fbpx
+48 736-84-84-44
Zaznacz stronę

News na jedynkę

utworzone przez

 – Wszystko już wiemy, nie mamy tu nic do roboty. Idziemy – powiedziałem do moich współpracowników, sekretarki Jadwigi oraz inżyniera Bartka.

– Chciałbym wreszcie być w domu, wykąpać się i coś zjeść.

Ruszyliśmy wolnym, zmęczonym krokiem w stronę ogrodzenia, naprędce ustawionego przez policję wokół miejsca katastrofy.

 – Ale się działo! Zupełnie jak w filmie. Czegoś takiego nigdy wcześniej nie przeżyłam – ekscytowała się Jadzia.

 – Teraz jeszcze ci cholerni dziennikarze – smętnie pokręcił głową Bartek. – Nie dadzą nam spokoju, będą chcieli gadać i gadać, a człowiek nie ma na to ochoty.

Zawsze bawiło mnie, że tych dwoje miewa diametralnie odmienne nastroje w tych samych sytuacjach. Teraz byłem jednak zbyt zmęczony, żeby cokolwiek mogło poprawić mi humor. Tym bardziej, że za bramką policyjnego ogrodzenia rzeczywiście kłębił się tłumek przedstawicieli lokalnych mediów, najeżony kamerami i mikrofonami.

 – Wy się nie odzywajcie, zaczekajcie na mnie na uboczu, ja będę z nimi rozmawiał. Spróbuję szybko to załatwić. Jak już będę miał dość, to dam ci Bartku, dyskretny znak dłonią. Wtedy mnie wywołasz, w jakiejś ,,pilnej” sprawie.

 – Jasne. Jaki to ma być znak? Którą dłonią? – dopytywał się Bartek.

 – Bo ja wiem… Lewą, to będzie wzbudzało mniej podejrzeń u tych gryzipiórków. Kilka razy zastukam kciukiem w palec wskazujący. O tak!

Kiedy wyszliśmy za bramkę, dziennikarze natychmiast mnie otoczyli. Na szczęście zadawali pytania chaotycznie, jeden przez drugiego, więc odpowiadałem tylko na te, które wydawały mi się najprostsze i najbardziej konkretne.

 – W jakim stanie jest ten człowiek, którego znaleźliście pod gruzami?

 – O to trzeba pytać lekarzy. Najważniejsze, że go uratowaliśmy. Jest już w szpitalu, pod opieką medyczną.

 – Jak to w ogóle możliwe, że nikt tego człowieka wcześniej nie znalazł?

 – Trudno mi to komentować. Przyszedłem na miejsce katastrofy, razem z moimi współpracownikami, dopiero po zakończeniu akcji ratunkowej, jako ekspert nadzoru budowlanego. Po to, żeby ocenić stan techniczny budynku, a właściwie tego, co z niego pozostało.

 – Czy nie uważa pan, że to był poważny błąd ekipy ratowniczej? Powinni odnaleźć wszystkich poszkodowanych.

 – Nie zamierzam oceniać pracy ekipy ratowniczej, na pewno dali z siebie wszystko. To, że jednego człowieka przeoczyli, nie musi wcale znaczyć, że źle pracowali. Kamienica, którą zniszczył wybuch gazu, była duża, dlatego rumowisko jest wielowarstwowe, trudne do spenetrowania.

 – Powiedział pan ,,zniszczył”? Czy to znaczy, że jest aż tak źle?

 – Niestety. Uszkodzenia konstrukcji gmachu są na tyle poważne, że wykluczają jakiekolwiek prace naprawcze. Można tylko sprzątnąć to wszystko i ewentualnie postawić w tym miejscu całkiem nowy budynek. Takie wnioski przedstawię również w swoim raporcie władzom miejskim.

Próbowałem odejść, ale żurnaliści zastawiali mi drogę, wciąż zasypując pytaniami, z reguły łudząco podobnymi do tych, na które już odpowiedziałem. Szczególnie natarczywa była dziennikarka, trzymająca w dłoni duży, czarny mikrofon z krzykliwym, kiczowatym napisem: ,,Telewizja Bryza”. Nie odstępowała mnie na krok, a jej kolejne pytania były coraz bardziej prowokacyjne. Miałem wrażenie, że na siłę szuka sensacji.

