Płynność nad płynnościami, wszystko płynność. Chociaż… gdzieś są granice, jakieś naczynia, formy, butelki… muszą być, żeby ta cała rzeczywistość nie rozlała się, nie roztrwoniła, nie rozpuściła we wszystkim innym.
Irma rozmyślała, bawiąc się korkiem od wczorajszego szampana.
Jakiś niepokój wtargnął w te płynące leniwie obserwacje. Wstała gwałtownie, aby zabrać ze stołu pustą butelkę. Poczuła z jej wnętrza unoszący się jeszcze zapach Moët Chandon, dobry rocznik 2015, z numerowanej serii. Przymknęła powieki, na podniebieniu rozlało się wspomnienie wytrawnej delikatności smaku, cierpkość bąbelków, aromat i ledwie wyczuwalna goryczka słońca grzejącego stoki Szampanii. Gdyby była właśnie podłączona do odpowiednich aparatów, neuroobrazowanie wykazałoby aktywność w receptorach odpowiedzialnych za bodźce: smakowe, węchowe i czuciowe. Z komórek chromatofilnych jelita, z szyszynki lub podwzgórza do krwi wpłynęła odrobina serotoniny, przynosząc powiew ożywienia.
Zdusiła go czym prędzej. Wolałaby tego nie pamiętać. Nic nie pamiętać. Do cholery, przecież wiedzą, że nie powinni tu tego przynosić.
Postawiła butelkę obok drzwi, żeby wynieść ją jak najszybciej.
***
Krystyna patrzyła na rozkładającą swoje arkusze psycholożkę, za każdym razem, jak na skierowaną do niej pomocną dłoń, która ma jej przynieść ulgę, sprawić, że będzie się czuła mniej samotna. Przeniosła wzrok na córkę i uśmiechnęła się. Córka jednak patrzyła na postać siedzącą naprzeciw psycholożki.
Krystyna miała takie zdjęcie sprzed kilku miesięcy: jej mąż Aleksander siedzi na podłodze obok niej i ich córki, pochylając się nad rozłożonymi wokół fotografiami. Przygląda się malutkiej sepiowej odbitce. Poznał na niej swoją siostrę, która nie żyje od dwudziestu lat. Poznał też brata i ucieszył się. Wówczas jeszcze wypowiadał ich imiona bezbłędnie.
Córka powiedziała potem, że chciała, żeby siedział tam z nią w nieskończoność i przerzucał te malutkie chwile z nieistniejącego teraz. Rozmawiały o tym, jakie to trudne. A może tylko ona mówiła. Córka nie czuła całego ciężaru, który ją przytłaczał.
Kiedy psycholożka zaczęła zadawać rutynowe pytania, Krystyna pomyślała o wszystkich, którzy tę procedurę przechodzili wielokrotnie, jak Aleksander teraz. Nie powtórzyłaby dziś żadnego z wielu nazwisk, choć przecież słyszała je wielokrotnie, każde z osobna, wypowiadane w różnych okolicznościach, najczęściej w TVP Kultura. Albo może gdzie indziej. Słyszała je i za każdym razem dopowiadała sobie po cichu: A taki mądry człowiek!. I wracała do rozwiązywania krzyżówek lub kolejnego sudoku, sprawdzała, czy pamięta numer telefonu do sąsiadki. Cieszyła się, bo wciąż pamiętała. Tamte nazwiska to były same znane osobistości. Córka znała je wszystkie i mogła wymienić jednym tchem: Terry Pratchett, Sean Connery, Bruce Willis, Ronald Reagan, Alina Janowska, Andrzej Kopiczyński, Marek Walczewski, Zygmunt Kęstowicz, Rita Heyworth, Peter Falk, Margaret Thatcher, Omar Sharif, Monica Vitti…
Musiałaby teraz dodać jeszcze jedno: Aleksander Zdrój.
Kim oni wszyscy byli? – I on?
Córka mówiła, że to ludzie odpływający, a może bardziej rozpływający się. Jakby ich substancja zaczęła rozchlapywać się gdzieś w drodze, w pośpiechu, w rytmie codziennych zadań i oczekiwań innych ludzi. Jakby ktoś o nazwisku Alzheimer, z butelek ich żyć, wyrwał korki i kazał dalej sunąć po nierównej drodze życia, a z bezsilnych brzegów wylewały się fakty, historie, słowa, wydarzenia, fragmenty. Rwie się ciągłość, i wszystko co zostaje, to plamy z ich nieciągłej substancji. Plamy…
Ale to nie Krystyna. Krystyna nazywała ich dopustem bożym, karą, nieszczęściem, cierpieniem. Oczywiście cierpieniem tych, którzy im towarzyszyli.
Aleksander był kiedyś pełnią, jak oni wszyscy. Nawet jego inicjały mówiły, że jest kompletny, jakby zamykał w sobie całą encyklopedię pojęć. Od A do Z, słownik życia, od pierwszego do ostatniego wyrazu. No bo przecież kiedyś przyjechał tu, aby ją spotkać, młody i silny. Rokował. Mówiło się wtedy: mężczyzno, zasadź drzewo, postaw dom, miej syna. On wypełnił zadanie, choć kto dziś o tym pamięta.
Zaczął życie zwyczajnie. A było niewprawnym piskiem, piątym szczęśliwym porodem odebranym w dwuizbowej chacie na podkarpackim wzgórzu, trzy miesiące przed dniem, w którym Wielka Historia wkroczyła do II RP i podważyła zarówno stałość narodowego ustroju jak i porządku społecznego. Po A usta Wielkiego Boga wypowiadały kolejne głoski, aż przy Y głos zaczął grzęznąć w krtani. Ale wszystko musi zostać doprowadzone do końca. Zanim przez metę przejedzie ostatnia litera z maratonu, Z zdąży zebrać jeszcze wiwaty: dobiega dopiero kropka od Ż, za nią ciągnie się kreska od Ź, bo wie, że może coś jeszcze światu dać, choć Z już nie będzie tego świadome, przeminie, odejdzie, zgaśnie.
Teraz jeszcze trwa.
– Proszę opowiedzieć, co negatywnego przydarzyło się panu w życiu. Niech to będzie pierwsze negatywne zdarzenie, które przychodzi panu na myśl – psycholożka zadała pytanie z naciskiem, powoli wypowiadając każde słowo.
Aleksander skupił się na jej twarzy, aby dobrze zrozumieć. To było trudne. Nie był pewien czy wie, o co ona pyta. W poszukiwaniu wsparcia skierował wzrok na siedzącą obok żonę. Krysia już otworzyła usta, jak zwykle próbując wyręczyć go w trudzie odnajdywania słów, ale psycholożka pokręciła głową i po raz kolejny wykonała ręką znak: dajmy mu czas. Czas, żeby najpierw dobrze wsłuchać się w pytanie, a potem poszukać odpowiedzi pomiędzy wirującymi w głowie strzępkami. Wiedziała, że to przecież wymaga czasu. Tylko że jego ogarniała już panika, jak zawsze, kiedy trzeba odpowiedzieć.
– Co… nega… negatywnego? A… a dlaczego… negatywnego? – zapytał.
Psycholożka znała ten wzrok, ten pośpiech, którym próbował pokryć zmieszanie, zagubienie; bał się. Bał się, że znowu nie znajdzie słów, że nie będzie wiedział, pamiętał, że nie zrozumie. Że nie jest już sobą. Lęk o czarną niewiadomą: co to jest, co się dzieje? Nie potrafił już
znaleźć tylu odpowiedzi i nie do końca wiedział, dlaczego. Jak wielu znakomitych intelektualistów, ludzi sukcesu, nie chciał tylko jednego: żeby zobaczyli, jak bardzo jest zagubiony.
