06/2021
nie musisz poparzyć rąk
ufałeś tak bardzo swojej babci
że gdyby powiedziała
zanurz się w gorącym popiele
bez wahania rozpaliłbyś ognisko
dzisiaj zapalasz znicze płomień
grzeje zostawia smugi wspominasz
bryłki węgla i jej słowa nie musisz
poparzyć rąk by poczuć ciepło
matecznik
wieczorem usiedliśmy nad stawem
prosiłam byś nie gromadził cukrowego
syropu bo słodycz sfermentuje zanim
zanurzymy się w wodzie oswoimy chłód
piliśmy sok z trawy pszenicznej
która w tym roku wcześniej dojrzała
zżółkła czuliśmy jak żółć wypełnia
ogród i dom leczy od środka trawi
ufność
stanęliśmy nad tą samą przepaścią
nad którą twój dziadek a później ojciec
widzieli światło w tunelu podążali za nim
obserwowaliśmy jak na środku jeziora
wyrastają mury domy a w nich oczy matek
i ojców świętych jak światło z pobliskiej kaplicy
trzymaliśmy się za ręce wodne zwierzęta
wychyliły głowy a my łapaliśmy się za słowa
kolejny raz nad przepaścią nabieraliśmy sił
05/2021
odmienny stan
pamiętam skrzypiącą podłogę w schronisku
akurat próbowaliśmy zaczerpnąć powietrza
gdy poruszyłeś głową w tak nieziemski sposób
że jezioro wyrzuciło na brzeg mgławice
połknięte przez dwuczube perkozy i rybitwy
do płuc dostał się obłok kosmicznego pyłu
leżeliśmy w środku bukowego lasu historia
zapisywała się na korze drzew przyrastały słoje
trzymałeś mnie za rękę czuliśmy jak molekuły
gęstnieją determinując przebieg nowego życia
spokój
wstaliśmy późno woda pod prysznicem była
wyjątkowo chłodna pomidory smakowały pleśnią
i niedzielnym brakiem subordynacji sroki podkradały
kocią karmę sąsiedzi prześcigali się w kształtowaniu
swoich dzieci – na ich głowy padał perłowy deszcz
nie wiem dlaczego właśnie wtedy przypomniał mi się
wieczór gdy nasze nastoletnie ciała zanurzyły się
w zimnym nurcie a ty w ciemnościach okryłeś mnie
ramieniem obiecując że zimno zahartuje nas na zawsze
święto jeziora
siedzieliśmy na pomoście gdy nad miastem
unosił się zapach waty cukrowej i tataraku
w powietrzu dryfowały balony wraz z nimi
kilka naszych srebrnych włosów i kropel wody
promienne dzieci puszczały łódki z papieru
nagle ich głosy przypomniały nam wydarzenia
dni nie z tego świata gdy na tafli jeziora unosiła się
para łabędzi a my przyłapaliśmy je na całowaniu
nadal w niepojęty sposób całujesz moje włosy
zapewniasz że jasne smugi nie odwrócą pola
magnetycznego ziemi ani blasku tamtego jeziora
brama
dzień nas ujarzmia trzyma w ryzach
próbuję dotknąć mgły wtedy babie lato
bezbłędnie tworzy sieci z kryształków lodu
jak opowiedzieć kamieniowi pod którym
śpisz mamo o nocnych wędrówkach samotnych
saren i młodych wilków obok naszego domu
rozmowa z kamieniem tworzy pasmo po nim
modlitwa przemieszcza się z miejsca na miejsce
– metafizyka słów między mną a tobą
04/2021
maleńka
gdybyś postanowiła szukać odpowiedzi na pytanie
dlaczego twoja zaciśnięta rączka jest mniejsza od jabłka
a otwarta dłoń taty potrafi objąć całą ciebie – bez wstydu
opowiem ci o sadzie i nagości o przekraczaniu granic
słabościach pokusie rosnącej szybciej od grzechu
gdybyś niechcący potknęła się o kamień albo upadła
wtedy podpowiem ci do czego służą łzy milczenie i krzyk
przybliżę różnicę między modlitwą a przekleństwem
byś mogła wybierać miejsca daty godziny i dźwięki
toczyć kulę z góry wspinać się bez niej na szczyt
samotność
widzę jak się podnosisz unosisz głowę najpierw
