fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

INNI Z KLANU HOMO SAPIENS część I

Suche bodiaki trzasnęły pod naciskiem długiej, kosmatej stopy, gdy słońce chowało się już za stepem posyłając mu ostatnie iskry. Gdy karmazynem malowało jeszcze gęstwiny burzanów lekko falujące w podmuchach wieczornego wiatru.

   Biegł z północy. Od strony niewielkiej rzeki przecinającej leśno – stepową strefę. Rzeki, której brzegi porastały prastare bory pełne wszelkiej zwierzyny. Obok turów, dzikich świń, saren i rysiów żyły tam watahy szarych wilków nocą wyjących na tle wielkiego, srebrzystego Księżyca. Miejscami zaś zapadłe brzegi rzeki zajmowały mokradła porośnięte rozmaitymi krzewami, gdzie można było znaleźć schronienie. Zwłaszcza, gdy inność zmuszała do opuszczenia świata dzieciństwa. Gdy tuż obok budziła kiedyś bestię.

   Na horyzoncie czerniał już cel wyprawy: stosunkowo niewielkie, ludzkie osiedle, otoczony ostrokołem chutor, gdzie na wzór większych siedzib chroniono się nie tyle przed dzikimi zwierzętami, co przed zagonami Tatarów zapuszczających się daleko na północ. Czasem aż pod strzeżoną przez rotę siedzibę księcia stojącą nad Sułą. Zresztą – bez wsparcia książęcej armii ten oraz inne chutory wplecione w szereg strefowych stanic, szybko zostałyby zmiecione przez dzikich z Budziaku albo przez bisurmanów krymskich.

   Dumne, opancerzone, uzbrojone w szable i  pistolety wojsko, od dawna penetrowało step i książęce włości na stałe stacjonując w Łubniach i w Chorolu. Okresowo zaś niemal stukonną chorągwią rozkładało się w kilku pobliskich wsiach. Między innymi w stosunkowo dużych Suchakach. 

   Kosmaty przybysz tymczasem widział już poszczególne zaostrzone pale wysokiego ogrodzenia i ciemną sylwetkę wynajętego wolnego, co szablą robić umiał nie tylko na wojnie. Czyli smukłą lecz sprężystą postać Kozaka podchodzącego powoli do kolejnych narożników wieży wieńczącej główną, południową bramę. Przybysz usłyszał wówczas charakterystyczny odgłos kopyt, który szybko narastał. Dlatego przylgnął zaraz do chłodnej ziemi uciszając w ten sposób budzący się zew.

   Stosunkowo duży tabun o czarnych, długich grzywach, spienionych, lśniących piersiach i ognistych oczach wpatrzonych w ciemniejącą dal – przemknął tuż obok chłonąc dziką, stepową wolność.

   Podnoszącego się z traw przybysza wołała inna krew. Krew niegdyś bardzo mu bliska, krążąca w żyłach człowieka z czerni, z Zaporoża. Potem zaś Kozaka dumnego z wpisu do pierwszego imiennego wykazu żołnierzy i w pierwszych latach swej kariery walczącego w lekkozbrojnych oddziałach samego króla Zygmunta. Była to również krew człowieka kadzącego bogatym i gardzącego biedotą, kupionego przez latyfundystę i walczącego odtąd w semeńskich oddziałach księcia Konstantego Wiśniowieckiego.

   Jako semen zasłużył na nagrodę: na kniaziowskich ziemiach został właścicielem i naczelnikiem chutoru, należącego kiedyś do wielkiego pasa stanic, graniczącego z Dzikimi Polami. Potem zaś ostatecznie zrezygnował ze swych wcześniejszych planów – życia w siczy.

   Była to wreszcie krew dobrego żołnierza, wiernego kiedyś królowi Zygmuntowi. Żołnierza, który jako jeden z nielicznych stał się katolikiem. Lecz jednocześnie Kozaka mającego wiele na sumieniu.  Awanturnika i zabijaki strzelającego po pijanemu. Często bez ostrzeżenia. I nie tylko w przydrożnych karczmach odwiedzanych, choćby podczas powrotów z wojaczki. 