Zazwyczaj Aleksander nie musiał mówić, pałeczkę przechwytywała w lot Krzysia, a on siedział cicho, wolał się w ogóle nie odzywać. Tylko, że ta siedząca naprzeciw kobieta czekała, pytała wzrokiem, pytała jego, tak wprost, i nie dało się uniknąć tego czekania.
Psycholożka obserwowała pulsujące w nim napięcie.
– Tak. Negatywnego. Złe wydarzenia w pana życiu. Są takie? – zawiesiła głos.– Czy nie?
– Hm… – uśmiechnął się swoim bezradnym, niespokojnym uśmiechem, który rozbrajał, prosił o pomoc, o ratunek, o szybkie wejście, wyręczenie go, podpowiedź… Uśmiech zawisł na wargach, ustąpił wyrazowi skupienia, ale po chwili wrócił. Aleksander pokręcił głową, rozkładając ramiona. – Nie wiem. To chyba… Chyba takiego… Nie mogę sobie wyobrazić…
– Nie? – upewniła się jeszcze raz. – To nic, to dobrze. Żadne się nie wybija, to bardzo dobrze.
Pochyliła się i zapisała coś na karcie badania.
***
Trwałość to miraż. Jestem zmiennością i wszystko co mnie otacza, też jest zmiennością. Nie ma nic stałego i pomimo że mózg oczekuje permanencji, nie mogę ulegać złudzeniu, że cokolwiek mi się od czasu należy. Za chwilę zmieni się wszystko.
Z rozmyślań wyrwał Irmę dzwonek do drzwi. Zanurzyła dłonie w misce z szarą mazią i wytarła w brudną szmatę, którą następnie starannie przykryła serię ukształtowanych i wygładzonych nieregularnych szarych trapezów.
– Cześć – powiedział, gdy tylko uchyliła drzwi.
– O!
Hubert zatrzymał się w progu. Butelka stała dokładnie na środku, gdyby nie spojrzał pod nogi, byłby ją kopnął. Znieruchomiał, czekając na wyjaśnienia.
– Antek z Julitą. Wczoraj. Nie pytaj – rzuciła, nie odwracając się.
– Przecież Antek by nie…
– Nie wiem, może to Julita, może ona…
– Pogadam z nim.
– Nie trzeba, już powiedziałam.
– Mogli chociaż zabrać butelkę.
Wzruszyła ramionami.
– Umyli szklanki – odpowiedziała.
Wróciła do stołu, ale coś sobie przypomniała.
– Chwila. Napijesz się czegoś? Może jesteś głodny? Mam… zaraz… coś tam mam w lodówce, zobacz.
– Nie, dzięki, byłem na lunchu.
– Klienci czy…? – zawiesiła się. Jak miała na imię jego ostatnia dziewczyna?
– Klienci. Tamto skończone.
– O! Szkoda.
Obrzuciła go czujnym spojrzeniem. Drgnął. Czyli znowu bolało.
Nadal uczyła się swoich dzieci. Uczyła się czytać ich ciała, ich gesty, twarze, drobne drgnięcia głosu. Jakby cała nauka kochania ich rozpoczęła się dopiero kiedy, tamto wszystko odsunęła na bezpieczną odległość. A przecież to nieprawda. Potrafiła ich kochać również i wtedy, zwłaszcza wtedy. Czuła wówczas więcej, mocniej, tak, jak nigdy potem: olbrzymie, całkowicie zalewające ją aż do płaczu, do kompletnego spazmu fale miłości, czułości, jedności z dziećmi. Dzieci były jej ciałem, tak, jej ciałem, jak żadne inne istoty na świecie. Coś wewnątrz ścisnęło i rozlało się falą po trzewiach na wspomnienie tej jedności. Ale to było wtedy. Teraz mogła tylko uczyć się ich, jak obcych, osobnych ciał na nowo, z zewnątrz, na zimno.
Hubert otrząsnął się.
– Przywykłem. Co u ciebie?
– To co widzisz. Pracuję.
Ale wiedziała, że nie przywykł. Ona w jego wieku… kochała, cierpiała, tarzała się w fantasmagoriach spełnionych uniesień… i została babcią. Młodą, fakt. A on miał trzydzieści sześć lat i żadnego horyzontu szczęścia przed sobą. Rzucał się, jak karp wyjęty z wanny. Może ta, może ta, albo może tamta… Nie widział, że to nie one nie pasują, tylko on. Dlaczego nie potrafił? Może za długo był sam z ojcem… albo za bardzo chciał…
Nie byłoby w tym tragedii, świat roi się od singli, sama mu to powtarzała, albo on jej. Gdyby tylko nie marzył tak rozpaczliwie o dzieciach, o dużej rodzinie, o stole wspólnych posiłków, przy którym unosi się śmiech i kłótnie, gdzie tętni miłość i troska. Nawet jego dziecięce zabawy dotyczyły tylko tego, wielkiej, radosnej, kochającej się rodziny. Od jakiegoś czasu już o tym nie mówił. Mówiło za to jego ciało, które osuwało się w ospałość, smutek, nieuchwytny żal. Nawet teraz, zapadnięte w poduchy, jakby chciało ukryć się przed wszystkimi ciekawskimi pytaniami, niedomówieniami, wstydem.
Irma pochyliła się nad glinianymi trapezowymi tabliczkami, z których na dniach wyczaruje magiczne zawieszki, hipnotyzujące pawie oczka, brosze, wisiory, naszyjniki. Westchnęła, bo wiedziała, że trzeba mu powiedzieć. Musi to powiedzieć, i tak zresztą się dowie, lepiej teraz od niej niż od siostry.
– Pobierają się – rzuciła, udając obojętność.
– Co?
– Antek z Julitą.
Wstał gwałtownie i skierował się do kuchni.
– Można się było spodziewać.
Zaręczyny, dobra posada, teraz ślub… On ma swój życiorys w głowie, odkąd skończył pięć lat.
-Kiedy?
Otworzył lodówkę. Chociaż mówił, że nie jest głodny.
– Latem.
Drzwi lodówki nie zamykały się. Wiedziała, że stał tam, patrzył niewidzącymi oczyma w otchłań pustawych zimnych półek. Naturalną koleją to on powinien być pierwszy, nie jego siostrzeniec. Wiadomość przeszyła jego serce, Irma czuła przez ścianę, jak go to ugodziło.
– Zrób herbatę, skoro tam jesteś – postanowiła zająć czymś chociaż jego ręce.
Drzwi lodówki skrzypnęły po swojemu i zatrzasnęły się.
– Jaką chcesz?
– Czarną, z imbirem i cytryną.
Oparła się o stół i westchnęła. Wiedziała, jak będzie, i co będzie czuła w tych momentach. Lata terapii uzbroiły ją w żelazną teorię. Ale ta wiedza ciągle nie pomagała. Poczucie winy znowu zaczynało dominować, burzyć jej nastrój, wdzierać się w każdą myśl, gdziekolwiek by nie skierowała wewnętrznego wzroku: to twoja wina, twoja, twoja…! Gdybyś nie piła… Gdybyś tylko z nim była…
Zacisnęła powieki, napięła mięśnie twarzy, żeby nie spojrzeć w kierunku przedpokoju na butelkę. Pachniała jej nawet stąd, obiecywała nową falę łagodnej jedności ze światem. Czajnik zaszumiał i zaczął trząść się od bulgotu wrzącej wody.
– Wyłącz, ma coś z termostatem! – krzyknęła do Huberta.