przytulasz ją a potem siebie do chłodnego muru
tego lata kula okrąża ziemię w ciepłym deszczu
można mówić że jest dobrze że nic się nie stało
cień staje się dłuższy schyłek lata pachnie ziemią
bluszcz drapieżnie opina kamienny mur zieleni się
a ty ponownie upadasz podnosisz się biegniesz
by uciec zniknąć – nim zdążysz zatęsknić
jabłoń
tato
gdybyś po wylewie odzyskał mowę nie zadam żadnych pytań
położę palec na ustach byś nie musiał niczego mówić tłumaczyć
od lat siadasz pod jabłonią która pamięta twój beztroski śpiew
taniec z przytupem łzami bez powodu – mówiłeś że toczą się same
mamo
gdybyś wstała z łóżka bez kuli u nogi ciężaru na ramionach
poprowadzę cię do ogrodu – w nim jabłoń rodzi owoce
pszczoły zapylają kwiaty ślimaki w dawnym tempie zostawiają
lepki ślad któremu tata wciąż od nowa nie może się nadziwić
gdyby usiąść pod jabłonią – po prostu
dom
my nadal pod tym samym dachem
w spojrzeniach – jak dawniej – iskry
jedynie tata nie pamięta
naszych imion
03/2021
kasztanowce
wspominam czas gdy spacerowaliśmy
nad rzeką to właśnie wtedy zdarzył się
cud kasztany spadały z drzew a my bez
umiaru napełnialiśmy nimi kieszenie
trzymaliśmy w garści zrządzenie losu
od tamtej wczesnej jesieni nieostrożnie
wracam nad rzekę kontroluję nadmiar
światła skupiony w łupinach zanurzam
ręce i głowę w kolorze sepii utrwalam
– metafizyka odcieni i wilgoci
epitafium
gdyby nie było tak zimno
mogłabym podnieść ten kamień
przesunąć usiąść przy nim
pamiętam leśny strumień
obmywał historię wyrytą na głazie
mówiłaś że to imiona bohaterów
dzisiaj czuwam przy twoim
kamieniu zimno przenika do krwi
tęsknię za naszym strumieniem
mamo
więzy krwi
od czasu gdy odeszłaś spotykamy się
w kawiarni rozmowa toczy się wokół
ziemi larw pędraków i chrabąszczy
bałaś się zimna i ciemności więc
przez lata zbieraliśmy szyszki i gałęzie
iskry z paleniska zapalały się gasły
teraz najważniejsze by nie zapomnieć
o zniczach podtrzymywać płomień
schowek
coraz częściej okrywamy
miejsca w których można głośno
rozdzielać światło i ciemność
na tyle głośno by nikt
nie usłyszał nie zobaczył
strata
obserwuję delikatny ruch firanki
mgliste ślady oddechu na szybie
niespokojny cień zgięty w połowie
pochyla się nad łóżkiem obejmuje
puste miejsce
02/2020
u babci
krótkie spojrzenie na pożółkłe fotografie
i znów zanurzam się w stawie nasłuchuję
kumkania żab rama męskiego roweru uwiera
tak bardzo że zapominam o pokrzywach
przy rowie i zsiadłym mleku na brodzie
wracamy przemoczeni kto pierwszy ten
lepszy do stogu siana wiader z deszczówką
kogut pieje głośniej gdy zbyt wcześnie
zaglądamy do kurzych gniazd zbyt późno
wracamy z zagonów ozłoconych kłosami
zmiany
obserwuję sposób w jaki mi ciebie zabiera
a ty podświadomie pozwalasz na to porzucasz mnie
powoli z twoim odejściem nadchodzi jesień
pamiętam soczystą zieleń gdy w upalną noc
wracaliśmy do siebie odurzeni twórczymi słowami
poetów o rozszczepieniu miłości do ludzi
wtedy głosy powtarzały bym nie uzależniała się
od soczystości żywicy z przeszczepionych drzew
i znów tylko na chwilę – ogień deszcz ty
rocznica
nie poradzę sobie z żadnym słowem
spoiwem klamrą czy więzadłem
powietrze które nabieram do płuc
wydaje się zbyt gęste od wilgoci
poranek jest tak samo upalny jak wtedy
gdy po raz ostatni poczułaś ból i głód
trzymałyśmy się za ręce moc płynąca
z kurczowych objęć uchodziła do nieba