 – Nie sądzi pan, że to niepoważne? Ktoś powinien za te błędy odpowiedzieć, prawda? – dopytywała, podsuwając mi pod nos, mikrofon.

 – Nie wiem, to nie należy do moich kompetencji – odpowiedziałem cierpko, bezskutecznie próbując się od niej odsunąć. Nie zamierzała jednak ustąpić.

 – A może to jest jakaś ustawka? Może podrzucił pan tutaj tego człowieka tylko po to, żeby triumfalnie ogłosić, że znalazł pan pod gruzami ofiarę katastrofy?

 – Po co miałbym to robić? – odparłem w zdumieniu.

 – Nie wiem, może pan mi to powie. Dla sławy, popularności?

– Droga pani, ja niczego triumfalnie nie ogłaszałem! I kim pani w ogóle jest, żeby wysuwać tak niedorzeczne tezy?

 – Diana Okupnik z Telewizji Bryza.

 – Grzegorz Borkowski, inżynier. Chciałbym powiedzieć, że jest mi miło, ale niestety nie mogę. Nie jestem celebrytą i nie potrzebuję popularności. Po znalezieniu ofiary próbowaliśmy ją odgruzować, ale główną robotę wykonały odpowiednie służby, które niezwłocznie wezwaliśmy. I tyle.

 – Mam w to uwierzyć? Przecież to wyglądało jak jakiś teatrzyk…

Wkurzyłem się, dlatego mimowolnie podniosłem nieco głos. 

 – Dla kogoś, kto nie był w tę sprawę bezpośrednio zaangażowany i widział wszystko z boku, mogło to wyglądać jak spektakl. Ale nie dla nas. My toczyliśmy tu walkę o ludzkie życie. I wygraliśmy, bo przecież ten człowiek nie zginął. Nasz wysiłek, nasz pot i nasza krew były prawdziwe.

 – Krew? – zapytała zdziwiona.

 – Zdarzały się podczas tej akcji rozmaite drobne urazy, to nieuniknione. Każdy z nas trochę się pokaleczył, ja też. Już nawet nie pamiętam, w którym miejscu – dodałem, przysuwając jej przed oczy moją prawą dłoń, czerwoną od ceglanego pyłu. 

To skaleczenie było kłamstwem, wymyślonym naprędce, żeby dać jej na odczepnego namiastkę sensacji, na którą tak czekała. 

Spojrzała na mnie skonsternowana, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Skorzystałem z tego                        i dotknąłem tą swoją brudną dłonią jej lewego policzka, pozostawiając tam czerwoną smugę. Sam nie wiem, czemu tak postąpiłem, co mi strzeliło do głowy. Zadziałał jakiś impuls, zrobiłem to szybciej niż byłbym w stanie zastanowić się nad tym. 

Otworzyła szeroko oczy, ale nie odsunęła się. Poszedłem jeszcze dalej za instynktem, pochyliłem się i mocno pocałowałem ją w usta. Spodziewałem się, że walnie mnie w twarz albo przynajmniej odepchnie, ale nic takiego nie nastąpiło.

 – Dlaczego? – bąknęła tylko, bezwiednie pocierając dłonią swój ubrudzony ceglanym pyłem policzek.

 – Panie inżynierze, musimy już jechać! – usłyszałem głos Jadzi. Kątem oka zauważyłem, że nie jestem już głównym obiektem zainteresowania dziennikarzy, wszystkie ich kamery i mikrofony skierowane zostały na Dianę, co tym bardziej ją zdeprymowało.

 – Ten pocałunek też był prawdziwy – powiedziałem na odchodne, musnąłem dłonią jej włosy,                             a potem odszedłem w kierunku swojej ekipy.

Kiedy znalazłem się obok Jadzi, ta strofowała przygnębionego jak zawsze Bartka:

 – Dlaczego nie zawołałeś Grześka? Na co jeszcze czekałeś? Widziałeś, co się działo!

