąłem, iż prawdziwy skarb właśnie opuszcza ten szary, smutny świat. Świat, który on uczynił lepszym. Wniósł barwną muzykę, tak przepiękną i świeżą, że wykraczała poza ludzkie pojęcie. Tutejszy prosty lud nie był gotów na tak wspaniały dar boży, nie potrafił tego docenić. To z tego powodu tak wcześnie Bóg zabiera go z powrotem? Czyżby nie chciał zaczekać i dać ludziom drugiej szansy? Czemu nie zabrał takiej zepsutej miernoty jak ja, która przy tym człowieku jest jak szary byt ociekający pospolitością? Wyróżniam się jedynie wrażliwszym uchem i umiejętnością rozpoznania czyjegoś talentu, niczym więcej. Dlaczego po tym wszystkim, co uczyniłem i co uczynić chciałem, Bóg kradnie jego duszę zamiast mojej? Powinienem był szczęznąć w najgłębszym kręgu piekieł.

– Nie, Mozart, ono jest doskonałe. Cesarz będzie z ciebie bardzo dumny.

Wraz z nim z tego świata zniknęły rozmaite barwy, które sam wniósł. Barwy, które chciałem tak żarliwie unicestwić, oślepiony ohydną zazdrością. Dopiero teraz je dostrzegłem. Teraz, gdy było zdecydowanie za późno na ich ocalenie.

Skip to content