   Człowiek za ostrokołem przywoływał bezwzględną naturą. Obrazami z biczem na pierwszym planie, wspomnieniami pełnymi krzyku zrozpaczonego, kilkuletniego chłopca nieświadomego jeszcze własnej odmienności, okładanego nahajem i w końcu – w dziesiątym roku życia wypędzonego z chutoru. Z rodzinnego domu.

   Owszem, obawa zakorzeniona nie tylko w legendach mogła Kozaka tego usprawiedliwiać. Nic jednak nie usprawiedliwia zwykłej podłości wyrastającej do poziomu sadyzmu, przynoszącej wręcz dziką przyjemność.

   Biegnąc widział wciąż kosmaty przybysz tak niewiele pojmujące, szeroko otwarte oczy starszego brata i nienaturalną satysfakcję ojca trzymającego czarny bicz nad okrwawionym, leżącym dzieckiem. I słyszał wciąż gardłowe słowa mężczyzny kierowane do pierworodnego:

Chociaż nie był siódmy, to i tak bestia!

   Kozak ten zapewne długo nie mógł uwierzyć, że jest szczególnym typem grzesznika. Że za wielokrotne zabójstwa niewygodnych osób  – usprawiedliwiane czasami przez towarzyszy broni – został ukarany kudłatym potomkiem, jak mawiano na stepach mając na myśli drugie życie strzygonia. Osobiście zaś był przekonany, że przepędzani niejednokrotnie spod chutoru rozmaici włóczędzy, rzucili kiedyś klątwę na jego żonę, Wierę.  

   Kiedy z kolei bicz z każdego powodu spadał na niewinnego chłopca, mężczyzna ten pewnie wyobrażał sobie dwa serca bijące w niepozornej jeszcze piersi. I widział ciągle ów niechciany, słabo widoczny drugi szereg spiczastych zębów ujawniony, gdy nieświadome niczego dziecko śmiało się kiedyś do ojca.

   Nieopisany żal i lawinowo rosnące pragnienie zemsty ścierały się ze sobą. Wyciskały wielkie krople łez spływające po kościstej, owłosionej twarzy mocno zbudowanego i sprężystego przybysza z nadrzecznych mokradeł. Widział teraz siebie jako kilkuletniego, przerażonego malca, szlochającego w północnym lesie otulonym jesienną nocą.  Malca wypędzonego z jedynego znanego świata, chronionego przed złem wysokim, zaostrzonym ogrodzeniem. Malca rzuconego brutalnie na żer wilczym watahom albo innym drapieżcom, gdy przebrzmiały już straszne słowa pana domu :

– Jeszcze jedna wiosna i napije się naszej krwi!

   Widział też matkę przytrzymywaną w tylnej bramie chutoru przez ojca i Antona, jednego z wynajętych wolnych. Matkę od dawna rozdartą wewnętrznie. Z boku i nieco z tyłu, poza kręgiem światła z pochodni, stał starszy brat i płakał.

   Tymczasem odmieniec – zmęczony płaczem i głodny – dostrzegł wówczas dziwne, jakby nieco przygarbione kosmate postacie o nienaturalnie długich ramionach, zakończonych szerokimi dłońmi uzbrojonymi w zagięte, czarne szpony. Postacie leśnych stworów wyłaniały się z gęstej mgły okrywającej grube, wiekowe drzewa, stojące czasem nad samym brzegiem niewielkiej rzeki. Postacie te powoli zbliżały się do niego. 

   Ku swemu zdumieniu, nie czuł strachu, a jedynie rodzaj solidarności, zrozumienia. Powoli odzywały się w nim prastare więzi i zaczął również czuć odwieczny zew wspólny dla niego i dla zbliżających się istot. Dlatego głosy, które wtedy usłyszał (chociaż żaden z przybyłych nie poruszył wąskimi, szarymi ustami ) także nie były dla niego niczym obcym i w żaden sposób nie przekreślały jego istnienia. Przede wszystkim – nie sygnalizowały, że jego życie jest jakąkolwiek karą.

   Głosy braci i sióstr z mokradeł witających go bez werbalizacji. Głosy długowiecznych, nowych nosicieli ducha powstałych z ludzkiego pierwowzoru. Albo głosy wcielonej emanacji duchów w jakimś stopniu włodarzących światem zwierząt.