 – Czekałem na znak. Miał mi dać znak lewą ręką!

 – Rzeczywiście, miałem to zrobić – przytaknąłem, pojednawczo uśmiechając się do Bartka. – Przepraszam, ale zupełnie o tym zapomniałem. Wszystko przez te głupie pytania, przy których trudno zachować spokój. A tobie Jadziu, dziękuję za to, że jak zawsze byłaś czujna i wiedziałaś, kiedy mnie zawołać.

 – Nie ma sprawy szefie! – rozpromieniła się Jadzia.

Obejrzałem się na Dianę. Nie całkiem jeszcze doszła do siebie, próbowała jednak wyjść z tej sytuacji obronną ręką i zachować profesjonalizm. Dała znak swojemu kamerzyście, żeby włączył nagrywanie, spojrzała w obiektyw i zaczęła relacjonować:

 – Z Placu Słowiańskiego wita państwa Diana Okupnik z Telewizji Bryza. Właśnie zakończyła pracę ekipa, która tutaj, na miejscu katastrofy…

Urwała, gdy jej lewa stopa zaplątała się w jakieś kable leżące na ziemi. Próba równoczesnego mówienia do kamery i wyplątywania nogi z kabli,  z góry była skazana na niepowodzenie, ale mimo to heroicznie ją podjęła. Zdążyła jednak powiedzieć tylko:

 – Ta ekipa coś ukrywa. Twierdzą, że znaleźli pod gruzami…

I nagle przewróciła się jak długa na plecy. Kilkoro dziennikarzy podbiegło, żeby pomóc jej wstać, reszta po to, żeby jak najdokładniej ją sfilmować i zrobić jej zdjęcia.

 – Biedna kobieta. Mężczyźni najwidoczniej źle na nią działają – mruknąłem i ruszyłem w stronę parkingu.

 – Ja tam bym się nie przewróciła po takim publicznym pocałunku z facetem – oznajmiła Jadzia. Po chwili jednak dodając: – To znaczy, zależy z jakim. W tym konkretnym przypadku, to sama nie wiem… 

 – Już się tak nie podlizuj! – zaśmiał się Bartek, a potem wyszeptał jej do ucha, ale tak głośno, że i ja usłyszałem: – Wszyscy w biurze wiedzą, że lecisz na szefa.

 – Patrzcie, jaki dowcipniś się znalazł. Zawsze siedzi z ponurą gębą, a dziś mu się na żarty zebrało – odcięła się Jadzia, a potem zatrzymała się nagle i powiedziała do mnie: – To ja  już się pożegnam, pojadę tramwajem.

 – No coś ty, jedź z nami, podwiozę cię do domu – zaoponowałem, wskazując na widoczny już samochód, stojący na przeciwległym końcu parkingu.

 – Nie, dzięki. Mam blisko do przystanku. To na razie, do jutra.

Kiedy odeszła, powiedziałem półgłosem do Bartka: – Widzisz, co narobiłeś? Nie zawsze trzeba mówić ludziom, co się o nich myśli.

 – Nawet jeśli to prawda?

 – Zwłaszcza wtedy. Wsiadaj, przynajmniej ciebie podwiozę.

 

                         ***************************

 

W trakcie następnych dni i tygodni próbowałem skupić się na zawodowych obowiązkach, co było jednak utrudnione z uwagi na medialny szum, wywołany przez incydent z reporterką Telewizji Bryza. Wybuch gazu, zawalenie się budynku, akcja ratunkowa – wszystko to zeszło nagle w mediach na drugi plan. Nawet przypadkowe odnalezienie przez nas jednego z mieszkańców pod gruzami kamienicy, stało się teraz tylko tłem dla ukazywania przez media ,,wybuchowego romansu”, ,,namiętnej relacji”, czy też ,,ognistego flirtu”, łączącego mnie jakoby z Dianą Okupnik. Tabloidy serwowały swoim odbiorcom coraz to nowe, za każdym razem dziwaczniejsze i głupsze wersje tego epizodu, okraszone komentarzami ,,ekspertów” spod budki z piwem.