Ale zanim zareagował, minęło kilkanaście sekund. Wiedziała dlaczego. Musiał stać tam pośrodku kuchni: z opuszczonymi ramionami, zawieszoną nad zgiętym karkiem kształtną głową, w tej cudnej błękitnej koszuli z mankietami zapinanymi na ceramiczne spinki od niej, w tweedowych spodniach za dwa tysiące, pachnący Tomem Fordem. Boże, jaki przystojny.
Była winna. Była winna. Była winna.
***
– Panie Aleksandrze, a gdzie się pan urodził, w jakiej miejscowości? – zapytała psycholożka.
– W… w Skawinie.
– Nie w Skawinie, tylko na wsi, co ty opowiadasz!
– Już nie ma wsi – odgryzł się zupełnie przytomnie po chwili zastanowienia. – Miasto tam jest… teraz.
– To nie była Skawina, ale dobrze, niech pani napisze Skawina, niech będzie – zgodziła się Krystyna trochę urażona.
– Jak miała na imię pana mama?
Zastanowienie.
– No… Bro…nisława.
Bronisława. Beztroskie B, które Wielki Bóg wypowiedział letnim porankiem, kiedy mleczne ząbki wbijały się w pajdę chleba, cienko posmarowaną smalcem. Alek wiedział, że na obiad, drugi i ostatni posiłek miało być to samo, wiedział, ale to nie miało znaczenia. Z głodu podkradało się niedojrzałe jabłka proboszczowi. Z głodu wspinało się na drzewa, sięgało do gniazd i kochało smak wypijanych łapczywie jajek, zbierało szczaw, jagody i grzyby, wielkie kapelusze, których nazwy i wygląd później uległy zatarciu. Z głodu biegało się za szmaciakiem, aż robiło się mdło ze zmęczenia, zalewało się więc pusty żołądek wodą ze studni i zasypiało. Była bieda, bo była tylko mama i ich pięcioro, czasem listy od kogoś, kogo bracia i siostra nazywali tatą, z dalekich Niemiec, o pracy u bauera, o wojnie i o czymś jeszcze, czego nie rozumiał.
– A tata? Jak miał na imię tata?
Któregoś dnia w drzwiach chaty stanął chudy mężczyzna z wąsem, z dużym czarnym rowerem, który trzymał za kierownicę. Najstarszy brat podbiegł do niego. Mama rzuciła, co trzymała w rękach i przywitała go, jak nigdy nikogo jeszcze nie witała. Józek! Józek! Matko Boska, Józek…!- płakała i powtarzała. Alek miał wtedy sześć lat. Znieruchomiały tkwił, gdzie był, i zaczynał podejrzewać, że wie, kim jest ten człowiek, tylko boi się to powiedzieć. Obawiał się tego nieznajomego ojca. Obchodził go z daleka jeszcze przez wiele lat, ze strachu czy z obcości…?
Od powrotu ojca już nie było głodno, przyszedł nowy rozdział encyklopedii Aleksandra. Nastąpiło C i było ciekawością. Wypatrywaniem ptaków i strzelaniem z procy, zdziwieniem odkryciami okrutnych operacji na żabach, aby poznać ich zawartość, podpatrywaniem życia żuków i turkuci. Było też rozróżnianiem głosu sójki, udającej myszołowa, od prawdziwego myszołowa, powtarzaniem improwizacji kosa, gwizdem- kto lepiej, było przeganianiem złośliwego psa sąsiadki, który zagryzł im kurę.
– Tata to… to… Józef.
Psycholożka zanotowała.
– Panie Zdrój, proszę powiedzieć, gdzie chodził pan do szkoły?
Zastanowienie. Szkoła? Tak, coś takiego było…
– No… to… szedłem, daleko, bo tam to nie było.
Krystyna nie zamierzała czekać.
– Pani napisze, że do szkoły chodził w Skawinie.
Psycholożka skarciła ją wzrokiem.
Tak, szkoła była na obrzeżach miasta. Razem z nią zaczęło się coś jeszcze innego: D – jak dyscyplina. Wychodzenie z chaty po szóstej, staranie, aby przynieść znowu piątkę, zmrużyć piwne oczy, kiedy mama przytuliła, dostać kuksańca pochwały od brata, który wrócił z fabryki. Praca przy świecy, później przy lampie naftowej, wśród chrapania braci, aby móc złożyć papiery do liceum w prawdziwym mieście i brnąć codziennie dwie godziny przez polne drogi i nowe miejskie osiedla, wyczekując autobusu. Chować potem do skórzanego plecaka wstyd za kałużę błota pod ławką, bo przecież oni chodzili chodnikami, a on przez pola.
Psycholożka uzupełniła notatki.
– A potem? Uczył się pan dalej? Była druga szkoła?
– Tak. Druga szkoła była.
– Jaka szkoła? Gdzie?
– To było… w mieście… tam dalej, nie tu…
– W Krakowie. Liceum mąż kończył w Krakowie – wyjaśniła Krysia. – To było najlepsze liceum. Wie pani, mąż był niezwykle zdolny, wyłowiła go nauczycielka i skierowała tam; a w domu, to nawet nic o tym nie wiedzieli.
E – jak edukacja, zdane egzaminy, emocje pierwszych miłości, endorfina oczekiwania na wszystko, co miało nadejść. Zaraz potem F- falowało za oknem pociągu, którym jechał na egzamin do Warszawy. G – grzmiało ogromem świata, który się otwierał, życiem akademickim, nauką, prywatkami, szansą na dużo więcej niż można było kiedyś marzyć. H -odrzuciło Halinę, zakochaną w nim córkę wójta… I…, J…
Razem z K pojawiła się ona, jego Krystyna, jego Rita Heyworth, jego olśnienie, jego wysłuchana modlitwa. W stawce startowało wielu, ale na koniec – pozostał on. Mogła ich wszystkich złowić, zgodziła się być z nim. Wytrwały, wierny, cichy, delikatny, opiekuńczy. Daleki od zrywów romantycznych i miłosnych wierszy. Uwierzył, że go kocha, że będzie naprawdę jego. Wyjeżdżając na stypendium, napisał na swojej fotografii: Ukochana, zawsze będę przy Tobie. Na tej fotografii stoi w czarnym dwurzędowym garniturze, przystojny, z czarnymi falami nad czołem, z łagodnym uśmiechem. Pod błyszczącymi butami wydeptana trawa, z tyłu przechylający się płotek z plecionych rózg, a dalej pola, wzgórza małopolskiej wsi.
Ze stypendium przywiózł jej najpiękniejsze buty, jakie w życiu widziała, była gotowa nosić je nawet za cenę pokrwawionych stóp i bólu. Była w nich królową balu, królową snów. Słyszała, jak koledzy mówili: nie bierz jej, żony potrzebujesz, nie księżniczki! Nie słuchał. Wziął.
– To teraz proszę mi powiedzieć, jakie pozytywne wydarzenie z pana życia, z całego życia, pierwsze przychodzi panu na myśl?
Nie drgnął.
– Pozytywne – po chwili powtórzył skupiony.
– Tak, takie najlepsze, co się panu przydarzyło.
Zbierał swoje strzępki, przeczesywał, szperał w sobie. Wbił wzrok w stół. Na twarzy przewijały się niepewności. Najlepsze, najlepsze, przydarzyło, przydarzyło, przypomnij, przypomnij… I wzrok na Krysię, ona zawsze wie, co powiedzieć. Ale psycholożka dała znak, Krysia zagryzła wargę.