   Kolejne noce i dni –  już po jego nowym Śnie, zrzuceniu starej powłoki, czyli skóry i po Przebudzeniu, jak kosmaci bracia i siostry nazywali początek drugiego życia – przebiegały niczym długi, dobry sen, w który zmienił się koszmar życia w chutorze.  Koszmar zagubionego, bitego dziecka, na długo zamykanego w pomieszczeniach gospodarczych, z brudnymi zwierzętami. Koszmar innego.

   Był to sen niezwykły, pełen pokoju i poszanowania innych, kosmatych społeczności, w których rzadko – w przeciwieństwie do świata ludzi – dochodziło do konfliktów. Był to sen osobliwy, jak pierwsza krew wyssana z zająca w otoczeniu takich, jak on. Jak pierwsze powiewy swoistej nocy, oszołamiającej przestrzeni i nieopisanej wolności, co niosła go przez bezkresny, nocny step.

   Zaszczekały psy. Smukły Kozak uzbrojony w guldynkę i obserwujący okolicę z drewnianej wieży, wznoszącej się ponad główną bramą po drugiej stronie chutoru, wychylił się z pochodnią, oświetlił przestrzeń z lewej i z prawej strony, zataczając szeroki łuk ramieniem. Potem krzyknął w zapadające ciemności:

– Jest tam kto?!

   Odpowiedziała mu cisza. Kozak pokręcił głową zawiedziony. Mruknął coś o wilkach i o Złym, schował głowę i wsunął pochodnię między dębowe belki. Następnie przeżegnał się nabożnie i zdjął guldynkę z ramienia. Nie wiedział jeszcze, że broń ta może zabić jedynie inne ciało.

   Swoją drogą – w razie napadu Tatarów wychylający się strażnik stanowił oczywiście łatwiejszy cel. Doświadczenie jednak nie zawsze wystarczało, aby zapanować nad podstawowymi odruchami.

   Przybysz mocno przywarł do wilgotnej ziemi, zmrużył nieco ciemne teraz, ale swoiście błyszczące oczy i powoli podczołgał się w wyższe trawy. Zdawało mu się, że mniej targane chłodnym, wieczornym powiewem, a więc dające większą osłonę. Chociaż najmocniejszy w społeczności Myślowiec  sterujący na co dzień pewną częścią świata zwierzęcego, miał poszerzone promienie widzenia, znajdował się obecnie dwadzieścia staji od niego i dobrze go widział wraz ze znacznym fragmentem otoczenia oraz widział albo wyczuwał drapieżniki i mógł go ostrzegać, odpędzając czasem zdalnie jakiś ich odsetek, przybysz musiał posuwać się ostrożnie. Zamierał na dłuższe chwile i coraz częściej nasłuchiwał mając na uwadze przede wszystkim dochodzące już do głosu watahy wilków zdolne rozerwać go na strzępy. Wówczas nawet jego osobliwe, szybko regenerujące się ciało, nie mogłoby zrekonstruować oderwanych części. Program wiecznej Matki Natury, w którą wierzyły kosmate istoty z mokradeł, nie mógłby w takiej sytuacji właściwie zadziałać. Ta myśl wyostrzała zmysły.

   Nim dotknął ociosanego, grubego pala z ogrodzenia tkwiącego przy niewielkiej bramie, zapadła noc głęboka niczym zło, jak mówiono w samotnych chutorach.  Niebo pokrywały już niskie, ciemnoszare, ciężkie chmury. Spadły pierwsze, duże krople deszczu i znowu zaszczekały psy. Wzięto to po prostu za bliskość dzikiej zwierzyny, bowiem pogrążony w mroku step rzeczywiście zaczęły przemierzać coraz liczniejsze i masywniejsze drapieżniki, głuchym pomrukiem i wyciem oznajmiające, że oto nadeszła ich pora.

   Kosmaty przybysz tymczasem wysunął haczykowate, czarne szpony i powoli zaczął wspinać się po oślizłym już, mierzącym dziesięć łokci ostrokole. U szczytu ogrodzenia zamarł nasłuchując.