 

Ignorowałem ów medialny zgiełk, stanowczo odmawiając wszelkich komentarzy. Poleciłem sekretarce, by nie łączyła mnie z dzwoniącymi do nas dziennikarzami. Starałem się popaść w pracoholizm, byle tylko jak najrzadziej myśleć o tej sprawie.

 

Po jakimś czasie fala medialnej fascynacji moim życiem uczuciowym zaczęła opadać, a plotkarskie gazety i portale przeniosły swoje zainteresowanie na inne tematy; nowym hitem stał się nieszczęsny cielak z pobliskiej wsi, który urodził się z dwiema głowami.

Dopiero wtedy byłem w stanie na spokojnie przemyśleć całą sprawę i przeanalizować moje zachowanie podczas rozmowy z Dianą. Miałem sobie wiele do zarzucenia, zwłaszcza to, że wyszedłem poza ramy profesjonalizmu i dałem się ponieść emocjom. To było niedopuszczalne, nigdy wcześniej nic takiego mi się nie zdarzyło. Co gorsza, nie zważałem na uczucia i emocje drugiej strony, ani też na skutki, jakie mogło jej przynieść moje zachowanie. A były to skutki niezbyt przyjemne, bo media obfitowały w niewybredne, aluzyjne komentarze na temat prowadzenia się Diany, w najlepszym razie ,,tylko” robiąc sobie z niej żarty. Jedna z gazet opublikowała na pierwszej stronie zdjęcie leżącej na plecach Diany, z nogami zaplątanymi w kable, opatrzone nagłówkiem: ,,Upadła pod ciężarem miłości”. O tym, co wypisywali na jej temat internetowi hejterzy, nawet nie warto wspominać.

Musiało jej być bardzo ciężko przez to przechodzić, to nie ulegało wątpliwości. Z pewnością była też na mnie zła, kiedy jednak organizacje feministyczne zaproponowały jej wytoczenie mi procesu sądowego i postawienie zarzutu molestowania seksualnego, Diana kategorycznie odmówiła, usprawiedliwiając mnie ,,szczególnymi okolicznościami i emocjami, związanymi z katastrofą budowlaną oraz akcją ratowniczą”.

Muszę przyznać, że ta jej wypowiedź bardzo mi zaimponowała, miałem nawet ochotę zadzwonić do Telewizji Bryza i przeprosić Dianę za wszystkie problemy, jakich jej przysporzyłem. Nie zrobiłem jednak tego,  obawiając się, że po tym wszystkim jakakolwiek moja próba skontaktowania się z nią, może zostać potraktowana jako nękanie albo stalking.

Z upływem kolejnych miesięcy coraz rzadziej myślałem o Dianie, stopniowo zapominając o tym nieszczęsnym incydencie, a właściwie to nie tyle zapominając, co wypierając go z pamięci.
I zapomniałbym zupełnie, gdyby nie to, że pewnego dnia, kiedy po wyjściu z biura, jak zawsze poszedłem w stronę parkingu drogą na skróty, przez skwer, niespodziewanie natknąłem się tam na Dianę. Stała za wielkim, rozgałęzionym krzakiem, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę, wyraźnie zmęczona i poirytowana; widocznie czekała tam od dłuższego czasu. Na mój widok poprawiła torebkę na ramieniu, wyprostowała się, a potem powiedziała:

 – No, nareszcie!

Zabrzmiało to niczym wypowiedź kata, który cieszy się, że w końcu dochodzi do egzekucji.

 – Witam. Miło mi – odpowiedziałem, w myśli przeklinając samego siebie za to, że nie poszedłem na parking inną drogą.

 – W końcu mogę ci wszystko wygarnąć.

 – Po co? Sam wiem, że przesadziłem. Przepraszam.

 – To za mało. Nienawidzę cię, mam ci mnóstwo przykrych rzeczy do powiedzenia.

 – Nie musisz nic mówić, i bez tego jest mi przykro. Źle się z tym wszystkim czuję.

 – To teraz poczujesz się jeszcze gorzej.