Cisza przedłużała się. Krysia mogłaby odpowiedzieć, żeby psycholożka wpisała to na tę swoją zaczernioną okrągłym pismem kartę. Był ślub w strugach deszczu i błocie, wóz drabiniasty za karetę, były wycieczki zagraniczne, rarytas, z nim jako przewodnikiem, bo języki znał, pół Europy zobaczyli, zanim zaszła w pierwszą ciążę. Narodziny dzieci, przyjaciele, komunie, śluby, narodziny wnuków. Znowu podróże, och, pół świata, proszę pani, proszę sobie wyobrazić, Chiny, Krym, Afryka… Wszystko razem, we dwoje. Była z niego dumna, i to jak. Błyszczała nim przez wiele lat. Tak, były cudowne rzeczy.
***
Po wyjściu Huberta, Irma podniosła telefon. Serce zatrzepotało: kiedy puls przyspieszał, wracała arytmia. Bała się, oczywiście, że się bała. Bała się, że usłyszy z tamtej strony swój własny rozmazany głos sprzed lat, wprost z łóżka, spod zapuchniętych powiek, zachrypnięty głos obcego w niej i w jej córce.
– Hal…
I tak było. Znała ten bełkotliwy, szemrzący dźwięk.
– Kochanie, to ja – powiedziała drżącym głosem.
– Noo. Mamusia. Daj mi spok…
– Słoneczko, będę za pół godziny. Zbieraj się. Pamiętasz? Będziesz miała gości.
– Odczep… nie chcę gości, chcę spać.
Rozłączyła się. Irma zrzuciła fartuch, z którego posypały się grudki gliny. Chwyciła miotłę i pchnęła je pod stół. Musi doprowadzić Ewę do ładu, zanim młodzi przyjdą. Julita nie powinna oglądać przyszłej teściowej w takim stanie. Nie wiadomo, co o matce opowiedział Antek, czy ona zdaje sobie sprawę… Nie, nie, lepiej ją trzymać od tego z dala, niech chociaż oni…
Ewa za często zapadała się w ten stan. Irma znała go na wylot, od środka i od zewnątrz, przerobiła go setki razy, w każdą możliwą pogodę, z każdym możliwym zakończeniem. Ewa nie odpuści. Będzie to robić z tej okazji tak samo, jak i bez żadnej okazji. Niech by wreszcie skończyły się jej pieniądze, niech by wreszcie sięgnęła dna, jak ona, tego poczucia kompletnej bezwartościowości, a jednak poczucia, że ktoś wierzy jeszcze, że ty…
Ale do dna Ewa miała jeszcze bardzo daleko. Irma wiedziała o tym. Ostatnią pracę utrzymała prawie przez rok. Jak to możliwe, że się nie zorientowali? Za zaoszczędzone pieniądze piła już kilka miesięcy. Za dużo zarabiała, za dobra jest. Zresztą, gdyby zarabiała mniej, nie byłoby inaczej. Będzie tak ciągnąć, nawet kiedy nie starczy na chleb.
Tak to jest, i to też jest tylko jej wina, Irmy. Tylko jej.
Wychodząc obrzuciła wzrokiem wnętrze. Na kawowym stoliku została filiżanka po kawie i korek od szampana. Zgarnęła go do kieszeni.
***
Krysia poprawiła się na krześle. Wszystko tu działo się tak irytująco powoli. Jak on leniwie zbiera myśli, zgłupiał już chyba całkiem, co to będzie dalej… kompletnie nie wiedział, co mówić.
– Nie ma pośpiechu – powiedziała psycholożka. – Niech się pan zastanowi.
Rozłożył bezradnie ramiona.
– Najlepsze… Nie… nic mi nie przychodzi…
– Proszę się zastanowić.
Psycholożka czekała, wpatrzona w swoje notatki.
– No… może…
– Tak? Proszę, proszę powiedzieć.
– Ale nie wiem…. To było, kiedy miałem… byłem szefem, te pięć sześć osób miałem…
– Bzdura, miał cały departament pod sobą! – Krysia nie wytrzymała. – A potem ponad dwieście osób.
– Proszę…! – przerwała jej psycholożka stanowczym tonem, i zwróciła się na powrót do Aleksandra. – Tak, niech pan mówi dalej. I co było później?
– One były – dwie dziewczyny, właściwie pięć ich było, no ale dwie takie… No i jedna z nich…
– Tak?
– Przyszła do mnie. I kiedy podeszła, to poczułem. To się dało poczuć od razu, no, nie było daleko, od razu poczułem od niej ten zapach…
– Tak?
– Nie było wątpliwości. – Zrobił gest dłonią od swojego nosa, jakby zaleciał go odór alkoholu. – Ale powiedziałem: to ostatni jest, ostatni… – szukał właściwego słowa, ale nie przychodziło… – ostatnia… data. Nie ma mowy, i ani chwili! – Uderzył dłonią o brzeg stołu. Jego głos przez chwilę odzyskał dawną barwę i siłę. – I tak się stało. Odeszła, natychmiast.
– Czy dobrze rozumiem, że zwolnił pan pracownicę? Przez alkohol?
– Tak. Przez alkohol.
– To była dobra decyzja?
– No… musiała. Nie mogłem inaczej. To była praca…
Krysia patrzyła na niego w zdumieniu. Najlepsze wydarzenie z życia? Że zwolnił pracownicę za alkohol? A co z nią? Z dziećmi? Naprawdę nic lepszego w życiu mu się nie przydarzyło? Nic?!? Sześćdziesiąt lat razem. W biedzie i w dostatku, przez karierę i choroby. Podróże po świecie, narodziny dzieci, wszyscy przyjaciele, śluby, wnuki, pogrzeby bliskich, wszystko razem, a teraz nic się z tego nie liczy?!?
Tak. Teraz widać, kim jest! Nigdy jej nie kochał… nigdy…! Nikogo nie kochał! Zawsze taki, zawsze tylko on i ta jego kariera…!
***
Ewa leżała na kanapie, nawet się nie rozebrała na noc. Irma rozejrzała się po mieszkaniu. Nie było tragicznie, tylko te szklanki, resztki pizzy w tekturowym pudełku, butelki. Irma bała się tego, co będzie czuła sprzątając je, tymczasem wzbudzały w niej tylko złość. Wrzuciła wszystko do worka i wystawiła za drzwi. Kiedy Ewa brała prysznic, uprzątnęła resztę, schowała naczynia do zmywarki, zamiotła, nalała kefiru do ulubionego kubka Ewy i przygotowała herbatę. Kiedyś lubiła to mieszkanko. Ale to były inne czasy, jej czasy, ciemne czasy.
Mieszkały tu kiedyś we dwie, bo Hubert od czasu rozwodu był u ojca, i Irma pamiętała tylko część tamtego życia. Nie była dobrą matką. To wszystko jej wina.
Potem zrozumiała, że ciąża Ewy była jej wołaniem o pomoc. Kończyła liceum, kiedy obwieściła matce nowinę. Irma nie wytrzymała, piła przez trzy dni. Kiedy wytrzeźwiała, poszła do szkoły, na rozmowę o maturze córki. Szczęśliwie Ewa zdążyła ją napisać, a w czerwcu pojawił się Antek. I nadzieja, że już będzie dobrze, że nie wrócą butelki, smród, nieistniejące dni. Bo Antek był nadzieją. Mały cud. Zawiniątko, ciepłe ciałko, zapach mleka, aksamit skórki, mięciutkie włoski… Co widziały jego czujne źrenice? Mogłaby jeszcze być matką, jej równolatki nosiły pierwszą ciążę, a tu wnuk. Obudził w niej coś: jakiś wewnętrzny niepokój, a może tylko pragnienie, niespełnione pragnienie… Patrzyła na drobniutkie dłonie, rozprężające się przy przewijaniu, zaciskające na piersi Ewy. Czuły dotyk. Zapach… Prześlizgujące się po jej twarzy oczka. Jego czujne zmysły rejestrowały, choć nie potrafiły jeszcze nazwać.