– Wypasanie koni dla kniazia, to lepsza robota niż chadzanie do pańskiego lasu – mówił jeden z dwóch czabanów stojących nieopodal. – A i kupić czasem co można, bo gospodarz od kniazia dukata rzuci.

– Słusznie prawisz – przyznał drugi koniuch i w szerokim uśmiechu ukazał ubytki w pożółkłym uzębieniu. – Tedy i nabyta w wiejskiej karczmie gorzałka, bardziej człeka cieszy i serce niesie przez step.

   Rozmawiając jeszcze, odeszli powoli w stronę oświetlonego majdanu, gdzie zatrzymał się jeden z trzech Kozaków wynajętych do ochrony chutoru. Wolny uzbrojony w szablę i pamiętający jeszcze czas stanicy. Zobowiązany również do posługi wojennej wedle uznania księcia. Czabani z kolei, śpiąc na zmianę w jednej z dwu dużych stajni, stojących po obu stronach domu i pośrodku gospodarczego placu, w razie napadu Tatarów lub wszelkiej maści włóczęgów ciągnących z południa, z ogromu Dzikich Pól, winni byli wspierać wąsatych strażników.

   Tymczasem wczepiony w pale kosmaty przybysz wciąż nasłuchiwał. Dobiegł doń w pewnej chwili odgłos drobnych kroków, wzdłuż północnego ogrodzenia przechodziły bowiem dwie kobiety. Młodsza, zielonooka, jasnowłosa piękność mająca może dwadzieścia pięć wiosen, mówiła z satysfakcją:

– Książę tym razem wziął sporo wierzchowców, które sprzeda pewnie gdzieś, aż za Wiśniowcem. Za cztery rzucił trochę czerwonych. Guldynki, karazja czy żupany zawsze jak chleb, Wiero !

– A pewno ! – zgodziła się starsza nie mając tamtej za złe, że zwraca się do niej po imieniu jako synowa, chociaż nieraz bywało, że mówiła do niej matko.  – Kupcy z południa powinni nadciągnąć jeszcze w tym roku.

   Młodsza wcześniej już dostrzegła kosmatego przybysza z mokradeł, ukrywającego się za ostrokołem, jednak uśmiechnęła się tylko i porozumiewawczo skinęła głową. Zupełnie tak, jak do znanego od dawna sojusznika. Potem oddaliła się obok teściowej. Obcy przeczuł coś dobrego i czekał.

   Deszcz ciągle siąpił. Niebawem zerwał się mocniejszy wiatr, zimne strugi jęły zacinać ukośnie. Dlatego ludzie pochowali się, gdzie tylko mogli. A potem z niewielkiego, drewnianego schronienia, stojącego w narożniku wysokiego ogrodzenia, skorzystały czujne dotąd psy.

   Coraz zimniejsze, zaciekle uderzające krople moczyły czekającego uparcie przybysza. Pomimo gęstego, szarawego futra pokrywającego mocny, szeroki grzbiet, przenikliwy chłód zaczął mu wkrótce doskwierać. Wtedy jednak wyczuł posypanego siwizną i nieco przygarbionego, ale wciąż krzepkiego, wysokiego Kozaka idącego powoli wzdłuż północnego ogrodzenia.

   To był gospodarz. Dumny naczelnik chutoru, a niegdyś stanicy wykorzystywanej przez konne straże stepowe. Hodowca, który przed udaniem się na spoczynek, postanowił sprawdzić stan ostrokołu i czujność obecnej straży, porozmawiać jeszcze z wolnymi i – pomimo złej pogody – życzyć im dobrej nocy. Czynił tak od lat i od dawna nie było poważniejszego naruszenia dyscypliny, ani najazdu Tatarów, czy też rozmaitej maści opryszków przybywających najczęściej zza porohów. Z rozległego południowego Niżu.

   Gospodarz zatrzymał się w zamyśleniu. Zdawało się, że za chwilę cofnie się pod dach stajni, unikając coraz silniejszych, zimnych strug deszczu. Pozostał jednak na miejscu krzywiąc się i z niesmakiem zerkając w brudnoszare niebo.

   To była jedyna okazja!