Zbliżyła się o krok i z całej siły uderzyła mnie pięścią w brzuch. Siły tej nie miała zbyt wiele, bo była kobietą szczupłą i delikatną, ale jej piąstka trafiła prosto w żołądek, więc i tak mnie ten cios zabolał. Na chwilę zgiąłem się wpół, wziąłem kilka głębokich oddechów, pomasowałem brzuch i dopiero wtedy ból zaczął zanikać. Kątem oka zauważyłem, że Diana też odczuła to uderzenie, bo rozmasowywała pięść drugą dłonią.

Rozejrzałem się, w tej części skweru nikogo nie było. Przyszło mi do głowy, że Diana nieprzypadkowo czekała na mnie właśnie tutaj, w tak ustronnym miejscu. Wszystko zaplanowała, jej rewanżem za mój pocałunek miał być właśnie ten cios. Chyba jednak nie pomyślała o tym, że zadając go, utraci moralną przewagę, zredukuje moje poczucie winy.

 – Ciesz się, że jesteś kobietą – wystękałem w końcu. – Gdybyś była facetem, to oddałbym ci tak, że znów byś padła jak betka.  I tym razem wcale nie pod ,,ciężarem miłości”.

 – Chcesz jeszcze raz? Mało ci? – zapytała, siląc się na buńczuczny ton, ale wciąż przy tym masując obolałą pięść. – Nie przypominaj mi tego zdjęcia, bo aż się trzęsę, jak o nim pomyślę.

 – Drugiego razu nie będzie. Ciebie boli ręka, a ja jestem teraz czujny, nie dam się zaskoczyć. Kto by pomyślał, że taka miła, kulturalna pani redaktor tak kocha przemoc…

 – Sama się sobie dziwię. Ale to twoja wina, prowokujesz mnie do najgorszych, najgłupszych zachowań.   

 – Nazwijmy to inaczej, pomagam ci odkrywać siebie. Ujawniać te obszary twojej psychiki, które zawsze istniały, ale nie miałaś o nich pojęcia. Może twoim przeznaczeniem nie jest dziennikarstwo, ale walki w kisielu?

 – Zamknij się, bo naprawdę zaraz dostaniesz jeszcze raz – warknęła.

Jej groźny ton tak dalece kontrastował z delikatnymi rysami twarzy i kruchością całej sylwetki, że aż zachciało mi się śmiać. Wyobraziłem sobie, że gdyby uderzyła mnie teraz drugą ręką, to albo rozleciałaby się na kawałki, albo by zemdlała.

 – Co ci tak wesoło? – zapytała niemile zdziwiona.

Wzruszyłem się, miałem ochotę objąć ją, przytulić, słowem – zaopiekować się tym zadziornym, ale w gruncie rzeczy słabym stworzeniem. Ale zrobić tego nie mogłem, bo obiecałem sobie, że nigdy więcej nie dam się ponieść emocjom. Trzeba było zagrać rolę twardziela i możliwie szybko ją spławić. Albo się pogodzić, albo tak bardzo ją wkurzyć, żeby sobie poszła i nie miała więcej ochoty mnie widywać.   

 – Śmieję się z ciebie. Tym ciosem wyrządziłaś więcej krzywdy sobie niż mnie.

 – Jeszcze ci zrobię krzywdę, możesz być pewny.

 – Skoro tak mnie nienawidzisz, to wystarczyło zadzwonić. Nie musiałabyś mnie oglądać.

 – Pewnie, że dzwoniłam! Niestety, twoja sekretarka ani razu nie raczyła mnie z tobą połączyć. Mówiła, że masz ważniejsze sprawy na głowie.

 – Bo to prawda. Chyba będę musiał dać jej podwyżkę, jest bardzo dobrym pracownikiem.

 – Naprawdę? Ja myślę, że ona po prostu na ciebie leci.

 – Czemu wszyscy tak mówią? Zresztą… Akurat ty nie masz prawa jej oceniać.

 – Nie rozumiem. Co masz na myśli?

 – Stoisz tutaj, niedaleko mojego biura. Pewnie czekasz na mnie od godziny. Jeżeli ktoś na mnie leci, to ty.