Rzeczywistość dziecka, myślała, patrząc na niego, jest tylko i aż taka, jaką mogą odbierać niedoskonałe narządy: nie niesie informacji o promieniowaniu tła, o podczerwieni, o falach radiowych, o ciemnej materii ani o Buddzie. Nie dręczy rozpamiętywaniem błędów ani niepokojem o przyszłość. Dlatego dzieciństwo jest okresem szczęśliwej Arkadii. Wiecznym tu i teraz, zen, zatopieniem w chwili. Impulsy przebiegają z obrazu fal świetlnych i dźwiękowych w spektrum słyszalności, synapsy przekazują bodźce, powstają nowe ścieżki, połączenia, możliwości, ślad białkowy ukryty w aminokwasach, gotowy do odtworzenia tą samą ścieżką w przeciwnym kierunku, za prawie sto lat, które może upłynąć, zanim przed oczami przepłynie całe życie, zanim przyjdzie ostatni wdech, ostatni raz zamkną się oczy i pod powiekami pojawią się obrazy, zanim nastąpi pożegnanie właśnie teraz rozpoczynającego się przepełnionego miłością i zachwytem istnienia. Antek to był początek, haust nadziei, spojrzenie w dwudziesty drugi wiek.
A potem przyszły długie ciemne dni, jego płacze, kolki, niewyspanie, nieudolność Ewy, wydatki, nerwy, wściekłość, że życie, że przyszłość, że wszystko to takie beznadziejne… Przecież dopiero miało ruszyć z miejsca, miała znaleźć porządnego faceta, dopiero trzydzieści sześć lat, niebrzydka twarz, zadbana. Chciała zakotwiczyć w porządnej pracy, której nie zmieni po dwóch miesiącach, zacząć podróżować, miała teraz wszystko poukładać od nowa… Zamiast tego zmęczenie, bezsens, udręka krzyku niemowlaka, pieluch rozrzucanych po domu, zakupów i zamkniętej z nią w ich dwóch pokojach z kuchnią, rozmemłanej, zniechęconej Ewy… za młodej, za głupiej na to wszystko.
Nie dawała rady, nie potrafiła tego znieść. W monopolowym na dole kupiła coś na raz, żeby jedną szklaneczkę, żeby lepiej spać, żeby tylko nie słyszeć, zasnąć mocno i nie wstawać jedną noc, zostawić to Ewie, niech sama nosi po nocy rozwrzeszczane konsekwencje swojej głupoty. No, głupoty. Bo przecież uczyli ją tam w szkole, skąd się biorą dzieci, nie? Puściła się, kretynka, nawet nie chce powiedzieć z kim. Boże. Co za myśli, skąd takie myśli, przecież to jej mała Ewunia… Jak mogło do tego dojść, co przegapiła?
Wytrzeźwiała po tygodniu, kiedy Ewa zabrała jej portfel. Pozwoliła sobie, poczuć odrazę do samej siebie. Nawracające poczucie winy, które tak pięknie znikało, kiedy miała w czym je topić.
Bo to przecież przez nią, prawda? Tak, to przez nią.
Nie, nie, tak nie może być. Uprzątnęła mieszkanie, wyrzuciła wszystkie kieliszki i znalazła nową ofertę pracy. Nieduże biuro, niedaleko domu, spokojna robota, żadne tam kierownikowanie, za które zapłaciła latami odstresowywania się wódką. Przyzwoite pieniądze, starczy na ich troje, bez szaleństw, ale dadzą radę, a za kilka miesięcy będzie można Antka dać do żłobka, Ewa znajdzie pracę, będzie lżej. Zobaczyła na horyzoncie promyk. Może będzie dobrze, nie tknie już tego syfu, który wciąga ją w jakąś otchłań. Już wiedziała, że to choroba, przestała się łudzić, i postanowiła się nie dać. Dla Antosia.
Firma była nieduża. Pięć koleżanek przy sąsiednich biurkach. Szef z ubiegłego wieku, niekomputerowy, ale spodobał jej się. Dobiegał sześćdziesiątki, dziewczyny go szanowały, wzbudzał rodzaj mieszanki szacunku i wdzięczności.
– Dlaczego chce pani u nas pracować? To małe biuro, pani kariera, stanowiska kierownicze… ma pani kompetencje przewyższające nasze oczekiwania.
Co odpowiedzieć? Jego jasnobrązowe oczy, łagodne i czujne, wyczekiwały odpowiedzi. Miał takie miłe rysy, jakby wypisaną na twarzy życzliwość.
– Nie ma co owijać w bawełnę, potrzebuję spokoju. Córka urodziła wnuka, potrzebuję więcej czasu i mniej stresu…
– Wnuka? Pani to rocznik…
– Mam trzydzieści sześć lat, zgadza się. No właśnie dlatego potrzebuję stabilnej i spokojnej pracy. Poza tym mam niedaleko do domu, to ważne.
– Rozumie pani, że potrzebujemy pracownika na stałe, nie na kilka miesięcy odpoczynku od kariery w korporacjach?
– Rozumiem, mnie też interesuje dłuższa współpraca.
Przekonała go? Zastanawiała się całą dobę, ale następnego dnia zadzwonił i to osobiście.
– Proszę się zgłosić w poniedziałek na ósmą.
Krótko i zasadniczo. Taki był dyrektor Aleksander. Zasadniczy, wymagający, merytoryczny, nie dopuszczał niedbalstwa, natychmiast wyczuwał niepewność. Miał nieomylny nos do błędów i niedopatrzeń.
Przez wszystkie miesiące czekała, aż coś się wydarzy. Jak poprzednio, szef wezwie ją któregoś dnia, obarczy winą za problem z klientem, za spóźniony raport, dociąży pracą po godzinach, oczekiwaniem niemożliwego, a ona nie będzie potrafiła wydobyć słowa, będzie się kurczyć pod jego głosem, spojrzeniem, nawet samym oddechem, będzie się czuć mała, nienaprawialna, winna wszystkim błędom tego świata.
Miesiące mijały, nic takiego się nie działo.
Poczuła się tu spokojna. Nareszcie. Jakby odnalazła przystań, do której wracała co rano po lepszych i gorszych nocach, wiedząc, że wieczorem będzie miała pełne ręce roboty z ogarnianiem mieszkania, z gotowaniem, praniem, Antkiem, którego Ewa zostawiała jej bez pytania, aby co wieczór uciec z domu do życia, którym nie zdążyła się jeszcze nażyć, zanim zamknięto ją w dożywotniej klatce macierzyńskiego obowiązku. Nie była na nią przygotowana. Teraz obie wiedziały, że wszystko może potoczyć się dobrze i było pewne: praca Irmy była święta. Jeśli jej nie straci, może to wszystko okaże się złym snem. Irma cieszyła się z każdego dnia.
Sześć ich było, każda inna, w innej dekadzie życia, każda drążąca własny korytarz w twardej skale czasu. Żadnej nie szło jak z płatka. Przy oknie siedziała Teresa, najstarsza, drobna i pomarszczona, z włosami o nijakiej długości przycinanymi chyba tylko przed Wielkanocą. Wdowa, cała w sfilcowanej czerni, przychodziła pierwsza, wychodziła ostatnia do swojego pustego domu. Starej daty księgowa, niejedno w zawodzie przeszła, specjalistka od nietypowych spraw. Kłóciły się z nią o Radio Maryja, które włączała natychmiast po przyjściu.