   Przybysz z mokradeł poczuł ów swoisty głos. Odwieczny zew Matki Natury już od sześciu eonów tworzącej coraz doskonalsze formy życia. Zwłaszcza te drapieżne. Przesadził ostrokół i na potężnych, ugiętych nogach wylądował tuż przed starszym Kozakiem, strząsając z grzbietu fontanny zimnej deszczówki.

   Tamten spojrzał skonsternowany. Lecz już po chwili, gdy uchwycił istotę w lodowatym wyrazie czarno – czerwonych oczu przybysza,  zrozumiał, z kim ma do czynienia. Otrząsnął się. Budzący się strach pozostał w tle. Kozak położył dłoń na czarnej rękojeści szabli, pamiętającej jeszcze zaciekłe walki z dzikimi hordami z Budziaku. Poczuł moc chłodnego metalu, oparcie w jelcu i wysyczał z rodzącą się nienawiścią:

– Ścierwo o dwu duszach powróciło, aby pochłeptać świeżej krwi! Zanim moi ludzie spalą cię ostatecznie na majdanie, posmakujesz tego ostrza !

   Krzyknął jeszcze w stronę kozackiej straży, słyszącej już właściwie podniesiony głos gospodarza. Ale broń zdołał wydobyć tylko do połowy. Nim więc przybiegli wynajęci wolni, oświetlając przestrzeń syczącymi w deszczu, żółtoczerwonymi jęzorami pochodni, starszy Kozak padł z rozpłatanym gardłem i z przerażeniem malującym się w szarych oczach.

   Strzygoń przycisnął martwego mężczyznę do ciemnobrunatnej, mokrej ziemi. Jednym uderzeniem szerokiej, szponiastej dłoni rozorał mu brzuch z łatwością, przecinając odsłonięty żółtoszary żupan, a potem zaczął chłeptać ciepłą, ciemnoczerwoną krew buchającą z ogromnej rany. Świat zawirował przed oczami odmieńca jak po najprzedniejszym winie. Prastare prawo zwycięzcy uderzyło taranem natury w nowe etyczne pojęcia, w podstawy chrześcijańskiej wiary, która i tak dawno już została zbrukana na tak zwanych świętych wojnach albo krucjatach, na sprawdzonym nawracaniu pogan mieczem.

   Strzygoń poczuł ból: kule z samopałów szarpały kosmate ciało. Nie pozwalały już upajać się zemstą, poniżaniem największego wroga. A straże biegły i krzyczały donośnie dodając sobie odwagi i z odległości kilku kroków ostrzeliwały wciąż dziwnego zwierza. W tamtej chwili ludzie  poczuli coś więcej, niż naturalny strach wynikający z konfrontacji ze znanymi sobie dzikimi zwierzętami. Coś, co łączyło się z przeszłością i bardzo trudno było to zdefiniować.

   Strzygoń skoczył na wysokie ogrodzenie, zdając się zupełnie ignorować ludzką broń, która wprawdzie raniła go, ale swoisty organizm regenerował się bardzo szybko. Po chwili dziwny stwór zniknął za ostrokołem, a na grubych, mokrych palach pozostały tylko ślady długich, haczykowatych szponów i liczne szczerby po kulach z czarno prochowych samopałów.

   Trzymając w ręku kopcącą pochodnię, czarniawy Kozak ze straży o imieniu Anton pamiętający jeszcze stanicę, zbliżył się z drżeniem do zalanego krwią trupa gospodarza i pochyliwszy się nad nim wykrzyknął strwożony:

– Jezus, Maria! Co to było?! Co zabiło Ostapa?!

– Wyglądało na strzygonia – odezwał się inny z Zaporożców, wielki chłop o imieniu Dymitr, zerknął na tamtego wymownie, a potem uczynił nad trupem znak krzyża.

– Przecie się domyślacie …

   Starsza kobieta podeszła z tyłu. Zawiesiwszy głos otarła łzę, prawie obojętnie spojrzała na tego, który jeszcze tak niedawno był  przecież jej mężem i czynił wielkie plany chcąc poszerzać hodowlę dla księcia. A jego krew mieszała się z deszczówką i coraz jaśniejsza – rozlewała się po ciemnobrunatnej ziemi. 

                                             *        *         *

 

Skip to content