 – Pomieszało ci się w głowie? Po pierwsze, przyszłam całkiem niedawno, bo domyślałam się, że o tej porze kończysz pracę. A po drugie, jestem tu tylko po to, żeby rozliczyć cię z tego, co wtedy zrobiłeś.

 – Jutro pójdę do urzędu skarbowego, tam będę się rozliczał. A ty możesz, co najwyżej pogderać, pomarudzić – westchnąłem, robiąc minę cierpiętnika. – Czy nie lepiej byłoby się pogodzić, zapomnieć o wszystkim?

 – Chciałbyś! Nie wywiniesz się z tego tak łatwo, możesz być pewny. Twoje zachowanie było bezczelne, chamskie i szowinistyczne. Można je nawet potraktować jako molestowanie.

 – Przecież powiedziałaś, że nie pozwiesz mnie do sądu.

 – Powiedziałam. Nie potrzebuję następnej medialnej szopki, oczekuję jednak od ciebie osobistych przeprosin.

 – Już przeprosiłem, nie pamiętasz? Jak tylko cię dzisiaj zobaczyłem.

 – To nie wystarczy.

 – Co mam jeszcze zrobić? Wykupić przeprosinowe ogłoszenie w twojej telewizji albo w jakiejś gazecie?

 – Nie żartuj. Chcę, żebyś mi dokładnie wytłumaczył, dlaczego tak postąpiłeś, i żebyś wyraził skruchę. A ja ci wyjaśnię, jak wielką krzywdę mi zrobiłeś i jaki ból sprawiłeś.

 – Ty przed chwilą też mi sprawiłaś ból. 

Cofnęła się o krok, pokręciła z niedowierzaniem głową.

 – Widzisz? Nadal nic nie rozumiesz. Dlatego twoje przeprosiny będą miały znaczenie dopiero wtedy, kiedy ogarniesz temat. Po to musimy się spotkać.

 – Gdzie?

 – W odpowiednim miejscu, gdzie będą warunki do spokojnej, intymnej rozmowy i nikt nam nie będzie przeszkadzał. Jest taka kawiarenka przy ul. Sukienniczej na Starym Mieście. Znasz ją?

 – Tak, oczywiście. Zaciszna, w stylu orientalnym.

 – Bądź tam w czwartek o osiemnastej.

 – Proponujesz mi randkę? – zapytałem, mając nadzieję, że to ją zdenerwuje. Ona jednak wzięła oddech, odczekała chwilę, a potem syknęła jadowicie:

 – Randkę to ja mogę mieć z jakimś porządnym facetem, a nie z takim troglodytą jak ty. To będzie rozmowa terapeutyczna, a nawet w pewnym sensie resocjalizacyjna.

 – Co ty wygadujesz? Jaka resocjalizacja?

 – Chodzi mi o to, żebyś zrozumiał wreszcie swój błąd i na zawsze zmienił postępowanie wobec kobiet. Bo nie tylko mnie skrzywdziłeś. Twoja była żona też ma o tobie delikatnie mówiąc nienajlepsze zdanie, twierdzi nawet, że nie dało się z tobą wytrzymać.

 – Widzę, że zainteresowałaś się moim życiem osobistym. Zrobiłaś dziennikarski research?

 – Na twój temat? Chyba kpisz. Przypadkowo obiło mi się o uszy. Coś pisali w Internecie.

 – Dobra, ja już muszę iść. Czy możesz mi obiecać, że to spotkanie w kawiarni będzie naszym ostatnim kontaktem?

 – Oczywiście!

 – To dobrze. Zatem do czwartku.

Odwróciłem się na pięcie i odszedłem. Kiedy znalazłem się na parkingu, byłem tak rozkojarzony, że w pierwszej chwili nie mogłem znaleźć swojego samochodu. 