Naprzeciwko niej Basia, zalękniona o posadę, niebawem miała wejść w ochronę przedemerytalną, bała się, że jakby co, to nikt jej nie przyjmie. Matka niepełnosprawnego dorosłego już syna. Irma nie wiedziała o jaki rodzaj niepełnosprawności chodzi, aż któregoś dnia Basia przyszła z nim po coś do biura. Miała wolne, ale czasem w tajemnicy wynosiła robotę do domu, żeby zawsze było zrobione. Olbrzymi facet uśmiechał się dziwnym uśmiechem i przytulał jak dziecko do wszystkich po kolei. Tamte poklepywały go po plecach i śmiały się. Irma zesztywniała ze strachu.
Obok drzwi stało biurko Kaśki, bystrej, roziskrzonej dowcipem trzydziestojednolatki. Samotna matka, z mężem – panem niewiadomogdzie pracusiem, komputerowcem, przedsiębiorcą robiącym niezrozumiałe interesy, które przeganiały go po świecie, albo tylko po mieście, Kaśka nie potrafiła powiedzieć. Nurkował albo był zajęty, na jedno wychodziło, dlatego woziła się z rozbabranym rozwodem, czekając kiedy wreszcie rozdzielą majątek, kupi mieszkanie z daleka od teściów i poczuje się z córką jak u siebie.
Ostatnia, na dwa lata przed Irmą przyszła do firmy Mira, czterdziestolatka z szelmowskim błyskiem w oku, wariatka wróżbitka, bez kart do tarota nie ruszała się z domu. Po trzech próbach samobójczych i roku w psychiatrykach odnalazła swoje powołanie w praktykach ezoterycznych i po godzinach zaczęła świadczyć usługi jako wróżka Mirabelle. Przy tym z całej piątki to ona miała najlepsze wykształcenie, najbogatsze doświadczenie i z nią szef omawiał najtrudniejsze problemy podatkowe.
Marzena, sekretarka koło pięćdziesiątki, robiła kawę, odbierała maile, wklepywała korespondencję i trzymała porządek. Wieloletnia organizatorka biura księgowego, siedziała w sekretariacie, gdzie oprócz wielkiego biurka i przepastnych szaf, w których bez mrugnięcia znajdowała dokumenty sprzed wielu lat, stała kserokopiarka, ekspres do kawy i tuż obok starannie wyprasowanych haftowanych serwetek, eleganckie zastawy herbaciane i kawowe. Marzena niewiele mówiła, w zasadzie nic. Wszystkie wiedziały jednak o chorobie jej męża, o przewlekłych kłopotach syna, córkach, które były za granicą, odzywały się lub nie, raz lub dwa w roku.
I on, alfa i omega tego babińca. Zdystansowany, czujny. Promieniował od niego rodzaj pewności, który każdej, czy w ogóle każdemu, kto miał z nim do czynienia, przynosił ulgę. Dopóki on jest, jest dobrze. Ani pół żarciku na jego temat, sam szacunek, nawet we własnym gronie.
Wśród tych kobiet, rozliczających, księgujących, dziurkujących faktury i sprawdzających wyniki, z szefem o wielkim autorytecie i nienagannych manierach, zrozumiała, że nic nie musi. Po raz pierwszy nikt nie oczekiwał, że będzie coś udowadniać, że trzeba się starać, biec, być lepszą od kogoś, sprytniejszą, szybszą, czujniejszą.
Klienci przychodzili, częstowali się ciastem, pili kawę, żartowali. Szło się do szefa z pytaniami, z raportem, po decyzje. Brało się zadania tej, której nie było, po równo. Pracowały w ciszy, nie licząc mamroczącej pod oknem w kółko te same zdrowaśki Rydzykowej rozgłośni. Wybuchały głośnym śmiechem na rzucane ni stąd ni z owąd komentarze Kaśki, które rozsierdzały Teresę. Ta odgryzała się, śmiały się wszystkie, długo i szczerze. Mira rozpylała olejki i kopciła kadzidełka, od których robiło się w pokoju gęsto. Marzena wpadała z awanturą i wyrzucała niedopalone druciki, ledwo wyczuła je w korytarzu. Wyjeżdżała z profesjonalizmem i klientami. Robiły kawę i jadły kanapki gadając o wszystkim i o niczym. Po kilku miesiącach zaczęła gadać też Irma. O Ewie, którą sama urodziła jako osiemnastolatka, o rozwodzie, o Hubercie, za którym tak rozpaczliwie tęskniła. O tym, że tak bardzo się oddalał, nastawiany sączonymi do młodego umysłu opowieściami tamtej rodziny, krótko trzymany przez ojca. O cudownym Antosiu, o swoich planach, o nadziejach. I robiło jej się nagle smutno. Mijały miesiące, a w jej życiu ciągle nie następował przełom, nie zmieniało się nic. Przybiegała rano do biura, szeroko otwartymi ustami chłeptała spokój i wracała do rzeczywistości samotnych wieczorów z Antosiem, w oczekiwaniu na Ewę, która znowu wróci po piwie, po winie, po drinku…
A potem przyszła krótka mocna prosta w dół. Zaczęło się od imienin Kaśki.
Irma razem z Teresą zamknęły biuro i weszły do pobliskiej kawiarni. Miały tylko wspólnie wręczyć Kasi prezent. Ale na okrągłym stoliku, na każdym z sześciu miejsc stał w wysokiej szklance drink z palemką, jeden z nich czekał na nią.
Rozgadała się. Znów było dobrze. W drodze do domu, niezmiernie radosna uśmiechała się do siebie, ciesząc z lekkości bytu. Kupiła dżin. Wcale go nie wypiła na raz. Dopiero nazajutrz.
W zasadzie nie było żadnej wpadki. Nic. Nadal regularne raporty dla szefa, z gumą orbit w policzku, zdawane osobiście, jego spokój, uśmiech, dystans.
– Czy wszystko w porządku, pani Irmo?
– Oczywiście, panie dyrektorze. Jutro zamykam miesiąc.
– Proszę przyjść z deklaracjami.
– Około trzynastej będą gotowe.
– Pani Irmo…
– Tak? – coś w niej zadrżało.
– Jeśli mogę w czymś pomóc… Jest pani znakomitą księgową. Ale pani to przecież wie, prawda?
Wiedziała. Wiedziała tu i teraz, kiedy to mówił, on, który potrafił znaleźć najdrobniejsze przeoczenia. Nieraz widziała, jak prosił dziewczyny o zmiany, jak dawał artykuły do przeczytania, jak tłumaczył zmiany w zasadach… Jej nic nie musiał tłumaczyć. To one do niej zaczęły przybiegać z pytaniami. Myślała szybko, kojarzyła fakty, zasady, wyroki NSA, sprawy.
Teraz kiedy to mówił, wiedziała, że jest niezła, ale kiedy indziej nachodziły ją wątpliwości. Czy na pewno jest tak, jak sądzi? Lepiej się upewnić, doczytać, sprawdzić. Zapytać Tereskę albo Mirę. I zanim uzyska odpowiedź, już wiedzieć, że mają mniej pojęcia o rzeczy niż ona sama.
– Panie dyrektorze, staram się.
– Wiem. Jeśli będzie pani potrzebować pomocy, zapraszam… w każdej sprawie.
Zanim wróciła do pokoju, wstąpiła do łazienki. W każdej sprawie. Co miał na myśli? Pociągnęła z eleganckiej stalowej piersióweczki. Wzięła nową gumę. Nie zawiedzie go. Musi być gotowa, jeszcze sporo pracy dzisiaj, łyk na wzmocnienie, nie może sobie pozwolić teraz na rozmemłanie. Jeszcze jeden. Teraz będzie dobrze. Już dobrze. Jutro nie będzie pić. Jutro nawet nie zabierze ze sobą… no, może jeszcze jutro zabierze, żeby się czuć bezpieczniej, jakby co. Ale potem już koniec, po podatkach – będzie czysta.