       ***************************

Byłem wściekły. Tak, chyba tylko w ten sposób da się określić mój stan, kiedy wchodziłem do studia Telewizji Bryza. Trudno zresztą nazwać to wejściem, ja tam wtargnąłem, otwierając z rozmachem drzwi. Wszystkie oczy natychmiast skierowały się w moją stronę, a ja od razu podszedłem do najbliżej siedzącej osoby. Był to jakiś młody, nawet sympatyczny z wyglądu, ale mocno wystraszony chłopak. Jego wyraz twarzy wskazywał na to, że najchętniej schowałby się przede mną za komputerem albo nawet pod biurkiem.

 – Gdzie znajdę Dianę? – zapytałem, a on bez słowa wskazał kciukiem za siebie, gdzie na drugim końcu sali znajdowały się duże, szare drzwi z matowego szkła.

 – Dziękuję – odpowiedziałem, natychmiast kierując się w tamtą stronę.

 – Czy był pan umówiony? – jakiś kobiecy głos bezskutecznie próbował mnie zatrzymać.

 – Nie byłem. Ale teraz już jestem – odparłem chwytając za klamkę.

Otworzyłem drzwi, wszedłem do gabinetu. Diana siedziała przy biurku z telefonem przy uchu; na mój widok zesztywniała na moment, a potem powiedziała do słuchawki:

 – Muszę kończyć, zadzwonię później.

Odłożyła telefon, nerwowym ruchem poprawiła leżące przed nią papiery, po czym wstała i zrobiła symboliczne dwa kroki w moją stronę.

 – Witam, witam! Czemu zawdzięczam tę wizytę? – zapytała, siląc się na uśmiech.

 – Swojemu krętactwu. Swoim kłamstwom – odparłem. – Tym wszystkim durnowatym…

W tym momencie przerwała mi jakaś kobieta, która stanęła w progu i zwróciła się do Diany:

 – Potrzebujesz czegoś? Może wezwać ochronę? Miałyśmy pogadać o moim reportażu…

 – Wszystko w porządku, później pogadamy. Za jakieś dwie, trzy godziny, jak wrócę. 

 – O.K., jakby co, to wiesz, gdzie mnie szukać.

Dziennikarka wyszła. Zamknąłem za nią drzwi, spojrzałem na Dianę i pokiwałem z niedowierzaniem głową.

 – Naprawdę nie wiesz, dlaczego przyszedłem? Kpisz ze mnie? Pamiętasz, że mieliśmy się wczoraj spotkać w kawiarni, żeby odbyć rozmowę, jak to określiłaś terapeutyczno – resocjalizacyjną? Poszedłem tam, a jakże! I co zobaczyłem? Czekała na mnie jakaś prostytutka w towarzystwie dwóch podejrzanych typów!

 –  I w czym problem? Czy była dla ciebie niemiła?

 – Ależ skąd, była aż za bardzo miła. Jak tylko wszedłem do lokalu, podbiegła do mnie, zaczęła obejmować, całować… Czule mówiła do mnie po imieniu, mimo że widziałem ją po raz pierwszy w życiu. Zrobiła ze mnie pośmiewisko, goście lokalu i pracownicy patrzyli na mnie jak na wariata.

 – Przecież lubisz się całować.

 – Ale nie z takimi kobietami jak ona.

 – Dzięki! Kiedy chcesz, to potrafisz być miły.

 – Wcale nie zamierzam prawić ci komplementów. Nie zasługujesz na to. Tym razem to ja żądam wyjaśnień i przeprosin! – zasapałem gniewnie. – Kiedy w końcu wyrwałem się z tej knajpy, od razu zdałem sobie sprawę, że to ty tę ladacznicę wynajęłaś.

 – Ladacznicę? Jakie ty masz archaiczne słownictwo! Wręcz średniowieczne.

 – Taki już jestem, człowiek z innej epoki.

 – Człowiek z Cro-Magnon.

 – Nie, do tak dawnych czasów to bym się nie cofał.

 – Nie musisz się cofać, od dawna tam jesteś. Ale najważniejsze, że dobrze się bawiłeś, prawda? – zapytała, a w jej oczach zabłysły iskierki złośliwej radości.

 – Z tobą zabawiłbym się lepiej. Może powinnaś zmienić fach, popracować w zawodzie swojej koleżanki?