Przed wypłatą pożyczyła od Teresy pieniądze na pampersy i Bebilon, bo jakoś na koncie było pusto. W następnym miesiącu od Zosi. Atmosfera w pokoju stężała. Żarty ucichły, Radio Maryja zrobiło się lepiej słyszalne. Pewnego dnia szef wezwał ją, bo, zdaje się, coś przeoczyła.
– Pani Irmo, nie wiem, co się dzieje, przecież tydzień temu o tym rozmawialiśmy.
Jak to się mogło stać? Przeoczyła jednak? Niemożliwe, to już się nie powtórzy, będzie uważać.
Minęło kilka dni. Znowu ją zaprosił. Była spokojna, a może tylko sobie to powtarzała. Weszła do jego jasnego gabinetu. Wstał, gestem zaprosił do stołu, usiedli. Wtedy to zobaczyła. Odchylił się nieznacznie, coś w jego twarzy drgnęło, uniósł lekko brwi. Zobaczyła to w jego oczach, w jego geście, w całej sylwetce. To była odraza. Więcej, wstręt.
– Pani Irmo… – zawahał się. Wstał i wyszedł zza biurka. – To trudne, ale muszę to powiedzieć. Ja wiem, że panią stać na zmianę. Wie pani, o czym mówię.
Wbiło ją w krzesło. Poczuła, że waży więcej niż kiedykolwiek. A więc wiedział. Zebrała swoje siły, wstyd palił jej twarz. Podnosiła się powoli, jakby zesztywniały jej nagle wszystkie mięśnie. On stał przy biurku tuż obok i poprawiał marynarkę, jego ton stał się formalny.
– Proszę spakować swoje rzeczy. Jutro może się pani zgłosić po wypowiedzenie lub wyślemy je na pani adres. Czy muszę tłumaczyć, jaki powód będzie na wypowiedzeniu?
– Ale…
– Jedyne, co mogę dla pani zrobić, to zgodzić się na rozwiązanie umowy za porozumieniem, powiedzmy… miesiąc bez świadczenia pracy.
– Panie dyrektorze, ja… ja tylko… to ostatni…
– …ostatni dzień w tej firmie. Jeśli odpowiadają pani takie warunki porozumienia, proszę do pani Marzenki.
Stała na miękkich nogach, jej ciężar wbijał stopy w podłogę, nie potrafiła do końca wyprostować kolan, nie mówiąc o ruszeniu się z miejsca. Może dlatego, że wiedziała, że oczekiwała tego już od jakiegoś czasu, spodziewała się gdzieś daleko w samych głębinach trzewi, że to nastąpi, bo musi. Bo to ona, kretynka, bo to jej wina. Jej wina.
– Osobiście nic do pani nie mam, cenię pani umiejętności, bystrość, cały czas jest pani na bieżąco. Proszę tak trzymać. I przemyśleć wszystko dobrze. Myślę, że pani wie już, że to choroba..? – Spojrzał jej w oczy, które natychmiast skierowała w dół. Jak mógł, jak mógł… – Sama pani nic z tym nie zrobi. Życzę pani jak najlepiej, nie wątpię, że to dla pani też będzie dobrym rozwiązaniem, proszę mi wierzyć.
Dobrym rozwiązaniem, na bruk, bez pracy. A Ewa, a Antoś, co z nimi… Musi mieć pracę! Chciała prosić, błagać o drugą szansę, obiecywać, że to się nie powtórzy, przecież ona już nie będzie, już zrozumiała, dostała nauczkę, niech tylko jeszcze pozwoli jej tu być…
Dłoń Aleksandra delikatnie dotknęła jej ramienia, kierując ją ku drzwiom, pomagając się jej obrócić, jakby sama nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Ciągnął spokojnym głosem, w którym nie było cienia wahania:
– Pani praca była bez zarzutu, życzyłbym sobie samych takich pracowników. Niestety… Proszę się nad sobą zastanowić. I iść na terapię. To nie jest, proszę pani, kieliszek do obiadu. Wiem, że pani to wie. Wie pani to, prawda?
Wyciągnął rękę, podała mu dłoń odruchowo. Pochylił się ku niej i od dołu złapał jej spojrzenie. Był szczery, patrzył wprost i szukał jej wzroku, chciał mówić do niej wprost, jak najprościej, najcelniej.
– Pani Irmo. Pani da radę, ja wiem. Proszę tylko skorzystać z pomocy. Marzena da pani adres. Lepiej z tym nie zwlekać. Obieca mi to pani?
Tak to zapamiętała. Był spokojny, stanowczy, chłodny i taki… pewny. Ścisnął jej dłoń, jakoś długo, znacząco, z szacunkiem. Jakby mówił, pogubiłaś się, dziecino, ale potrafisz się odnaleźć. Przy kimś takim, gdyby miała kogoś takiego… wszystko mogłoby się potoczyć inaczej.
Nie zabrała swoich rzeczy z szafki. Chwyciła tylko torebkę i z płaszczem w ręku wybiegła na deszcz. Chciałaby zapomnieć ich milczenie, ich oczy śledzące ją bardziej ze wstrętem czy litością, obie opcje parszywe, do wyrzygania obrzydliwe. Chciałaby nie pamiętać o wszystkich wcześniejszych tygodniach, kiedy tłumaczyła sobie, że nic się nie zmieniło, że nic nie widzą, że jest dyskretna, kiedy wychodzi do łazienki z torebką, w której chowa swój spokój, swoje płynne złoto. Nie pamiętać o usilnym wyciszaniu swojego niepokoju, że wiedzą, że ją obserwują, że szepczą, kiedy tylko wychodzi, że brzydzą się nią… Nic już nie pamiętać. Może tylko jego głos, ten rzeczowy ton, spojrzenie prosto w oczy, jakby po prostu zrobiła jakiś dziecięcy błąd, a on wskazywał jej sposób na jego wyprostowanie, jakby to było takie oczywiste, takie proste… Nie, nie, i żadnej litości. Fakty, spokój i tylko ten wyhamowany odruch obrzydzenia…
Miesiąc później zgłosiła się na terapię. Wyjechała. Paradoksalnie jej nieobecność pomogła Ewie się pozbierać, przez kilka lat być normalną matką.
Kiedy wróciła, wynajęła sobie kawalerkę pod miastem, mieszkanie zostawiła Ewie. Znalazła pracę, kupiła glinę. Trzeźwiała i lepiła swoje aniołki, kwiatuszki, broszki, kubeczki, które były jej ratunkiem na terapii. Czasem myślała o dyrektorze, który w nią wierzył. Z początku może nawet przychodziły myśli, żeby odwiedzić firmę i dziewczyny, przynieść im swoje wyroby w odruchu jakiegoś, bo ja wiem… podziękowania.
Tereska pewnie dawno odeszła na emeryturę, a dyrektor jest już po osiemdziesiątce, co się stało z nimi wszystkimi?
***
– Idziemy. Ostrożnie! Weź to – Krysia rzucała komendy. Podała mu swoją torebkę, która złośliwie zsuwała się z ramienia.
Schodzili szklanymi schodami, wokół wisiały i stały rysunki, kolaże, wyklejanki, rzeźby, zdjęcia, fantazyjne stroje wykonane przez chorych. Nie patrzyła. Ściskała jego ramię, wciąż silne, wciąż podtrzymujące jej drobną, coraz drobniejszą, znikającą z roku na rok sylwetkę.
– Wolniej! Czekaj! Trzeba wziąć rzeczy z szatni. Daj torebkę. No już, rzeczy z szatni, na co czekasz!