 – Dobre, dobre… Poprzednio proponowałeś mi walki w kisielu, a teraz poszedłeś o krok dalej. Ale mnie już twoje teksty nie ruszają, chyba uodporniłam się na ciebie.

 – To gratuluję. A ja się do ciebie ostatecznie zraziłem. Nie mam zamiaru więcej się z tobą umawiać.  

 – Tu się zgadzamy. Ale i tak muszę ci odpłacić za to, co zrobiłeś. 

 – Jeszcze ci mało? Najpierw dostałem w brzuch, a potem odbyłem spotkanie z kryminalnym półświatkiem. Im to by się resocjalizacja naprawdę przydała.

 – Nie czułeś się tam wśród swoich?

Zlekceważyłem to pytanie, zdobyłem się nawet na pojednawczy uśmiech.

 – Daj spokój – powiedziałem i wyciągnąłem do niej otwartą dłoń. – Przesadziłaś, umawiając mnie z tą kobietą. Mam prawo żądać przeprosin, ale rezygnuję z nich i mimo wszystko wyciągam rękę do zgody.

 – Mowy nie ma – odparła ostentacyjnie splatając dłonie za plecami. – Skrzywdziłeś mnie.

 – Nie rób z siebie męczennicy. Podobno sami  jesteśmy kowalami własnego losu i każdy zasługuje na to, co go spotyka.

 – To, że natknęłam się na takiego zjeba jak ty, na pewno nie jest moją winą.

 – Znasz wulgarne słowa, to coś nowego! Teraz to ty zaskoczyłaś mnie słownictwem.

– Jestem w stanie zaskoczyć cię znacznie bardziej, aż ci się żyć odechce.

 – Mówisz tak, jakbym cię pobił, a nie pocałował.

– Bo to było jeszcze gorsze niż pobicie. I to w dodatku na oczach wszystkich.

 – Czyli sam pocałunek nie był zły? Gdyby nikt nie widział, byłoby super?

 – Zamknij się! Żadnej zgody nie będzie – oznajmiła, wskazując mi rozkazującym gestem drzwi.           
– Wynocha! Nie mam ani czasu, ani ochoty z tobą gadać. Mam zaraz umówioną wizytę u kosmetyczki.

 – Już wiem, dlaczego cię wtedy pocałowałem – powiedziałem, wolno cedząc słowa i patrząc jej prosto w oczy. – Bo ty tego chciałaś. Nie wiedziałaś, że chcesz, nie ogarniałaś tego na poziomie świadomości. Ale chciałaś. Ja też tego nie rozumiałem, ale podświadomie odczytałem twoje przesłanie. I poszedłem za tym zwierzęcym atawizmem.

 – Nie pierdol mi tu o atawizmie! Zmiataj  stąd!  – krzyknęła. – Nie chcę cię więcej widzieć.

 – I nie zobaczysz. Będę cię jednak dobrze wspominał. Cała jesteś zgorzkniała, ale przynajmniej usta masz słodkie.

Odwróciłem się i wyszedłem. Nie zwracałem uwagi na wpatrujących się we mnie współpracowników Diany, żaden z nich zresztą nie odpowiedział, kiedy rzuciłem im krótkie:

 – Do widzenia!

Gdy już znalazłem się na ulicy, owionął mnie zaskakująco chłodny, wilgotny wiatr. Nim przeszedłem kilkadziesiąt kroków, zrobiło mi się zimno. Postawiłem kołnierz kurtki, przyspieszyłem kroku.

W tej samej chwili usłyszałem daleki trzask otwieranych z impetem wejściowych drzwi. Obejrzałem się: to była Diana. Właśnie zeskoczyła z ostatniego schodka i biegła w moją stronę, w pośpiechu zapinając płaszcz. Spojrzałem wyżej, w okna telewizyjnego holu: zobaczyłem tam kilka twarzy, przylepionych do szyb.

„Albo biegnie do mnie, albo tak się spieszy do salonu kosmetycznego” – pomyślałem i zatrzymałem się, żeby to sprawdzić. Tak z czystej ciekawości.

A ona biegła i była coraz bliżej.

 

Skip to content