Krótkie polecenia, głośne, tonem rozkazów. Aleksander podał jej płaszcz, potem sam się ubrał. Wyszli na jesienny chłód. Taksówka czekała. Krysia spojrzała na zegarek. Zdąży do fryzjera, tylko będzie musiała wysiąść jak najbliżej, trudno. Aleksander był tam z nią milion razy, zapłaci i ją dogoni.
– Masz tu stówę. Zapłacisz za kurs, a ja już pobiegnę, bo jestem spóźniona. Przyjdź prosto do fryzjera. Wiesz, gdzie?
– Co?
– Wiesz, które drzwi do fryzjerki? Te co zawsze, pamiętasz?
– Tak – kiwnął głową.
Wcale nie pamiętał. Kto to jest fryzjer?
***
Nazywamy, definiujemy, sortujemy, rozsądzamy co dobre, co złe, decydujemy i kładziemy się spać w poczuciu porażki lub tryumfu. Kołysze nas przekonanie o własnej sprawczości. Coś się w świecie dzięki nam zmieniło. Ledwie drgnęło, a jednak drży. A jednak się rozedrgało! Nie, tylko ledwie drgnęło. Ledwie. Może więc nie da się nic zrobić, nic co miałoby jakieś znaczenie? Może rzeczy są, jakie są i lepiej poddać się od razu, niż szamotać w śmiesznych ośmiu miliardach rozpaczliwych drgań? Tak, tak, nie poddawać się złudzeniu względnej trwałości: w pewnym momencie i to, co sądzimy, może ulec rozfragmentowaniu, rozlecieć się na kosteczki, kruszynki, rozpuścić w mgnieniach rzeczywistości i – zaniknąć.
Irma obracała palcami w kieszeni korek. Szła od Ewy piechotą. Spacer pomagał, dawał poczucie, że poza nią dzieje się cała rzeczywistość, że można wyjść z więzienia własnej głowy. Poza tym, co rodziło się w mózgu, byli przecież jacyś inni ludzie, z większymi problemami, idący dokądś, spieszący, wracający. Bezdomni w bramach, umierający chorzy w karetce skręcającej w bramę szpitalną, śmiesznie bogaci chłopcy w kabriolecie, zagubieni staruszkowie pośrodku ulicy. Szła szybko, chciała już być w domu, zanurzyć ręce w szarej materii gliny, wyłączyć oczekiwanie na telefon od Antka albo od Ewy, kiedy już będzie po.
Myślała, że trzeba coś kupić po drodze, w lodówce nic nie ma… stop. Coś kazało jej stanąć, jakby natrafiła na szklaną taflę. Zatrzymała się w pół kroku, jak rażona piorunem. Zagubieni staruszkowie pośrodku…ulicy? Obróciła się. Stał dokładnie na środku, bezradnie wypatrując kogoś albo czegoś. Obracał się to w jedną, to w druga stronę, kilka kroków tu, kilka kroków tam. Był jakby mniejszy, całkiem siwy, poruszał się bez tamtej energii, ale to był on. Te same piwne oczy, łagodny półuśmiech, jasny płaszcz, błękitna koszula. To na pewno był on.
Coś się w niej odezwało.
Rozejrzała się. W cichej uliczce obstawionej po obu stronach samochodami, u zatrudnionej gdzieś niedaleko armii pracowników, chwilowo nie działo się nic. O co chodzi? Co on tu robi, obracając się bez sensu? Patrzyła z chodnika na osiemdziesięcioparolatka w kraciastym kaszkiecie i skórzanych butach. Ruszył przed siebie, wszedł między zaparkowane samochody, zaglądał przez szyby. Wrócił na ulicę, przeszedł na drugą stronę. Co z nim?
– Panie Aleksandrze, dzień dobry…
Wtedy ją zobaczył.
– Dzień dobry – odpowiedział tonem, w którym była sama niepewność. Uśmiechnął się. Był niedokładnie ogolony, zauważyła to od razu.
– Panie Aleksandrze, poznaje mnie pan?
Przyjrzał się jej i uśmiechnął znowu.
– Chyba… chyba nie. Przepraszam.
– Irma, pracowałam u pana, trudna historia, pan… pan mnie zwolnił, to było dawno.
– A, tak… – powiedział nieuważnie i nadal rozglądał się nerwowo.
– Panie Aleksandrze, czemu stoi pan na ulicy? Chodźmy, przejdziemy na chodnik… Panie Aleksandrze… czeka pan na kogoś?
– Nnie… tak, właściwie tak, żona… tu…
Obrócił się dookoła jeszcze raz.
– Tu…
– Dobrze. Już spokojnie.
Rozejrzała się. Uliczka była pusta. Chwileczkę, zaraz coś wymyśli. Musi się tylko zastanowić.
– Panie Aleksandrze, co pan tu robi?
– No… nie wiem. Czekam? Na żonę czekam tutaj.
– A gdzie żona?
– Nie wiem. Była, tutaj była. Chyba, bo może była tam, w tym… no…
Przenikający chłód. Fragmenty rzeczywistości: żona, ulica, czekanie. Rozchlapane skrawki żywota. Gdzie jego ciągłość, siła? Zamknęła na chwilę oczy.
Żona była… Może weszła do sklepu, tu zaraz jest spożywczy, a dalej cukiernia. Prowadziła go pod rękę i zaglądali po kolei w witryny. To na nic. Jak daleko mógł zajść?
– Gdzie pan mieszka, proszę podać adres?
– Mieszkanie…
– Tak?
– Na…, no, na tej…
– Proszę się nie spieszyć.
Powoli odgrzebywał stare warstwy mchu i spod nich wydostawał poszczególne głoski, aż w końcu wypowiedział całe słowo. Przypomniał sobie. Pamiętał ulicę, dobre i to. Zadzwoniła po taksówkę.
– Zawiozę pana do domu, proszę się nie martwić.
– Ale… żona… tu… – zdenerwował się, próbował wyjść na ulicę, rozpaczliwie wypatrując żony. Chwyciła go za ramię.
– Wiem. Rozumiem, ale poczekamy na nią w domu – starała się mówić spokojnym, stanowczym głosem. Musiała go przekonać, że stanie tutaj nie ma sensu. Pewnie rodzina już go poszukuje, a żona odchodzi od zmysłów. – Zrobimy kawę i poczekamy na żonę, jeśli jej w domu nie będzie. Ma pan klucze?
Ustąpił. Miał klucze.
– Panie Aleksandrze… – powiedziała, kiedy siedzieli już w taksówce – ja nigdy panu… nigdy nie podziękowałam… panie Aleksandrze… dziękuję.
– Tak? Za co? – Uśmiechnął się i obrócił do okna. Nie oczekiwał odpowiedzi. Patrzył na przesuwający się miejski krajobraz. Domy, samochody, światła, skrzyżowania.
– Kiedy będziemy na ulicy proszę zwolnić, nie znam numeru – powiedziała do taksówkarza.
Uliczka nie była długa. Aleksander ożywił się, gdy w nią wjechali. Wychylił się w przód, zbliżając do ucha kierowcy.
– Tu… tu… proszę – powiedział w pewnej chwili. Rozpoznał dom.
Zapłaciła i wysiadła z taksówki. Aleksander już otwierał jej drzwi. Zanim je zatrzasnęła, on przykucnął szybko (jaki on wciąż sprawny- pomyślała), żeby podnieść coś, co wypadło z kieszeni jej płaszcza. Obrócił to w palcach i podał jej z ujmującym uśmiechem.
To był korek od szampana: lekka, elastyczna i ściśliwa materia z kory portugalskiego dębu korkowego, ukształtowana w okrągły guz kapelusza i idealnie przykrojoną do szyjki butelki nóżkę. Seryjny gwarant pełni.